21 października, ósma rano

Coraz częściej podnoszą się zimne jesienne mgły. Drzewa systematycznie zrzucają z siebie wierzchnią szatę liści. W jakiś nie do końca jasny sposób wyczuwają, że nadszedł czas, by rozpocząć pogrążanie się w letargu. Wędrując wzdłuż brzegu Rzeki, od czasu do czasu grzęznę butem w błocie. Słychać furkot skrzydeł, kwakanie i odgłos siadania na wodzie. We mgle przesuwają się sylwetki kaczek – niewyraźne i bezbarwne niby cienie ukochanych zmarłych.

Grabieją mi ręce, poranny chłód kąsa małżowiny uszu. Popatrz tutaj – w płytkiej wodzie leży szary stożkowaty głaz, obok którego ktoś wbił w muł dwa grube, wierzbowe kije. Między nimi drga pasmo pajęczyny, rozpięte niczym sznur modlitewny nad ołtarzem rzecznego boga. Wszystko się zgadza – tuż obok złożono nawet wotywne dary. Ciało myszy polnej, skupisko ciemnych muszli racicznic, kręgosłup ryby. Od czasu do czasu słychać pianie koguta za rzeką i jest to jedyny znak, po którym można domyślać się, że istnieje coś więcej niż tylko ta strona Rzeki. Prawdą jest, że jesień to czas zamierania. Taki jest właśnie porządek rzeczy, jednak wyjawię Ci tajemnicę – w przyrodzie nie ma śmierci. To koło kręci się zupełnie inaczej…

DSC04765

Jesień. Wiślane nabrzeże spowite kłębami porannej mgły.