







Zimny deszcz siąpił przez pół nocy. Teraz wilgotna ziemia paruje jak skóra na zgrzanym koniu, a rzekę spowija półprzezroczysty całun szarawej mgły. W powietrzu czuć zapach przegniłej trawy i butwiejących liści. Drzewa i krzewy – wciąż nagie – w brunatno-żółtawym ogrodzie wczesnej wiosny wyczekują ocieplenia. Wszystko wydaje się dotknięte ponurą klątwą rozkładu, lecz daje się dostrzec także znaki, które zwiastują rychłe zmartwychwstanie.
Wczesna wiosna nad Wisłą. Daje się wyczuć wilgotną woń rozkładu.
Z drugiego brzegu rzeki dobiega chrapliwe nawoływanie gęsi owładniętych jakimś pierwotnym impulsem, który nakazuje im wędrować. Co jakiś czas przypomina o sobie także kogut bażanta. Jego donośny okrzyk jest pełen werwy i zacietrzewienia. Stada nurogęsi i gągołów, które obserwowałem tu niespełna kilka tygodni temu, teraz wyemigrowały w inne, bardziej odpowiadające im rejony. Dni stają się dłuższe i w pobliskim łęgu wyczuwa się ożywienie wśród drobnych ptaków. Pełzacz leśny, pnąc się ku górze, zapamiętale przeszukuje zagłębienia i bruzdy w korze okalającej pień starej topoli. Nieopodal, w plątaninie tarninowych gałęzi, kręci się zgraja sikor. Poniżej, na mokrej ściółce, pełen werwy kos przerzuca zeszłoroczne liście. W obliczu tej ptasiej inwazji marny wydaje się los wciąż niemrawych owadów. Kap! … Kap! … Nieubłaganie zbliża się nowe. Krople wody skapują z kosmatych, wierzbowych bazi i nabrzmiałych pąków topoli. A więc zieleń szykuje się do podskórnej eksplozji – jeszcze tylko moment, jeszcze krótka chwila…