Ku ujściu (5/5)

Mam dziwny sen, z którego wyrywa mnie nagły sygnał budzika. Po chwili, już na zewnątrz namiotu, próbując się rozgrzać wykonuję serię podskoków i walcząc z cieniem, raz po raz energicznie uderzam pięściami w powietrze. Jest chłodno, źdźbła trawy gną się od rosy, a nad rzeką ponownie unosi się mgła. Składam mokry namiot nie chcąc tracić czasu, po czym przenoszę kanadyjkę oraz resztę tobołów nad wodę. Okazuje się, że moje obawy dotyczące ryzyka nocnego wezbrania Wisły nie były bezpodstawne. A jakże! Opady deszczu na południu musiały być naprawdę obfite, ponieważ większa część tego, co jeszcze wczoraj było nabrzeżem, teraz znajduje się pod wodą. Bożena i Alicja śpią w samochodzie, a Sławka zastaję przy wędkach. Na mój widok, z dumą wyjmuje z wody ciężki sadz pełen krąpi i leszczy, wśród których wije się także sporawy sum. Mówię, że za moment wypływam, on zaś życzy mi powodzenia i dodaje, bym uważał na siebie. Wymieniamy męski uścisk ręki, po czym wracam do łodzi i zaczynam wiosłować przez mgłę.

Cisnę mniej więcej środkiem rzeki. O obecności brzegu świadczą jedynie terkotanie kołowrotków i stłumione strzępy słów. Widoczność jest fatalna, a wysoka woda niesie mnóstwo różnorakiego śmiecia. Wypatruję przeszkód, jednak wzrok może przedrzeć się przez białą zasłonę jedynie w ograniczonym zakresie. W pewnym momencie do moich uszu zaczyna docierać z wolna narastający szum. Początkowo nie kojarzę go z niebezpieczeństwem, jednak gdy uświadamiam sobie, że z mgły kilka metrów przede mną wyłania się metalowa boja, na którą nawinęło się wyrwane z korzeniami drzewo, ogarnia mnie strach. Natychmiast podejmuję desperacki wysiłek wyminięcia przeszkody, jednak silny prąd nieubłaganie pcha mnie na gałęzie sterczące w moją stronę jak widły. Na szczęście tworzywo, z którego wykonana jest kanadyjka okazuje się naprawdę pancerne i gałęzie, nie przebijając powłoki, z trzeszczącym hałasem ześlizgują się po boku łódki. Blady jak ściana dobijam do brzegu. Uspokajam się z wolna, jednak myśl o tej niespodziewanej lekcji pokory, jaką przed chwilą zafundowała mi Wisła sprawia, że wciąż oblewa mnie zimny pot.

Dwa kwadranse później, gdy widoczność staje się znośna, decyduję się wrócić na rzekę. Za Mostem Knybawskim wymijam gościa, który drzemiąc z puszką piwa w dłoni, bezwolnie dryfuje w maleńkim, ceratowym pontonie. Wołam „Cześć!”, na co facet leniwie otwiera jedno oko – tylko po to, by po chwili je zamknąć, wracając do błogiego kładzenia laski na wszystko. Gdy docieram w okolice przedmieść Tczewa, postanawiam zrobić kilkunastominutowy postój na podtopionej ostrodze przy prawym brzegu. Rzuciwszy wiosło na łódkę, bezrefleksyjnie przyglądam się zabudowie głównej części miasta, usadowionej kawałek dalej w dole rzeki. Wdech – wydech, cisza. Powietrze jest czyste i rześkie.

IMG_4175

 Krótki postój naprzeciw przedmieść Tczewa.

Po krótkiej przerwie, posiliwszy się solidną garścią orzechów, wracam do wiosłowania i szybko dopływam do tczewskich mostów. Pierwszy z nich – o kratkowej konstrukcji – ma przęsła zwieńczone neogotyckimi wieżami i z tego co wiem, z uwagi na kiepski stan techniczny, przez kilka ostatnich lat był wyłączony z użytkowania. Przez drugi (wybudowany później) wiedzie trasa do Gdańska, którą swego czasu przejechałem pociągiem niezliczoną ilość razy. Latem z okna wagonu na okolicznych błoniach widywałem pasące się krowy. Pamiętam, że na przedwiośniu, tuż po spłynięciu wody z roztopów bywało, że Wisła, rozlewając się bardzo szeroko, daleko wcinała się tutaj w teren przybrzeżnych łąk. Teraz, przepływając pod mostem kolejowym, macham ręką do dwóch zasuszonych jak mumie starców, którzy z jakiegoś, nieznanego mi bliżej powodu, rechoczą dziko nad zarzuconymi wędkami.

Gdy jestem za Tczewem, dopiero teraz dociera do mnie w pełni, że znajduję się na Żuławach. Region ten jest rozległą, depresyjną doliną deltową, mocno przekształconą przez wieki rolniczego użytkowania. Jest zielono i płasko, a w pewnym oddaleniu od Wisły – wzdłuż koryta rzeki – ciągną się wały przeciwpowodziowe. Wydaje się sielsko i bezpiecznie, jednak z uwagi na specyficzne warunki woda łatwo tu wzbiera. Opady deszczu i śniegu, roztopy, zatory lodowe, czy wreszcie „cofka” od morza, gdy spieniony Bałtyk wtłaczany siłą sztormowego wiatru brutalnie wdziera się w górę rzeki, wielokrotnie w historii tego miejsca były przyczyną katastrofalnych powodzi. Teraz, choć poziom wody w Wiśle jest względnie wysoki, wydaje się, że nie ma powodów do obaw. Płynę wespół z prądem, bez zbędnego pośpiechu taksując wzrokiem otoczenie. Nie ma piaszczystych łach, a brzegi rzeki obfitują w niewielkie zatoczki. Co jakiś czas widuję moje stare znajome – czajki, jednak tym razem są one zdecydowanie mniej liczne. Obserwuję pojedyncze sztuki lub stadka liczące do pięciu ptaków, lecące wzdłuż brzegu. Charakterystyczne łopatowate skrzydła i kontrastowo ubarwione upierzenie sprawiają, że trudno pomylić je z innymi ptakami. W pewnym momencie, płynąc nieopodal jednej z zatoczek, dosłownie wpadam na wydrę. Zaskoczone zwierzę daje błyskawicznego nura pod wodę. „I tyle ją widziałem…” – myślę zawiedziony, jednak już po chwili niewielki drapieżnik wystawia głowę nad lustro wody i z równym zaciekawieniem przyglądamy się sobie nawzajem. Już kiedyś miałem możliwość obserwowania wydry z bliska (baraszkowała w niewielkiej rzeczce nieopodal nadmorskiej miejscowości Stilo), jednak okoliczności sprawiają, że dzisiejsze spotkanie porusza mnie bardziej.

Po prawej stronie rzeki żyzna, zielona równina. Nieco wierzb, pośród których zdarzają się i takie, które ktoś ogłowił. Ogólny pokrój i srebrzysto-zielone liście sprawiają, że nieodparcie kojarzą mi się z drzewami oliwnymi. Lewy brzeg jest bardziej wzniesiony, co na ogół – gdy jest się na wodzie – dość mocno ogranicza widoczność. Nieopodal miejscowości Palczewo wzbudzam żywe zainteresowanie sporego stada krów. Zaintrygowane krasule na widok łodzi schodzą z pastwiska nad samą wodę, i zastygłszy w bezruchu, wlepiają we mnie swe ślepia. Chwilę później jakiś staruszek woła do mnie z brzegu: „PANIE! CO TO ZA ŁÓDKA!”, odkrzykuję: „PALAVA! DOBRA I CZESKA!”. Tam i ówdzie trzcinowiska, przy których na wodzie kołyszą się kawałki brudnego styropianu. Ktoś podczepił do nich kłusownicze sznury, prawdopodobnie zastawione na węgorza.

Jakieś sto pięćdziesiąt metrów przed przystanią nieopodal Suchego Dębu biorę szybką kąpiel. Woda jest przyjemnie ciepła, a na płyciźnie schroniły się dziesiątki maleńkich uklei. Po kilku minutach wychodzę na brzeg i w kucki przysiadam na piasku. Po sąsiedzku, pliszka siwa – kiwając w górę i w dół długim ogonem – wśród kęp wiotkiej trawy wypatruje owadów. Chwilę później, na powrót wskakuję w przepocone szmaty i myślę co dalej. Zanim zmierzę się z końcowym odcinkiem rzeki, postanawiam zadzwonić do Pawła z pytaniem, czy mógłby (gdy już wyląduję) przyjechać po mnie samochodem. Niestety, okazuje się, że z pewnych przyczyn, dzisiaj nie będzie mógł mnie odebrać. Nie ma lekko, ale nic to – dam przecież radę.

IMG_4176

 Żuławy. Postój przy jednej z niewielkich wiślanych zatoczek.

Na wysokości Cedrów Wielkich po raz kolejny podczas tej podróży natykam się na pogłębiarkę. Na nabrzeżu piętrzą się wielkie góry rzecznego piasku. Ostrożnie płynę wzdłuż masywnego, pordzewiałego rurociągu na pływakach, który jak pępowina łączy tę krypę z prawym brzegiem. Skądś przede mną dobiega tajemnicze, rytmiczne dudnienie. Gdy dopływam do mostu w Kiezmarku, okazuje się, że wciąż trwa budowa drugiej nitki drogi ekspresowej S7, a ten głuchy, powtarzający się dźwięk jest odgłosem pracy kafara. Ledwo mijam most, Wisła zaczyna dawać mi w kość. Warunki na spokojnej dotąd rzece zmieniają się diametralnie i mam wrażenie, że jestem uczestnikiem „rodeo”. Silne podmuchy wiatru i towarzyszące im zafalowanie sprawiają, że płynie mi się fatalnie. Muszę solidnie się namęczyć, by bez szwanku wyjść z konfrontacji z falami, które raz po raz napierają na łódkę. Jakby było mało, wiatr systematycznie spycha „dmuchańca” do tyłu i mimo ogromnego wysiłku, jaki wkładam w wiosłowanie, praktycznie nie posuwam się do przodu. Po dobrej godzinie frustrującej walki, postanawiam zakończyć spływanie. Płynąc zygzakiem wśród fal, udaje mi się dopłynąć do piaszczystego kawałka nabrzeża, tuż obok trzcinowiska na lewym brzegu. To dość zabawne – dwadzieścia minut później rzeka uspokaja się. Poprawa warunków jest na tyle duża, że mógłbym płynąć dalej, jednak nie mam już siły, ani ochoty. Spuszczam powietrze z łodzi, rozmontowuję deski i po starannym złożeniu, umieszczam całość w wodoszczelnym plecaku. Wylewam nadmiar wody pitnej i – po spakowaniu pozostałych rzeczy – przedzieram się przez trzciny i wierzbowe zarośla, by ostatecznie znaleźć się na wale, grzbietem którego biegnie polna droga. Rozedrgane powietrze jest ciężkie jak ołów. Idę, krok za krokiem, w blisko czterdziestostopniowym upale, a pot leje się ze mnie wiadrami.

IMG_4177

Między mostem w Kiezmarku, a śluzą w Przegalinie.

W pewnym momencie natykam się na dostawczego mercedesa, przy którym jakiś starszy gość bez koszuli, z wielkim piwnym brzuchem, rzucając pod nosem srogie kalumnie mocuje się ze starym składakiem „Wigry”. Udaje mi się namówić go, aby podrzucił mnie do najbliższej „asfaltówki”. Zanim to jednak nastąpi, facet ma do załatwienia jakąś niecierpiącą zwłoki sprawę. Wsiada na rower i znika na dobre trzy kwadranse, w trakcie których bezproduktywnie wyleguję się w trawie. Gdy mój dobroczyńca wraca rzucając pod nosem zlepkiem soczystych „kurew” i „chujów”, ładujemy rower i mój skromny dobytek do „merca”. Jedziemy wolno po okolicznych wertepach i gość opowiada mi jakąś skomplikowaną historię dotyczącą tego, jak wywalczył emeryturę, a później coś o „przeklętych prawnikach”. Żegnamy się tuż obok przystani w Szewcach Gdańskich. Brzuchacz odjeżdża, a ja po chwili namysłu – obserwując przejeżdżające samochody – postanawiam łapać okazję do Gdańska. Rzucam plecaki przy jezdni i opieram się o wiosło. Burza wisi w powietrzu, a z nieba wciąż leje się żar…

Ku ujściu (4/5)

Skoro świt wychodzę z mieszkania w bloku i, objuczony jak wielbłąd, przez kilkaset metrów drałuję przez pobliski lasek. Po zejściu ze skarpy docieram do plaży, przy której uprzednio zakończyłem spływanie. Wypakowuję z plecaka, a następnie nadmuchuję łódkę, w międzyczasie zamieniając kilka słów ze znajomo wyglądającym facetem, który przyszedł na ryby. Jedna z „główek” nieopodal miejsca, w którym stoimy skrywa wylot kanału burzowego, przy którym kilka miesięcy później uda mi sfilmować norkę amerykańską. Gdy woduję kanadyjkę i układam w niej rzeczy, gość z wędką po krótkiej, lecz zaciętej walce wywleka z wody opasłego leszcza. Przez chwilę przyglądam się rybie, a potem już tylko śmigam obok oznaczeń szlaku żeglugowego (jeden ze znaków informuje o przebiegającej nad wodą linii energetycznej), by kilkaset metrów dalej zaliczyć kolejny „taniec” z pogłębiarkami. Po całonocnych, gwałtownych ulewach, wartki nurt, który niesie z południa śmieci i połamane gałęzie, sprawia, że gnam do przodu bez najmniejszego wysiłku. Minąwszy grudziądzki most kolejowo-drogowy, sunę po wodzie wzdłuż zwartej zabudowy średniowiecznych spichlerzy. Góruje nad nimi czerwonawa sylwetka zrekonstruowanej niedawno wieży Klimek. „WIOSŁUJ! WIOSŁUJ! MOŻE DOPŁYNIESZ DO GDAŃSKA!” – drwią ze mnie z brzegu wąsaci wędkarze. Śmiejąc się wespół z nimi, zostawiam Grudziądz za sobą i w tym momencie cel nie ma dla mnie większego znaczenia.

IMG_4167

Na mieliźnie, nieopodal miejscowości Wielkie Wiosło i Małe Wiosło.

Gdzieś między Zakurzewem a Mątawami, mijając lekko wyniesiony nad wodę skraj niewielkiej przykosy, obserwuję z rozbawieniem, jak bocian czarny dostaje solidne lanie od pary rybitw rzecznych. Nękają go niemiłosiernie, co i rusz przypuszczając zaciekły atak z powietrza. Po każdym takim „nalocie” bociek podskakuje machając nerwowo skrzydłami, nie daje się jednak przegonić. Jakieś dwadzieścia minut później wymijam spory jacht, płynący pod prąd za pomocą silnika (na jego pokładzie dwóch rosłych osiłków koło czterdziestki), a później „chlapiąc” pagajem przez kolejne kilometry przyglądam się mimowolnie, jak na ekranie lokalizatora GPS zmieniają się nazwy kolejno mijanych miejscowości – Tryl, Rusinowo, Glina, Sadlinki. W międzyczasie dopada mnie mżawka, jednak pada tylko przez chwilę. Za miastem Nowe, między Małym a Dużym Wiosłem, przybijam do sporej łachy, by rozruszać się nieco. Wpatrując się w pasmo pokrytych lasem wzgórz, udaje mi się dostrzec zawieszoną nad nimi, ledwo widoczną sylwetkę myszołowa. Wypijam kilka łyków wody, wsłuchując się w płaczliwe nawoływania dzięciołów czarnych. Raz po raz wtóruje im także kukułka, a słońce zaczyna przypiekać.

Pod czujnym okiem kilku kormoranów i mew, mijam nadgryzione zębem czasu, betonowe filary pozostałe po moście w Opaleniu. Stalowa konstrukcja, jeszcze przed II wojną światową, w większości „wywędrowała” do Torunia, gdzie posłużyła do zbudowania mostu, przy którym kilka dni wcześniej biwakowałem. Coraz częściej spotykam czajki. Tak, jak w okolicy Puszczy Bydgoskiej, i tutaj te towarzyskie ptaki z rodziny siewkowatych obsiadają gromadnie łachy lub brodzą w płytkiej, lecz mętnej wodzie. Co ciekawe, gdy płynę ku takiej zagarniętej przez nie wysepce, czujne czajki na mój widok już dobre kilkadziesiąt metrów wcześniej zaczynają chóralnie wydawać ostrzegawcze okrzyki. IJIIIP! IJIIIP! IJIIIP! Te irytujące, przeciągłe piski jako żywo przypominają mi dźwięk wydawany przez psie, gumowe zabawki. Czubaci krzykacze nie mają litości dla moich uszu. Milkną co prawda, gdy zostawiam ich stado za sobą, jednak wytchnienie jest chwilowe, ponieważ zajętych przez nie ławic na tym odcinku jest naprawdę bez liku.

Bez większych przygód mijam port w Korzeniowie, ujście Wierzycy, a później zamek krzyżacki w Gniewie. Płynąc wzdłuż siatki przybrzeżnych łąk, upstrzonych gdzieniegdzie starorzeczami, mam Wisłę wyłącznie dla siebie. Kajakarzy brak. Raz tylko między łozinami mignęła mi na wpół zasłonięta gałęziami sylwetka wywleczonego na brzeg, szarego pontonu. Był to jednak wyjątek, który tylko potwierdzał regułę. Nie da się ukryć, że dzisiejszy dzień upływa mi głównie pod znakiem licznych spotkań z ptakami. Niedaleko Kotła, przed samym dziobem łodzi przeleciał biegus zmienny. Śmignął tak blisko, że prawie mogłem go dotknąć. Wcześniej widziałem także dużą ilość czapli – głównie siwych i białych. Gdzieś, lecz nie pamiętam już gdzie dokładnie, przepływałem także nieopodal opuszczonej barki, którą zasiedliły rybitwy. Ze skorodowanej powierzchni jej pokładu pięły się ku niebu samosiejki topoli, wyrosłe z nasion, które przyniósł wiatr.

IMG_4170

 Chwila wytchnienia od palącego słońca w cieniu przybrzeżnej wierzby.

Niemiłosiernie spalony słońcem, minąwszy Białą Górę z jej śluzą wodną, która odcina Nogat od Wisły, wpływam na teren Delty. Niezauważenie mijam wieś Piekło, diabłów jednak brak. Od dłuższego czasu skupiam się na wypatrywaniu potencjalnego „lądowiska”, jednak brzeg rzeki wydaje mi się zbyt stromy, zakrzaczony lub mulisty, a na polach uprawnych i łąkach, które przylegają do rzeki, wszędzie zapamiętale pracują ciągniki lub kombajny. Dopiero w okolicy Małych i Wielkich Mątow, na widok równego, piaszczystego nabrzeża z dobrym podejściem na łąkę, wślizguję się między ostrogi i przybijam do brzegu. Zmęczony, wyciągam łódkę na piasek, a następnie łapczywie wlewam w siebie strumień ciepławej wody wprost z pięciolitrowej butelki. Początkowo rozbijam niewielki namiot wśród chaszczy na dość nierównym terenie tuż przy linii brzegowej. Widząc jednak, że nad zachodnim horyzontem zaczynają formować się ciężkie, burzowe chmury i biorąc pod uwagę możliwość nocnego wezbrania Wisły, przenoszę obozowisko bezpośrednio na łąkę. Nieopodal, na poboczu polnej ścieżki stoi samochód. Wciąż spragniony, wypijam kilka łyków wody. Przepłynąłem dzisiaj bez mała siedemdziesiąt kilometrów i nie mam ochoty na jedzenie ani na gorącą herbatę.

Kręcę się przy namiocie poprawiając naciągi, gdy kobieta siedząca na jednym z trzech leżaków nieopodal samochodu woła „CHODŹ PAN!”. No więc idę i jakoś tak naturalnie przechodzimy na „Ty”. Bożena jest dużo starsza ode mnie – na oko ma jakieś sześćdziesiąt lat. Towarzyszy mężowi, który od czasu do czasu lubi nocą posiedzieć przy wędkach. Sławek jest mechanikiem i w oczekiwaniu na emeryturę pracuje na czarno. Mimo początkowej szorstkości wyczuwa się, że to równy facet. Skórzany kapelusz i siwiejąca broda upodabniają go do trapera. Ma zachrypnięty, momentami urywający się głos i spracowane ręce.

Pieniążek słońca za rzeką nieuchronnie osuwa się ku mierzwie drzew, a my siedzimy na leżakach i rozmawiając o życiu pijemy wódkę. Między słowami wyczytuję, że ich córka umiera na raka. Momentami, gdy podchodzi do nas ich wnuczka Alicja, zapada niezręczna cisza. Mam jednak nieodparte wrażenie, że ta pulchna, pełna energii kilkulatka i tak aż nazbyt dobrze rozumie wszystko. Gdy zapada zmrok, przykucam nad wodą wsłuchując się w rzekę. Chlupot, szum, plusk. Język wydaje się znajomy, lecz sens „słów” uleciał. Kilka minut później, wracając na łąkę, przedzieram się przez zarośla omiatając otoczenie wąskim snopem światła czołówki. Wpełzam do namiotu i umościwszy się w śpiworze przymykam powieki. Burza mruczy w oddali, z ciemności dobiega stłumiony warkot motorówki. Chlupot, szum, plusk. Prosty w myślach i czynach wracam do źródła istnienia.

IMG_4173

 Zachód słońca nad Wisłą, widziany z prawego brzegu w okolicy Wielkich Mątow.

Ku ujściu (3/5)

Budzę się słysząc dźwięczny klangor żurawi dobiegający gdzieś od strony Wisły. Okazuje się, że poziom wody w rzece w ciągu nocy zauważalnie się podniósł i wczorajsze przybrzeżne namulisko stało się niewielką wysepką. Widząc, że nad rzeką rozściela się woal porannej mgły, zastanawiam się, czy czekać z wypłynięciem aż opar zrzednie nieco w promieniach słońca, po chwili jednak spoglądam już z wody, jak ostatni fragment nabrzeża pochłania biel. Przez większość czasu, pozbawiony bodźców zewnętrznych innych niż cichy plusk wody oraz widok kłębów mgły, które w porannym świetle nabrały lekko różowej barwy, zaczynam stopniowo ulegać omamom. W tych warunkach monotonia wiosłowania, polegająca na wykonywaniu wciąż tych samych ruchów, i skupienie uwagi na oddechu sprawia, że dopada mnie stan bliski euforii przed szamańską ekstazą. Gdzieś na granicy odczuwania pojawia się uporczywa myśl o zmarłym kilkanaście lat temu ojcu. Później czuję, jakbym przez moment miał możliwość muśnięcia umysłem zapomnianego sedna wszystkich spraw. To naprawdę głębokie doświadczenie jest dalekie od „sacrum” znanego z tradycyjnie pojmowanej religijności, jednak w żaden sposób nie potrafię go precyzyjnie opisać. Gdy mgła się rozwiewa, na uschłym, odartym z kory drzewie jawi mi się sylwetka białej czapli. Wygląda jak duch. Kilka uderzeń białych skrzydeł później jesteśmy już tylko Wisła i ja.

Pokonując kolejne odcinki Doliny Dolnej Wisły natykam się na „łachę brzegówek”. Gdy grzęznę na mieliźnie tuż obok, te mniejsze od wróbla jaskółki, czyniąc wielki hałas, podrywają się do lotu. Po chwili widząc jednak, że nie stanowię dla nich bezpośredniego zagrożenia, wracają gromadnie na ziemię. Prawy, nieco urwisty, naturalnie zerodowany brzeg rzeki jest gęsto upstrzony ich norkami. Są ich setki. Zanim popłynę dalej, wypijam kilka łyków wody i przecieram kapeluszem zroszoną słonym potem twarz.

IMG_4150

 „Łacha brzegówek” w całej okazałości.

 Tuż przed Chełmnem mijam się z motorowym jachtem, za którego sterami stoi niemłody już facet ubrany w śnieżnobiałą koszulę. Na mój widok ten pełen godności „kapitan” przykłada dłoń do ronda swej marynarskiej czapki, a ja odpowiadam podobnym gestem. Dla kontrastu, kilkaset metrów dalej jakiś pijak z wędką drze mordę z brzegu, że „ZARA KURWA WEZWE MILICJE!!!”. Rzekomo płoszę mu ryby. Uśmiecham się kpiąco – mam te groźby gdzieś. Dopływam do Chełmna – miasta na wzgórzu, gdzie zatrzymuję się nieopodal mostu drogi krajowej nr 91. Ściągam kamizelkę, rozprostowuję kości i przez chwilę gawędzę z pogodnym staruszkiem, który przyjechał nad wodę rozklekotanym rowerem „Ukraina”.

Dwadzieścia minut później jestem ponownie na rzece. Oczy mi łzawią przez ciągłe wgapianie się w wodę, od powierzchni której odbijają się świetlne refleksy. Wypatruję wirów, które dzisiaj napotykam dość często. Niektóre z nich są naprawdę spore, jednak wprawne manewrowanie łodzią pozwala mi pokonać je bez większych trudności. Okulary przeciwsłoneczne nie pomagają i muszę ponownie odpocząć w cieniu, tym razem naprzeciw malowniczych terenów Nadwiślańskiego Parku Krajobrazowego nieopodal Świecia. Jak za większością ośrodków przemysłowych, i tutaj woda jest silnie zanieczyszczona, co kontrastuje mocno z pięknem krajobrazu. Nieco dalej, w pobliżu Sartowic, rzuca się w oczy pasmo pokrytych drzewami wzgórz, opadających stromo ku lewemu brzegowi rzeki. To tak zwane Czarcie Góry lub Diabelce, o których krążą historie, że są one miejscem zamieszkiwanym przez diabły.

IMG_4157

 Gdzieś na trasie, między Sartowicami a Grudziądzem.

Niedaleko miejscowości Wiąskie Piaski płoszę parę łabędzi niemych, które po dłuższym „biegu” po wodzie, ciężko i hałaśliwie wzbijają się w powietrze. Mierząc się z podmuchami wiatru manewruję wśród porozrzucanych tu i ówdzie łach. Powierzchnia wody marszczy się jak skóra słonia. Nadspodziewanie często widuję duże stada gęgaw i gęsi zbożowych. Trafił się także samotny bielik, który w posępnej, grabarskiej pozie przysiadł nad truchłem jakiejś nieszczęsnej kaczki. O tej porze roku Wisła jest węższa niż wiosną, jednak te ponad trzysta pięćdziesiąt metrów szerokości i tak w zupełności wystarcza, by poczuć specyficzny posmak swobody, jaką może zapewnić jedynie otwarta przestrzeń. Wciąż mocno wieje, jednak wytrwale posuwam się do przodu widząc w oddali wysoczyzny, na których umiejscowiony jest Grudziądz. Płynąc wzdłuż terenów rolniczych, przez które ciągnie się wał przeciwpowodziowy, przepływam pod kolejnym mostem autostrady A1. Po wyminięciu tego najdłuższego mostu drogowego w kraju, dopływam do miejsc, które znam doskonale. Mijam jezioro Rządz połączone z Wisłą kanałem i zabytkową śluzą. Płynąc nieopodal porośniętej wierzbowymi zaroślami łąki u podnóża wysokiej na ponad sześćdziesiąt metrów Kępy Strzemięcińskiej, witam się ze znajomymi sylwetkami kilku ogromnych topoli. Gdy byłem dzieckiem, wiosną włóczyliśmy się z kumplami po obrzeżach tutejszych wylewisk, by skryci w łozinach, obserwować zacięte walki bażantów. Doskonale pamiętam, że ekscytowało nas także każdorazowe natknięcie się na wężowisko zaskrońców. Zimą z kolei przyglądaliśmy się, jak na rzece formuje się lód. Paliliśmy wielkie ogniska na zamarzniętych starorzeczach, strzelając z łuków naprędce skleconych z leszczynowych gałęzi. Papiery przeznaczone na makulaturę, które mieliśmy zanieść do szkoły, płonęły szczególnie dobrze. Przez nadtopioną taflę lodu patrzyliśmy jak urzeczeni na zatopione jak we szkle wodne rośliny i pęcherze powietrza, a potem pnąc się pod strome zbocze, gnaliśmy spóźnieni do domów wydając z siebie nieartykułowane, „wojenne” okrzyki.

IMG_4180

U podnóża grudziądzkiej Kępy Strzemięcińskiej.

Dzisiejszą podróż kończę przy wybetonowanym fragmencie nabrzeża przylegającym do niewielkiej piaszczystej plaży, na granicy grudziądzkich osiedli Rządz i Strzemięcin. Na brzegu czeka moja mama, uprzedzona wcześniej, że przypłynę. Zbieg okoliczności sprawia, że pojawiają się także, całą pięcioosobową rodziną, moi niegdysiejsi sąsiedzi – Mariusz z żoną, synem, córką i niespełna dwuletnią wnuczką. Pomagają mi wysuszyć i spakować łódkę, a później wraz z tą liczną czeredą wspinam się pod strome zbocze. Wygląda na to, że najbliższą noc spędzę pod dachem.

Ku ujściu (2/5)

Budzę się przed świtem, mokry od wody, która wykropliła się z mojego oddechu. Jest zimno. Skostniały wyczołguję się ze śpiwora i wychodzę przed namiot. Czuję się nieco zmęczony nocnym nasłuchiwaniem i odganianiem bobra, który wykazywał nadmierne zainteresowanie moim „pływadłem”. Na mulistym nabrzeżu pozostawił po sobie pamiątkę w postaci wyraźnie odciśniętych śladów swoich łap. Miasto na przeciwległym brzegu wciąż pogrążone we śnie, chociaż jeszcze wczoraj tętniło stłumionym hałasem jakiejś grubszej imprezy. Ziemia jest otulona rosą. Gdzieś w dole rzeki, jak wabik głębinowej ryby, mruga samotne żółtawe światełko.

IMG_4132

 Krótki postój na jednej z łach między Toruniem a Solcem Kujawskim.

 Sprawnie zwijam obóz i wypływam około piątej rano. Za Toruniem woda staje się dużo brudniejsza. Pokaźne kłęby burej piany suną wespół z nurtem. Przepływam nieopodal kilku stanowisk wędkarzy, którzy prawdopodobnie spędzili nad wodą noc. W powietrzu czuć swąd dopalających się ognisk. Mijając niewielką zatoczkę otoczoną gęstwą klonów jesionolistnych i wierzb, przyłapuję na porannym żerowaniu jakiegoś samotnego piżmaka. Gryzoń płynnym ruchem ześlizguje się w mętną toń i bezgłośnie znika mi z oczu. Na samym środku rzeki z wody wystaje martwe drzewo. Z jego gałęzi zwieszają się warkocze przegniłej trawy. Wygląda jak totem, który wieszczy nieszczęście, jednak wiem, że dzisiaj nic złego nie może mnie spotkać. Sporo płycizn, ale przeciąganie po nich łódki pozwala mi odrobinę odpocząć od niewygodnego przesiadywania na twardej ławce ze sklejki. Panuje poranny spokój. Co jakiś czas zmienia się tylko nabrzeżny krajobraz. Rzeka przepływa przez malownicze tereny rolnicze na przemian z dzikszymi, mocno zadrzewionymi odcinkami. To zadziwiające, jak niepłochliwe wydają się zwierzęta, gdy spokojnie spływając z prądem obserwuje się je z wody. Kilkakrotnie natykam się na sieweczki rzeczne. Od czasu do czasu udaje mi się wypatrzeć brodźca piskliwego. Podziwiam kormorany, które, obsiadłszy gałęzie, suszą swe skrzydła w promieniach ostrego słońca. Czaple siwe, niekiedy zebrane w niewielkie grupy, na ogół są pogrążone w napiętym bezruchu. Widziałem, jak jedna z nich próbowała połknąć sporego szczupaka.

IMG_4133

 Zadrzewione nabrzeże widziane z perspektywy wody.

W okolicy Solca Kujawskiego mijam flotyllę pogłębiarek, które wydobywają piasek z dna rzeki, a następnie transportują go na nabrzeże pobliskiej żwirowni. Czuję się nieco spięty lawirując między ich stalowymi cielskami, jednak sternicy obserwują moje poczynania ze spokojem godnym świętych krów. W Solcu dobijam do prawego brzegu, by odrobinę odpocząć w zbawczym cieniu, jaki zapewniają korony drzew. Palące słońce naprawdę mocno dało mi w kość – zwłaszcza dłonie mam spieczone jak kotlety. Po drugiej stronie rzeki przystań WOPR. Słychać lekko stłumiony śmiech, dudni disco polo. Po jakichś trzydziestu minutach drzemki zjadam garść orzechów, po czym woduję łajbę wśród sterty śmieci i na powrót płynę przed siebie. Za miastem mijam serię ostróg regulacyjnych i na ogół udaje mi się wykorzystać towarzyszące im warkocze wartkich prądów, by nabrać chwilowego przyspieszenia. Płynąc nieopodal Puszczy Bydgoskiej z wielką uwagą podpatruję sceny z życia wszędobylskich czajek. Wespół z nimi piaskowe ławice obsiadają także stadka szaro-brunatnych gęgaw – przodków domowych gęsi. W pewnym momencie dostrzegam na niebie dorosłego bielika. Majestatycznie kołuje. Wznosi się wyżej i wyżej, umiejętnie wykorzystując prądy ciepłego powietrza. Jest naprawdę wspaniały. Ten widok na długo zapadnie mi w pamięć.

W pobliżu Brdyujścia zakręcam w prawo wespół z rzeką i płynę przez Fordon. Na lewym brzegu fabryczna bryła słodowni. Na prawym, dobre kilkaset metrów dalej, zajęta sobą parka małolatów. Gdy przepływam pod Mostem Fordońskim, jakiś facet strzela mi zdjęcie. W międzyczasie mam także mijankę z niewielką zadaszoną łodzią, po brzegi wypełnioną turystami. Wypływając z Bydgoszczy natrafiam na piknik nudystów. Kilkuosobowa grupa nagusów na mój widok rozbiega się po okolicznych krzakach. Będąc jakieś sto metrów dalej, widzę, jak wracają do swych zajęć. Jedni podrzucają kolorową piłkę, inni otaczają palenisko niewielkiego grilla. Dziarski dziadek wpatruje się w horyzont robiąc daszek z dłoni.

Za Ostromeckiem znacząco pogarsza się pogoda. Uporczywy, północno-wschodni wiatr marszczy taflę wody. Jego gwałtowne podmuchy sprawiają, że niekiedy jest mi dość trudno posuwać się do przodu. Przez kilka minut pada mżawka, jednak wiatr dość szybko przegania chmury i na powrót się wypogadza. Przepłynąłem dzisiaj dystans około pięćdziesięciu kilometrów i, nieco zmęczony, rozglądam się za dogodnym miejscem na nocleg. Niedaleko Słończa natrafiam na namulisko, które przylega do lekko wzniesionego nabrzeża porośniętego wierzbowymi zaroślami. Dobijam do brzegu, wyciągam graty z wody i siadam na przepoconej kamizelce, którą uprzednio rzuciłem na ziemię. Po kilku minutach błogiej bezczynności jestem świadkiem sceny, w której chudy jak szczapa gospodarz sprowadza nad wodę – z położonego nieco wyżej pastwiska – karawanę kilku czarno-białych krów, aby je napoić.

IMG_4140

 Na prawym brzegu Wisły gdzieś nieopodal Słończa.

Puszczając oko żartuje, abym sprzedał mu łódkę. Mówi, że przydałaby mu się, aby pływać do zwierząt przez wiosenne wylewiska. Rozmawiamy przez chwilę i za jego zgodą rozbijam namiot na łące. Kanadyjkę oraz rzeczy spakowane w wodoszczelne worki rzucam nieopodal namiotu, po czym paląc czym bądź, zagotowuję wodę w czajniku. Pijąc herbatę gapię się tępo, jak promienie słońca przesączają się miękko przez gęstwę gałęzi pobliskich wierzb. Przypalikowany nieopodal byk tak samo tępo wgapia się we mnie. Zjadam kromkę starego chleba i resztkę konserwowej mielonki, a potem schodzę nad wodę „krowią ścieżką”, by w ostatnich promieniach słońca wziąć szybką kąpiel. Wracam do namiotu, i gdy kładę głowę na spodniach zwiniętych w kłębek, zasypiam snem twardym jak głaz.

Ku ujściu (1/5)

Jest druga połowa lipca 2016 roku. Płynę środkiem koryta Wisły niemal całkowicie skupiając się na czytaniu wody przed sobą. Miarowe ruchy pagajem, spokojny oddech – jest dobrze. Od czasu do czasu rzucę okiem do wnętrza buta rzuconego na dno łódki, do którego włożyłem turystyczny system GPS, lub poprawię rondo kapelusza, co i rusz odginane przez niesforny podmuch wiatru. Przyjemną monotonię raz na jakiś czas przerywa plusk wody, wzburzonej przez bolenia zaganiającego rybią drobnicę na płycizny, lub furkot skrzydeł jakiegoś spłoszonego kormorana. Uporczywa myśl, by spłynąć Wisłą tak daleko, jak tylko pozwoli czas, tłukła mi się po głowie od dawna, jednak z uwagi na codzienne obowiązki trudno mi było wcielić plany w życie. Teraz zdecydowałem się z dnia na dzień, ponieważ naprawdę zmęczyłem się ludźmi i odczuwałem silną potrzebę samotności. Spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy i byłem gotowy do drogi.

Marcin wywozi mnie z Warszawy jeszcze przed świtem swoją wysłużoną Toyotą. Postanawiam, że oszczędzę sobie ewentualnych niespodzianek pogodowych na Zalewie Włocławskim i spływanie rozpocznę za tamą we Włocławku. Ostatecznie, po krótkim rekonesansie, zauważamy miejsce, które wydaje się odpowiednie. Zjeżdżamy w polną drogę, która zakręca ku wodzie, i po wyminięciu kilku pordzewiałych beczek po paliwie znajdujemy się tuż przy rybackiej przystani, gdzieś na terenie gminy Lubanie. Wyrzucam swoje klamoty z samochodu, wbijam pagaj w piasek, rozkładam i pompuję łódkę, a następnie, po zwodowaniu jej nieopodal kilku drewnianych wąskich łodzi, układam w niej swoje rzeczy. Marcin w międzyczasie zarzuca wędkę, bezskutecznie próbując szczęścia. Woda jest mętna. Kłęby żółtawej piany kręcą bąki wśród niewielkich wirów. Przywiązuję łódkę do wiosła, a następnie w nabrzeżnej, zbitej z desek wiacie zjadamy po kawałku podsuszanej kiełbasy. Wypijamy po kubku ciepławej kawy, obserwując jakiegoś faceta w jednoczęściowym roboczym kombinezonie, który ni stąd ni zowąd pojawił się nad wodą. Jak się okazuje, to spawacz pracujący w gdańskiej rafinerii, który spogląda na rzekę okiem zapalonego wędkarza. Wymieniamy kilka pożegnalnych zdań, po czym chwytam pagaj w dłoń, wsiadam do „dmuchańca” i odpycham się nogą od brzegu. Nie ma już odwrotu. Na kilka dni porzucam codzienność – powierzam się rzece.

2016-07-20 08.01.16-popr

 Ja w ramionach rzeki z perspektywy Marcina.

A więc płynę ku ujściu Wisły i pierwsze co odczuwam, to euforia przemieszana ze swoistym niepokojem. Ten brak wewnętrznego spokoju znany jest wszystkim, którzy podejmują samotną wędrówkę. Dotyczy głównie tego, co pozostaje w tyle – praca, dom, codzienne sprawy, niemniej jednak to minie i na drugi lub trzeci dzień umysł będzie w stanie skupić się na wykradzionej wolności. Po jakiejś godzinie wiosłowania mijam ruiny zamku w Bobrownikach. Stan rzeki jest niski, lecz zazwyczaj wody jest na tyle dużo, by płynąć bez konieczności wymijania płycizn. Co jakiś czas przepływam obok boj znaczących szlak wodny, jednak aż do Nieszawy na rzece nie spotykam nikogo. W Nieszawie wymijam prom, który latem regularnie kursuje od brzegu do brzegu. Parokrotnie robię krótkie postoje, by napić się, brodząc w ciepłej wodzie. Słońce pali niemiłosiernie, jednak jest to jedyna niedogodność, którą można zniwelować zakrywając przedramiona rękawami kraciastej koszuli.

IMG_4123

 Przy wiślanej ostrodze gdzieś przed Nieszawą.

Dochodzi późne popołudnie, gdy mijam most autostrady Bursztynowej (A1) w okolicy Grabowca. Z wioślarskiej rutyny wyrywa mnie tubalne „Kiedy ranne wstają zorze… !”. Odwracam głowę, by zobaczyć jak krewki 60-latek macha do mnie ręką, po czym krzyczy „Ahoj!”. Wygląda trochę jak Billy z Easy Ridera, którego gra Dennis Hopper, tyle że podstarzały. Skóra spalona słońcem, długie siwiejące włosy i enigmatyczny uśmiech wyglądający spod wąsa. „Billy” mówi, że jest w drodze już od dobrych kilku tygodni. Nie mówi skąd, ani dlaczego płynie, jednak zapewnia, że jego celem jest Bydgoszcz. Miał dzisiaj wywrotkę i rzeczy dosuszają się porozwieszane na burtach zielonego canoe. Przez kilkanaście minut płyniemy burta w burtę, jednak jego łódź tnie wodę dużo łatwiej niż moja i ostatecznie pozostaję jakieś trzysta metrów w tyle. Aż do zabytkowej zabudowy Torunia widzę, jak lawiruje wśród płycizn, niekiedy lądując na mieliźnie. Na tym odcinku rzeka wydaje się płytsza i dość często niezbędne staje się wyskoczenie z łódki w celu przeciągnięcia jej brzuchem po rozległych wypłyceniach. Przepływając pod trzema toruńskimi mostami ostatecznie ląduję na lewym brzegu rzeki, tuż za ostatnim z nich.

IMG_4126

 Moje prowizoryczne obozowisko przy moście im. Józefa Piłsudskiego w Toruniu.

Wyciągam łódkę z wody, rozbijam namiot na paśmie piasku nieopodal nadgryzionej przez bobry wierzby. Oprócz kęp rzadkiej trawy, na jałowym podłożu można znaleźć także nieco rzepienia włoskiego i komosy czerwonej. Zakasuję rękawy, rozpalam ogień w czajniku kominowym i zagotowuję wodę na herbatę. Przeciągam się rozciągając mięśnie ramion i pleców, zesztywniałe po jakichś 45 kilometrach operowania pagajem. Znienacka pojawia się grupka łysych małolatów w dresach, niosących skrzynkę pełną butelek piwa. Przez moment mierzymy się wzrokiem, po czym łepki wybąknąwszy nadspodziewanie potulne „dzień dobry” znikają za pobliskim zakrzaczonym wzniesieniem. Gdzieś tam są ruiny Zamku Dybowskiego. Płuczę stalowy kubek w rzecznej wodzie i wśród połamanych skorup szczeżui znajduję odłamaną końcówkę rogu jakiegoś wymarłego jelenia. To dobry omen. Wycieram go z błota i chowam do kieszeni. W oddali, w świetle zachodzącego słońca dostrzegam ospale płynącego wzdłuż brzegu piżmaka, a potem nieubłaganie zapada zmrok.

IMG_4129

 Zachód słońca widziany z lewego brzegu Wisły w Toruniu.

W obronie Wisły

Poniższe zdania zaczynam spisywać pod koniec grudnia 2017 roku, jednak początek tej historii jest nieco bardziej oddalony w czasie. Tak się złożyło, że urodziłem się i wychowałem na przedmieściach miasta usytuowanego nad Wisłą (Grudziądz), a następnie mimo dwukrotnej zmiany miejsca zamieszkania, zawsze docelowo lądowałem w bliskim sąsiedztwie tej Królowej polskich rzek (najpierw Gdańsk, aktualnie Warszawa). I choć dla niektórych to może wydawać się dziwne, to odkąd pamiętam brzeg Wisły był tym miejscem na świecie, które przyciągało mnie do siebie jak magnes i w którym czułem się poskładany w całość. Teraz, jako 35-letni mężczyzna, czuję wewnętrzną potrzebę pisania o niej między innymi dlatego, że Wisła jako rzeka w formie, jaką znam od zawsze, już niedługo może stać się zaledwie wspomnieniem.

W ostatnim czasie dużo słyszy się o szumnych planach polityków i związanych z nimi środowisk, aby uregulować ją i przekształcić w tak zwaną autostradę śródlądową. Co istotne i uważam, że trzeba powiedzieć to głośno, działanie to, oprócz krótkowzrocznych korzyści gospodarczych, może przynieść również szereg nieodwracalnych, choć odwleczonych w czasie szkód. Szkody te pośrednio dotkną nas wszystkich.

DSC00271

 Zachód słońca nad Wisłą na wysokości Grudziądza.

Aby zrozumieć znaczenie i długofalowe skutki ewentualnego zrealizowania powyższych planów, należałoby najpierw uświadomić sobie, że rzeka, podobnie jak cała przyroda, stanowi wartość samą w sobie. Nie wynika to jednak z jej potencjalnej użyteczności, lecz tego, że jest ona integralną częścią naszej naturalnej przestrzeni – miejsca, w którym egzystujemy i które współdzielimy z innymi istotami, powiązani siecią niewidzialnych, niekiedy trudnych do zdefiniowania, aczkolwiek niezbędnych zależności. Niestety, udogodnienia i bodźce wynikające z przynależności do współczesnego społeczeństwa sprawiają, iż na ogół przeoczamy to, że dziedzictwo przyrody jest naszym największym bogactwem.

Jestem przekonany, że Wisła jest wyjątkową rzeką. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że jest to ostatnia z dużych europejskich rzek nizinnych, której stan można określić jako wciąż bardzo zbliżony do naturalnego. To zadziwiające i zarazem wspaniałe, że największa rzeka Polski i jednocześnie najdłuższa rzeka (1047 km) spośród tych, które wpadają do Bałtyku, do dnia dzisiejszego na wielu odcinkach zachowała się w dzikiej lub zdziczałej postaci. Niezaprzeczalnym faktem jest, że spływając do morza przepływa ona przez liczne obszary cenne przyrodniczo, stanowiąc dogodne i bezpieczne miejsce bytowania dla niezliczonych gatunków zwierząt i roślin, w tym wielu rzadkich lub chronionych. Być może wciąż niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, że obecnie nawet w dużych aglomeracjach miejskich, takich jak na przykład Warszawa, rzeka ta oferuje każdemu możliwość bliskiego spotkania z bocianem czarnym, bielikiem, wydrą, zimorodkiem, czy bobrami. Wydaje mi się, że jest to ewenement na skalę europejską, który powinien być dla nas powodem do dumy i jednocześnie dowodem skuteczności prowadzonych działań ochronnych.

Co w praktyce oznaczać będzie uregulowanie Wisły? Przede wszystkim to, że bezpowrotnie zatraci ona swój zbliżony do stanu naturalnego charakter. Dotyczy to zwłaszcza wielu bogatych przyrodniczo odcinków, które do chwili obecnej dość skutecznie opierały się nadmiernej ludzkiej ingerencji. Istnieje ryzyko, że znikną porośnięte łęgową roślinnością kępy oraz piaszczyste łachy, stanowiące jedną z najważniejszych ostoi ptaków, zwłaszcza tych gniazdujących.

IMG_4090

 Wisła warszawska, nieopodal Elektrociepłowni Żerań.

Pojawi się nowy stopień wodny (przynajmniej jeden), który z pewnością utrudni migrację i rozmnażanie kolejnych gatunków ryb. Nieodwracalnej dewastacji może ulec również wiele nabrzeżnych terenów. Nie ulega wątpliwości, że dotychczasowe działania związane z ochroną nadwiślańskiej przyrody i próbami zachowania najcenniejszych fragmentów rzeki w formie względnie niezmienionej mogą pójść całkowicie na marne.

Czy regulacja Wisły z punktu widzenia rozwoju polskiej gospodarki jest naprawdę konieczna? Nie jestem ekonomistą, jednak wydaje mi się, że nie trzeba na siłę ujarzmiać tej rzeki, aby znacząco usprawnić transport. Ten sam cel można prawdopodobnie osiągnąć innymi, mniej kosztownymi dla środowiska środkami, na przykład poprzez usprawnienie już istniejącej infrastruktury drogowej lub kolejowej, której stan, jak powszechnie wiadomo, wciąż pozostaje daleki od doskonałości. Paradoksalnie, uregulowanie dużego cieku wodnego, a takim bezdyskusyjnie jest Wisła, oprócz opisanej powyżej degradacji walorów przyrodniczych, może przynieść również ogromne straty ekonomiczne i, choć trudno to sobie wyobrazić – może stanowić także realne zagrożenie dla zdrowia i życia ludzi, którzy mieszkają w jej bezpośrednim sąsiedztwie. Niestety, to niemal pewne, że okiełznanie Wisły będzie skutkować efektem przyspieszonego spływu wody, co wespół ze zmniejszeniem naturalnych obszarów zalewowych sprawi, że znacząco wzrośnie niebezpieczeństwo powodzi. Jednocześnie, latem nasili się problem występowania suszy.

Z każdym dniem coraz mocniej ingerujemy w otoczenie, przekształcając je tak, aby było dopasowane wyłącznie do naszych pragnień i „potrzeb”. Niemniej jednak, ten nowoczesny i komfortowy świat, który kreujemy sprawia, że coraz bardziej odrywamy się od naszych rzeczywistych korzeni, które tkwią przecież w naturze. Oczywiście mogę się mylić, jednak jestem głęboko przekonany, że dbałość o zachowanie ostatnich, najmniejszych nawet fragmentów dzikiej przyrody ma sens i zasługuje na uznanie. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że mój pojedynczy głos znaczy niewiele, jednak chcę powiedzieć, że nie potrafię pogodzić się z tym, że Wisła może utracić swój dotychczasowy charakter za cenę szeroko pojętego postępu. Gdy to nastąpi, wówczas każdy z nas stanie się zwyczajnie uboższy. Czy ktoś jednak będzie w stanie to dostrzec?