Woda, wiatr (1/4)

Podczas tegorocznej wiosny zanotowano rekordowo wysokie temperatury, co w zestawieniu z przewlekłym brakiem opadów poskutkowało uporczywą suszą. Podczas tych iście afrykańskich upałów były momenty, gdy woda w Wiśle nagrzewała się do prawie trzydziestu stopni Celsjusza, co – według słów wędkarzy – miało niebagatelny wpływ na zachowanie ryb. Teraz, z początkiem lata, jest nieco chłodniej, jednak pogoda jest nadzwyczaj kapryśna. Jadąc PKS-em z Warszawy do Sandomierza gapię się w niebo. Początkowo jest dość słonecznie, lecz słońce szybko kryje się pośród skłębionych kopuł deszczowych chmur. Po dojechaniu na miejsce rzucam ciężkie plecaki oraz wiosło przy kasie dworcowego supermarketu i dokonuję ostatnich zakupów, a następnie zamawiam taksówkę, którą dostaję się do Starego Portu. Taksówkarz wie, co robi – dowozi mnie pod sam zjazd dla łodzi, gdzie będę mógł wygodnie i bezproblemowo się zwodować. Rzucam toboły na bruk i spoglądam na Wisłę, która w tym miejscu wydaje mi się stosunkowo wąska.

DSC02756Miejsce startu – Stary Port w Sandomierzu. Na pierwszym planie mój ekwipunek.

Mija południe, gdy kończę przygotowywać łódkę i przepakowywać rzeczy. Krzątam się żwawo, by niezwłocznie wypłynąć, ponieważ straciłem już pół dnia. W momencie, gdy jestem gotów, by wyruszyć, napatacza się starszy facet w jasnoniebieskiej marynarce i zasypuje mnie gradem pytań. A więc – dokąd płynę? Dlaczego? Gdzie będę nocował? Co będę jadł? Czy się nie boję? Wypytuje także o każdy detal mojego ekwipunku i prosi, abym koniecznie zapisał mu nazwy interesującego go sprzętu. Nieplanowane „przesłuchanie” przerywa potężne oberwanie chmury, w trakcie którego gość zaciąga mnie do głównego budynku Przystani Wodnej MOSiR. Podczas rozmowy dowiaduję się, że jest on psychologiem, instruktorem harcerstwa z wielkim zamiłowaniem do żeglarstwa i sporą część życia przepracował w więziennictwie. Ponadto, pełnym nostalgii głosem wspomina, że w młodości, razem z harcerzami, spłynął Wisłę tratwą na odcinku z Sandomierza do Włocławka. W międzyczasie deszcz ustaje i wracamy na nabrzeże. Gdy wskakuję do łodzi, mój towarzysz wciska mi w dłoń zwitek papierzysk zawierających zawiły metafizyczny tekst, który powstał podczas rejsu żaglowcem Generał Zaruski („Cel Port Ojca, pomoc nawigacji duchowej…”) oraz swoje dane kontaktowe (imię, nazwisko, adres oraz numer telefonu). Wypływam mijając dwie łodzie z turystami, podczas gdy niezmordowany Pan Czesław pędzi wzdłuż Wisły na rowerze. Gdy dopływam do mostu drogi 77, widzę go stojącego na końcu cypla. Macha do mnie ręką, a potem robi znak krzyża.

DSC02764Kilka kilometrów za Sandomierzem. Co jakiś czas fale tłuką w burty łodzi.

Rzeka jest wezbrana. Przemykam wzdłuż serii prawie całkowicie zalanych ostróg, ze szczytów których sterczą długie żerdzie (niektóre z nich są zwieńczone wiechami). Po lewej Góry Pieprzowe. Ich przysadzista bryła wyraźnie odcina się od doliny, dnem której płynie rzeka. Na razie nie pada, jednak deszcz wydaje się pewny, ponieważ owczarek wiatr gania po niebie ciężkie barany chmur. Co więcej, wkoło łodzi – tuż nad lustrem wody – zawadiacko latają brzegówki. Za mostem przy Zalesiu Gorzyckim wiatr staje się porywisty i od czasu do czasu muszę stawiać czoła falom. Trochę kołysze i znosi, jednak na ogół jestem w stanie utrzymać się w głównym nurcie. Niedaleko wsi Wrzawy moją uwagę przykuwa widok trzech wystających z wody poczerniałych pni. Wyglądają niesamowicie – ich osobliwy kształt sprawia, że na pierwszy rzut oka można pomylić je z grupą rozjuszonych ogierów. Mniej więcej na wysokości miejscowości Bożydar decyduję się na postój, podczas którego przyglądam się przepłynięciu pchacza transportującego w dół Wisły barkę z Krakowa, na której znajduje się fragment jakiejś przemysłowej instalacji. Chwilę później przez rzekę przelatuje spłoszone stado gołębi. Krótko po nich widziałem też śmigłego kobuza.

DSC02765Wezbrana Wisła nieopodal miejscowości Bożydar.

No i wykrakałem – w strugach deszczu mijam ujście Sanu. Tuż za miejscem, gdzie rzeki zlewają się w jedno uformowała się niewielka piaskowa ławica, na której kątem oka dostrzegam kilka mew śmieszek oraz rybitwy czarne. Leje jak z cebra, jednak na razie jest mi dość sucho, ponieważ wypływając z Sandomierza przezornie nie zdjąłem wodoodpornej peleryny. Dzięki temu jakoś sobie radzę, choć przez najbliższe kilkadziesiąt minut wiosłowania jestem skazany na oglądanie świata spod głęboko naciągniętego na głowę kaptura. Przestaje padać mniej więcej wtedy, gdy dopływam do serii niewielkich, podłużnych wysepek, gęsto porośniętych wierzbowymi zaroślami. Na ich niskich brzegach udaje mi się wypatrzyć charakterystyczne ślady, pozostawione przez bobry wychodzące z wody na ląd.

DSC02770Przed Zawichostem. Chwila spokoju między ulewami.

Gdy jestem na wysokości Zawichostu, słońce, które nieśmiało wyjrzało zza chmur sprawia, że powierzchnia wody srebrzy się niczym stopiona cyna. Biją kościelne dzwony, a zabudowa miasta – usadowiona na wysokim wapiennym tarasie lewego brzegu rzeki – jest świetnie widoczna. Przyjemnie jest patrzeć, jak niebieski prom, na maszcie którego powiewa biało-czerwona flaga, uparcie smaruje w poprzek rzeki. Cieszę się z chwilowego rozpogodzenia, jednak sielanka nie trwa zbyt długo, gdyż zaraz po minięciu miejsca przeprawy promowej, wpadam w szpony kolejnej ulewy. Tym razem opady są na tyle silne, że muszę szukać schronienia. Kierowany tą myślą dobijam do zadrzewionego nabrzeża i przez dłuższy czas czaję się pod nawisem gałęzi klonu jesionolistnego. W momencie, gdy odbijam wreszcie od brzegu, dochodzi osiemnasta i zaczynam odczuwać zmęczenie. Odtąd myślę już tylko o jednym – znaleźć miejsce na nocleg.

Po przepłynięciu około kilometra, wychodzę na brzeg dużej kępy i robię rekonesans. Na pierwszy rzut oka miejsce wydawało się odpowiednie, jednak jedyna niezakrzaczona przestrzeń okazuje się nierówna i położona dość nisko. Nie wygląda to dobrze. Mając na uwadze bieżący poziom wody i deszczową pogodę myślę, że rozbijanie się tutaj byłoby dość nierozsądne. Do tej pory nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak mi zimno. Teraz, znienacka dopadły mnie drgawki i zacząłem „dzwonić” zębami. Kiepsko – z hipotermią nie ma żartów. Niezwłocznie wrzucam na grzbiet polarową bluzę, wygrzebaną z czeluści plecaka i zjadam pół drobiowej mielonki. Następnie, przez pewien czas skaczę w miejscu jak kangur, kręcąc dzikie młynki rękami. Niebawem, gdy jest mi już cieplej, patrząc na ekran lokalizatora GPS zastanawiam się co robić. Widząc jednak, że o przysłowiowy rzut beretem stąd znajdują się Piotrowice, decyduję się postawić wszystko na jedną kartę. Płynę dalej.

Na ostatnim odcinku towarzyszy mi trio brodźców piskliwych. Lecą przed łodzią popiskując, po czym przysiadają na chwilę na brzegu i – gdy nieco się zbliżę – powtarzają swój spektakl od nowa. Lubię takie scenki. Mam też szczęście zobaczyć, jak spory bóbr wędruje wśród odsłoniętych korzeni starych wierzb. Wtem – ha! Przeczucie mnie nie myliło. Dokładnie naprzeciw wsi Piotrowice natrafiam na miejsce, które doskonale nadaje się na rozbicie obozowiska.

DSC02776Pierwsze obozowisko. Naprzeciw wsi Piotrowice.

Wyciągam Palavę na brzeg, po czym wraz z pozostałymi klamotami przenoszę ją jakieś piętnaście metrów w głąb lądu, a następnie niezwłocznie rozkładam namiot na miękkim, porośniętym mchem podłożu. Chłepczę gorącą kawę zbożową, którą migiem ugotowałem na kuchence opalanej benzyną ekstrakcyjną, i łapczywie pochłaniam kilka pajd chleba posmarowanych dżemem z rokitnika. Czuję się nieco klapnięty, lecz jestem w pogodnym nastroju. Na przeciwległym brzegu ktoś rozpala ognisko. Nad Piotrowicami z wolna zapada zmrok.