Kłody z wody

W rzecznym świecie nie ma niczego na stałe. Niepewny los jest także udziałem drzew, które licznie porastają wyspy, bezpośrednie sąsiedztwo brzegu rzeki, a także jej terasę zalewową. Wiatr i płynąca woda rokrocznie niosą w dal niezliczoną ilość nasion topól, klonów jesionolistnych, wiązów, jesionów, czy wodolubnych wierzb. Szczęśliwcy, którym będzie dane osiąść na żyznej ziemi, być może zapuszczą korzenie i w sprzyjających warunkach będą spokojnie rozrastać się przez dziesięciolecia. Nieustannie istnieje jednak ryzyko, że ich trwanie zostanie bezpardonowo przerwane i zakończy się w rzecznych odmętach. Jedne osuną się do wody na skutek erozji. Inne upadną pod wpływem gwałtownych porywów wiatru, uderzenia pioruna albo działalności bobrów lub człowieka. Te, które zostaną zagarnięte przez rzekę, a potem ulegną zatopieniu, staną się zmorą wędkarzy, ale też wymarzonym siedliskiem dla licznych organizmów wodnych.

Gdy spływam Wisłą, regularnie widuję pozostałości takich drzew. Czasem są to szczątki tak zwanych czarnych dębów, zalegające w korycie rzeki od stuleci, lecz na ogół mam do czynienia z wierzbami i topolami. Ich pnie, korzenie i konary mogą posiadać przedziwne kształty. Czasem, gdy natrafię na jakiś szczególnie osobliwy egzemplarz, zdarza mi się wracać myślami do jednego ze starych podań, które przedstawia genezę naszego gatunku.

Drzewo, a może krokodyl?

W czasach, gdy miałem kilkanaście lat, byłem mocno zafascynowany mitologią skandynawską. Fascynację tę wywołało zetknięcie się z książką „Heroje Północy” autorstwa Jerzego Rosa (gorąco polecam tę pozycję, chociaż obecnie trudno ją dostać). Pożyczyłem ją od kolegi, który jakiś czas później popełnił samobójstwo i pamiętam, że treść opowieści o „bogach, jak ludzie” pochłonęła mnie dokumentnie. Inaczej niż w przypadku tradycji judeochrześcijańskiej, zgodnie z dawnymi wierzeniami mieszkańców północnych rubieży Europy, poszczególne elementy naszego świata powstały ze zwłok pierwszego z olbrzymów – Imira. Nikczemny gigant, zginął z ręki Odyna w finalnej bitwie wojny, jaką ten najważniejszy z Asów i jego bracia stoczyli z plemieniem olbrzymów. A więc mięśnie, czaszka, kości, zęby, włosy, krew oraz strzępy mózgu Imira stały się budulcem ziemi, nieba, gór, głazów, wszelkiej roślinności, morza, jezior i rzek oraz chmur. W świecie tym początkowo nie było jednak ludzi. Według „Eddy Poetyckiej„, uważanej za najstarsze dzieło piśmiennictwa islandzkiego, powstanie naszego gatunku było wynikiem pewnego przypadkowego znaleziska, które miało miejsce w późniejszym okresie. Jedna z wersji opowieści podaje, że Odyn, jego brat Honir oraz rudowłosy Loki, przechadzając się brzegiem morza, zwrócili uwagę na dwie charakterystycznie wyglądające kłody, które prawdopodobnie zostały wyrzucone przez wodę. Bogowie przyjrzeli się im dokładnie, po czym nie namyślając się długo, postanowili uczynić z nich ludzi na swe podobieństwo. Odyn nadał im kształt, a następnie tchnął w nich życie. Honir obdarzył ich zmysłami i zdolnością ruchu, zaś Loki – uważany za pana ognia – podarował im urodę oraz gorącą krew. W pełni ukształtowane i świadome już istoty zostały następnie odziane i otrzymały imiona. On stał się Askurem (jesionem), a ona Emblą (wiązem) i od nich to według skandynawskich sag wywodzi się cały ród ludzki.

O ile wciąż trwają spory językoznawców, co do źródłosłowu obu imion – nie do końca wiadomo, czy rzeczywiście można powiązać je z jesionem i wiązem (dotyczy to zwłaszcza słowa „embla”), to bez pudła można być pewnym jednego. W pozostałościach niektórych drzew, leżących nad rzeką, lub morzem rzeczywiście można doszukać się antropomorficznych kształtów. Obdarzony bogatą wyobraźnią obserwator może dostrzec w nich o wiele więcej – smoki, dinozaury, krokodyle, wiedźmy, syreny i całą czeredę innych stworów. Fajnie jest „polować” na tego typu obiekty. Dzięki temu włóczenie się nad Wisłą – aktywność niezwykle atrakcyjna sama w sobie – może stać się jeszcze bardziej ekscytująca.

Pozostałości jednej z porwanych przez Wisłę wierzb – pożywka dla wyobraźni.

Święto Wisły (4 września)

Od czasu do czasu funduję sobie nocną przejażdżkę tramwajem linii numer „6”. Zazwyczaj taka wycieczka wygląda bardzo podobnie. Wysiadam na Moście Gdańskim, a następnie – starając się nie wchodzić w paradę innym nocnym markom – przysiadam gdzieś na wiślanym nabrzeżu.

Dzisiaj stolica obchodziła „Święto Wisły” czyli symboliczne zakończenie sezonu letniego nad Rzeką i z tego powodu sporo się działo. Spektakle, muzyka na żywo, parada łodzi. Fajnie, ale tego typu imprezy to jednak nie moja bajka. Jestem facetem, który na ogół chadza własnymi ścieżkami. Siedząc nad Wisłą i myśląc o niej w kontekście wyjątkowych wydarzeń, przyszło mi wszakże coś do głowy. W gruncie rzeczy prawdziwymi świętami z punktu widzenia rzek są ich wezbrania. Paradoksalnie, jeden z największych w tym roku przyborów na Wiśle ma miejsce właśnie w tej chwili. Ulewne deszcze na południu doprowadziły do tego, że przez Warszawę przewala się długa fala wezbraniowa. Stan wody będzie podwyższony jeszcze przez pewien czas. Tym razem można jednak zachować spokój, ponieważ według prognoz miastu nie powinno zagrażać niebezpieczeństwo.

Celebruję to wydarzenie na swój sposób. Staram się wyryć w pamięci wszystkie niestałe szczegóły warkoczy wysokiej, wartko płynącej wody. Jej niespokojna powierzchnia – odbijając światło rzędu latarni na grzbiecie mostu – tej nocy ma barwę szlachetnego mosiądzu. Widok godzien jest pędzla impresjonisty…