29 grudnia (nad wzbierającą Wisłą)

Kilkugodzinny wypad za miasto, tym razem ze Sławkiem. Dzieje się – Wisła, w ciągu kilku ostatnich dni, przybrała o dobre półtorej metra. Połać piasku, na której pod koniec ubiegłego miesiąca biwakowałem z Marcinem, w tej chwili znajduje się pod wodą. Dzisiaj, bez planu włóczyliśmy się po okolicy, depcząc po tropach dzików, łosi i lisów. Rozmawialiśmy o rodzicach i książkach. W międzyczasie portretowałem rosochate topole, które w uśpieniu wyczekiwały wiosny. Gdzieś w oddali krakał samotny kruk…

Noc na ośnieżonych piaskach (19/20 listopada 2022)

Kilka tygodni temu ustaliliśmy z Marcinem, iż mamy do obgadania kilka tematów i że w zasadzie można by to połączyć z jakimś noclegiem w terenie. Termin naszego biwaku zbiegł się w czasie z nagłym ochłodzeniem, ale ujemna temperatura nie była w stanie ostudzić naszych rozgorączkowanych głów. Kiedy przyczłapaliśmy nad Wisłę objuczeni garbami plecaków, nasze cienie były już długie, a nisko zawieszone słońce krasiło światłem jej przeciwległy brzeg. Nad ospale płynącą wodą od czasu do czasu przewalały się stada mew, zaś w tle chropawo nawoływały się kruki. Szybko ubywało dnia, więc niezwłocznie zabraliśmy się za rozbijanie namiotu i szykowanie ogniska. Nadrzeczne połacie piasku nocą oprószył śnieg. Wbijając śledzie w zmrożone podłoże, Marcin żartował, że to najlepszy moment na biwakowanie, ponieważ z pewnością nie będzie komarów 🙂 Ogień zapłonął na dobre prawie w tej samej chwili, kiedy na niebie dostrzegliśmy Jowisza. Podczas, gdy mój druh bawił się w „ogniskowego”, ja włóczyłem się po okolicy rozświetlając mrok lampą naftową. Potem, wlewając w siebie kolejne kubki kawy, ćwiczyliśmy się w sztuce „nicnierobienia”. Niedługo przed północą – zziębnięci i solidnie przywędzeni dymem – wbiliśmy się w śpiwory. Stłumione głosy przelatujących gęsi przypomniały mi naszą wyprawę na Spitsbergen (2017 rok), gdzie także dostawaliśmy w skórę na własne życzenie. Tam jednak było jasno przez całą dobę i trzeba było wypatrywać białych niedźwiedzi, nieustannie mając przy sobie hitlerowski karabin… Teraz, starając się zasnąć, wsłuchiwałem się w odgłosy nocy. Moja Rzeka była tuż obok – zimna, spokojna i dzika, a generał mróz, nie pytając nikogo o zgodę, brał we władanie piaszczysty świat…

Topola „Marzanna” (30 października)

Środek jesieni. W mieście spichrzy i ułanów od rana siąpi deszcz. Tymczasem „Marzanna” – sędziwa topola, która nosi na sobie ślady huraganowych wiatrów, ludzkiej głupoty i naporu cyklicznie rozpychającej się Rzeki, nadal wzbogaca swą obecnością wiślany brzeg. Jej gałęzie są prawie nagie, ale sposobi się do zimowego snu częściowo okryta swoistym pledem, utkanym z pędów chmielu oraz wielobarwnie ulistnionych gałęzi drzewek i krzewów, które wyrosły w jej cieniu. Chwilowo zdobią ją także czerwone korale owoców dzikiej róży, głogu i trzmieliny, tudzież czarne paciorki jagód derenia. Studiując coraz bardziej okaleczoną sylwetkę drzewa, trudno uciec od myśli, że nic nie jest dane na zawsze. Bywając w Grudziądzu co pewien czas, ze smutkiem rejestruję kolejne odłamane konary, lecz – mimo wszystko – jakiś wewnętrzny głos podpowiada mi, że rzeczne duchy wciąż sprzyjają tej niezwykłej sokorze. Tym razem Wisła złożyła u jej stóp pokaźną wierzbę, balot siana, śniętą rybę oraz kilka ogryzionych przez bobry patyków. Dzisiaj goni mnie czas, ale jeszcze tu wrócę. Żegnając się z weteranką, kładę dłoń na jej grubych, jak anakondy, splątanych korzeniach. Gdzieś, między nimi tkwi spory, otoczak z czerwonego porfiru. Czy to właśnie w nim zaklęte jest serce drzewa? Nikt nie wie, ale niewykluczone, że tak długo, jak kamień tam będzie, życie „Marzanny” wciąż będzie trwać…

Niski stan Wisły, błotne „safari” i ślad po tragedii pewnego młodego człowieka

Tego lata, mimo bardzo niskiego stanu Wisły, nie miałem czasu, żeby na poważnie zająć się eksploracją (wybaczcie, nie cierpię tego słowa) jej wysychającego koryta. Oczywiście, nie byłbym sobą, gdybym przepuścił możliwość rozejrzenia się za rzecznymi skarbami, jednak podchodziłem do tego na spokojnie. Odnośnie ilości wody w Rzece, to w krytycznym momencie było z tym kiepsko. Wodowskaz umiejscowiony przy warszawskich bulwarach pokazał zaledwie 27 centymetrów. Analiza danych udostępnionych przez Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej, będących efektem wieloletnich pomiarów, także nie napawa optymizmem. Coraz częściej coroczne, minimalne przepływy wody w naszych rzekach stanowią tylko ułamek wieloletniej średniej. Mówiąc bez owijania w bawełnę – rzeki naprawdę wysychają i raczej nie ma powodów, by myśleć, że w nadchodzących latach powyższy trend ulegnie gwałtownemu odwróceniu.

Wracając do tematu wiślanych znalezisk, w tym roku do mediów przebiły się doniesienia o odkryciu pozostałości mostu pontonowego z czasów, gdy w Stolicy trwała odbudowa przepraw przez Rzekę, zniszczonych w czasie II Wojny Światowej. Były też wieści o kilku wrakach łodzi, zbiorze starych butelek i świetnie zachowanym toporze z poroża jelenia, datowanym na epokę brązu (ktoś znalazł go na terenie gminy Stężyca). Jeżeli zaś chodzi o mnie, to podczas jednego z krótkich błotnych „safari” ( 😉 ) udało mi się upolować naprawdę grubego zwierza. Grasując wśród pokrytych warstewką iłu, polodowcowych kamulców, na jednej ze swoich miejscówek trafiłem na piękny fragment czaszki nosorożca włochatego. Tego dnia dopisało mi szczęście, ale – jakby dla równowagi – dostałem też lekkiego słonecznego udaru.

Spotkanie oko w oko z prehistoryczną „bestią” było ekscytujące, ale o wiele mocniej poruszyło mnie inne, choć całkowicie współczesne odkrycie. Ryjąc w stercie kamyków, fragmentów ceramiki i muszli rzecznych mięczaków pod sortownikiem na terenie pewnej żwirowni, wygrzebałem dowód osobisty jakiegoś chłopaczka. Po południu – już w domowym zaciszu – szukając informacji o właścicielu, dowiedziałem się, że zaginął w 2018 roku, po czym jego ciało wyłowiono z Wisły jakiś rok później. Tego typu sytuacje nie są czymś szczególnie rzadkim, ale na ogół się o nich nie myśli. Co ciekawe, niecały miesiąc przed tym znaleziskiem, sam ratowałem Artura z wiślanych odmętów. Dodatkowo, jakimś zbiegiem okoliczności nieżyjący już młody człowiek podobnie, jak mój syn urodził się 30 kwietnia, tyle, że 18 lat wcześniej. Wszystko to sprawiło, że myśl o tragicznym losie zmarłego, wracała do mnie przez dobrych kilka dni…

Tymczasowe satori (12 maja)

Gdy większą część życia nasiąka się aurą miasta, co jakiś czas warto się odtruć. By skończyć z dyktatem kąta prostego, wystarczy rozpłynąć się w dziewiczym krajobrazie jakiegoś nadrzecznego zadupia. Tam, wsłuchując się w mowę wiatru, ptaków i żab, można do woli naczerpać wody spokoju. Albo, zmrużywszy oczy, czytając kolejne wersy fal na burej karcie Rzeki, chwilowo zapomnieć o sobie. Będąc w tym stanie łatwo jest ulec złudzeniu, że jest się zdolnym odczytać wróżby zawarte w zarysie chmur, szumie wierzbowych liści lub kompozycji spękań, przedmiotów i tropów zdobiących wysychające błoto. Przyjacielu, jakkolwiek sens świata jest prosty, musisz pamiętać, że satori zawsze jest tymczasowe. Budzisz się, robisz swoje, ale potem na koniec dnia i tak zawsze morzy cię senność. Wbrew temu, co twierdzą niektórzy – niemyślenie jest trudną sztuką, ale w domenie miliarda bodźców to właśnie pustka jest twym sprzymierzeńcem…

Topola „Marzanna” pomnikiem przyrody

Niedługo początek kalendarzowej wiosny. Dni stają się dłuższe, co powinno nastrajać nas coraz bardziej pozytywnie, jednak świat działa na przekór i rzeczywistość, w której aktualnie się znajdujemy, wydaje się nabierać coraz mroczniejszych kolorów. W bezpośrednim sąsiedztwie naszego kraju rozgrywa się brutalny konflikt zbrojny, w wyniku którego cierpią miliony osób. Każdego dnia docierają do nas nowe informacje o tragedii, jakiej doświadczają mieszkańcy Ukrainy. Bezpardonowe bombardowania miast, ofiary wśród ludności cywilnej, exodus uchodźców. Dodatkowo, sytuacja międzynarodowa robi się coraz bardziej napięta i naprawdę nie wiadomo, jaki będzie dalszy rozwój wydarzeń. Wszystko to zasiewa w mym umyśle ziarno niepokoju i wprawia w tryb niespokojnego wyczekiwania.

Jednym z nielicznych jasnych akcentów ostatnich dni jest dla mnie pismo z Urzędu Miejskiego w Grudziądzu (otrzymałem je wczoraj) informujące, że topola „Marzanna” została oficjalnie uznana za pomnik przyrody (LINK do związanej z tym uchwały). Zaproponowana przeze mnie nazwa również została zaakceptowana i niniejszym stała się oficjalnym imieniem tego wspaniałego drzewa. Cieszę się niezmiernie, ale jednocześnie wciąż nie do końca dociera do mnie to, co właśnie się stało. Gdzieś w środku sam chyba nie do końca wierzyłem, że uda się doprowadzić tę sprawę do pomyślnego finału. Na szczęście urzędnicy z Wydziału Środowiska grudziądzkiego Urzędu Miejskiego, przedstawiciele Państwowego Gospodarstwa Wody Polskie (Zarząd Zlewni w Tczewie), a także grudziądzcy radni, którzy głosowali za przyjęciem uchwały, okazali się otwarci na głos obywatela i przychylili się do złożonego wniosku. W tym miejscu chciałbym serdecznie podziękować wszystkim osobom, które były zaangażowane w tę sprawę.

Topola czarna „Marzanna” (fotografia z 7 sierpnia ubiegłego roku).

Co ciekawe, „Marzanna” z dnia na dzień cieszy się coraz większym zainteresowaniem. Potwierdzają to statystyki dotyczące częstotliwości odwiedzin znacznika na mapach Google, który wskazuje jej położenie. Okazuje się, że od 27 marca 2021 roku „kliknięto” w niego ponad 54 000 razy (!), co – zważywszy na liczbę mieszkańców Grudziądza – jest naprawdę imponującym wynikiem. Myślę, że jest to najlepszy dowód na to, że to konkretne drzewo ma realny potencjał, by stać się przyrodniczą wizytówką okolicy, a decyzja o objęciu go prawną ochroną była w pełni uzasadniona.

Cieszę się, że mogłem dołożyć swoją skromną cegiełkę na rzecz ochrony nadwiślańskiej przyrody, ale to uczucie ma lekko gorzki posmak. Żałuję, że nie zająłem się sprawą już kilka lat temu, gdy „moja” sokora znajdowała się w znacznie lepszej kondycji. Na pewno wyciągnę z tego jednak naukę na przyszłość, ponieważ jest jeszcze wiele bezimiennych rodzimych topoli, o których ochronę warto zawalczyć…

Między Drzewami (28 grudnia)

Ostatnio bardziej niż zwykle czuję zew, który ciągnie mnie ku nadwiślańskim łęgom. Dzisiaj był on na tyle silny, że nie byłem w stanie dłużej mu się opierać i – zarzuciwszy plecak na grzbiet – na kilka godzin wywędrowałem do lasu. Zima to dobry czas na takie eskapady. Zielona chwała splątanego zielska, które w cieplejszych miesiącach stanowi trudną do przebrnięcia barierę, chwilowo przeminęła. Nie uświadczysz też kleszczy ani chmar natrętnych komarów. Warto zatem ruszyć między drzewa. Choćby po to, by w spokoju pokontemplować ich przejściowo odsłonięte sylwetki.

Lubię wyszukiwać stare białodrzewy i sokory o pomnikowych rozmiarach lub intrygującym pokroju, a potem po prostu siedzieć u ich podnóża. Tym razem sporo czasu spędziłem nieopodal pewnego topolowego weterana, o pniu naznaczonym przez błyskawicę wielką, wypaloną w środku szczeliną (w jej wnętrzu jakiś pacan zostawił zdezelowanego grilla). Sącząc szybko stygnącą kawę, wsłuchiwałem się w głosy dzięciołów czarnych. Niekiedy także wiatr wygrywał na gałęziach jakąś jękliwą melodię. Nieopodal, wśród połamanych konarów leżących na ziemi, ostrożnie kluczyły sarny. Mróz szczypał mi policzki, a spokój rozścielający się wokół sprawił, że zwierzę niepokoju we mnie zaczęło układać się do snu…

Rzeka kości

Jak już wiecie, jestem gościem, który lubi spędzać czas pływając po Wiśle. W jednym z wcześniejszych wpisów wspominałem, że przy niskich stanach wody, buszując wśród korzeni, głazów i piaszczystych ławic widuję różnego rodzaju przedmioty (można o tym przeczytać tu). Jeżeli chodzi o znaleziska, to moim skromnym zdaniem, warszawski odcinek rzeki jest prawdziwym eldorado dla domorosłych odkrywców.

Przegląd znalezisk w przerwie na kawę (2015 rok, zdjęcie zrobione przez Marcina).

Ludzie interesują się różnymi rzeczami, jednak tym, co najbardziej przykuwa moją uwagę są szczątki kostne zwierząt (zwłaszcza prehistorycznych). Najczęściej widuję kości koni, jednak tego, co wypłucze woda nie da się przewidzieć. Trafiają się możdżenie rogów oraz kawałki mózgoczaszek turów i prażubrów, zęby mamutów, poroża jeleni i reniferów, a także fragmenty kośćca nosorożców włochatych. Jakby było mało, to na niektórych gnatach czasami daje się dostrzec ślady po kamiennych narzędziach.

Wiślane kości…

Nie określiłbym siebie mianem paleo-fanatyka, ale wszelkie tego typu znaleziska mocno mnie ekscytują. Wynika to z tego, że mam świadomość obcowania z przeszłością sięgającą dobrych przynajmniej tysięcy lat wstecz. Czymże bowiem są te zbrązowiałe kości, jak nie łącznikiem z pewną minioną epoką.

Fragmenty niektórych znalezionych przeze mnie żuchw, możdżeni rogów i poroży.

Patrząc na panoramę stolicy, nad którą górują wielościany nowoczesnych wieżowców aż trudno uwierzyć, że swego czasu „przewalały” się tędy olbrzymie jęzory lodowców, a w nieco cieplejszych okresach sceneria przypominała to, co aktualnie można zobaczyć w okolicy koła podbiegunowego. A jednak to prawda. Trzymając w dłoni niepozorny kawałek krzemienia oczami wyobraźni widzę jałową, smaganą zimnym wiatrem tundrę, po której wędrują stada reniferów i tabuny dzikich koni. Bure chmury szorują po niebie. Nie ma gęstych lasów, a jedynie rachityczne zarośla z przewagą brzozy, w których kryją się pardwy. Warunki są trudne, a jednak osiedli tu ludzie. Są tacy sami, jak my, tyle że przyobleczeni w skóry i szukający schronienia w domostwach zbudowanych z kości mamutów. Nadstawiam ucha. Wyobrażam sobie, że słyszę szepty myśliwych siedzących w kręgu, lub zaśpiew szamana nad ciałem pogrążonego w gorączce. Z ciemności dobiega rozdzierający wrzask rodzącej. Łowcy-zbieracze snują opowieści o bogach i bohaterach. Jedni i drudzy są szyci na miarę świata, gdzie horyzont jest naprawdę odległy, a na życie nie ma gwarancji.

Kawałek trzonowca mamuta, wyłowiony przeze mnie z Wisły na wiosnę tego roku.

Mam zbyt bujną wyobraźnię? Niewykluczone, ale mam także pewność, że będąc nad Wisłą warto się rozglądać. A nóż – przy odrobinie szczęścia – może i Wy będziecie w stanie znaleźć coś, w czym dostrzeżecie przebłyski zamierzchłej przeszłości.

Na zakończenie mały apel do fachowców i pasjonatów, lepiej ode mnie zorientowanych w temacie. Na ogół nie zabieram znalezisk ze sobą (zwykle wystarcza mi dokumentacja fotograficzna), jednak nie musi tak być. Jeżeli czytasz te słowa i uważasz, że kości z Wisły mogą przydać Ci się w pracy badawczej, lub do innych celów, to daj proszę znać. Jest wielce prawdopodobne, że będę znajdował kolejne tego typu obiekty.

Woda, wiatr (3/4)

Przecieram zaspane oczy. Spryciarz pająk wije pajęczynę u wejścia namiotu. Jest za kwadrans czwarta. Słońce jeszcze nie wzeszło, lecz słychać już śpiew drobnych ptaków. To prawda, że jest bardzo wcześnie, jednak podczas samotnego spływania nie mam dla siebie taryfy ulgowej. Niebawem trzeba będzie się zbierać.

Około piątej, gdy wypływam, rzeka – skąpana w świetle wciąż nisko zawieszonego słońca – mieni się srebrzyście, a drobne zmarszczki i specyficzne zafalowanie dodatkowo uwypuklają magię tej chwili. Jest tak pięknie i spokojnie, że na moment wpadam w filozoficzny nastrój. Myślę, że sens życia zawiera się w zwykłych sprawach. To może wydawać się dziwne, ale wciąż wierzę w starą prawdę, że prostota, cierpliwość i współczucie to największe skarby. Samotność na rzece działa na mnie właśnie tak – staję się struną czułą na wibracje świata.

DSC02821Magiczna chwila na rzece. Tuż po wschodzie słońca.

Jeszcze przed dopłynięciem do ujścia Iłżanki wpada mi w oko kilka miejsc, które idealnie nadawałyby się na rozbicie obozowiska. Teraz jednak z oczywistych powodów niezbyt mnie one interesują. Wędkarze, którzy wczoraj udostępnili mi telefon, mówili, że gdzieś niedaleko znajduje się opuszczona, popadająca w ruinę wieś. Podobno aż roi się tam od dzikich zwierząt. Teraz, gdy przepływam wzdłuż sporej kępy niedaleko Chotczy Dolnej, z jej gęsto zarośniętych brzegów przygląda mi się sarna. Między wyspą a lewym brzegiem rzeki z wody wystaje betonowa konstrukcja, która jest pamiątką po moście kolejowym, którego budowy nigdy nie ukończono.

DSC02828Jedna z mijanych kęp na odcinku między Boiskami a Chotczą Dolną.

Krajobraz dzisiejszego odcinka Małopolskiego Przełomu Wisły bardzo mi się podoba. Po drodze widziałem trochę ostróg i opasek, ale generalnie jest dziko i nie ukrywam, że dobrze czuję się w takim otoczeniu. Płynąc leniwie z prądem, od czasu do czasu mijam wyspy. Brzegi oraz bliskie sąsiedztwo rzeki w dużej mierze porastają łęgi topolowo-wierzbowe, lub wierzbowe zarośla. Tu i ówdzie widać ślady, które świadczą o zmienności oraz nieujarzmionym charakterze Wisły. Gdzieniegdzie, wskutek wielokrotnych zmian poziomu wody, powstały schodkowate tarasy. Gdzie indziej natomiast – szczególnie na zewnętrznych łukach zakrętów – rzeka nieustannym naporem wody zdołała doprowadzić do o wiele rozleglejszej erozji nabrzeża. Powstałe w jej wyniku pionowe ściany stały się miejscem, w którym osiedliły się licznie brzegówki. Patrząc jak wylatują ze swych norek, myślę – „Kto wie, być może ich sąsiadem jest zimorodek?”. Nie wiem tego na pewno, jednak z pewnością jest to możliwe. Niektóre z przybrzeżnych topól i wierzb, z uwagi na częste podmywanie, znajdują się na skraju obumarcia. Los tych, które chylą się ku wodzie, wydaje się przesądzony. Prawdopodobnie za jakiś czas dołączą do zalegających w nurcie rzeki poczerniałych pni ich poprzedników. Nie ma co się jednak rozczulać, ponieważ ich miejsce zajmie młoda, zielona gwardia i cykl życia niezmiennie będzie trwał dalej.

DSC02838Fragment stromego brzegu rzeki – typowe miejsce gniazdowania brzegówek.

Przemierzając te tereny nie sposób nie zwrócić uwagi na ptaki. Obserwując ich liczbę oraz różnorodność można bez trudu zrozumieć, dlaczego ten odcinek Wisły został uznany za korytarz ekologiczny rangi europejskiej. Jeżeli o mnie chodzi, to widziałem rybitwy białoczelne, bieliki, sieweczki obrożne i rzeczne, nurogęsi oraz kilka gatunków mew. Notowano tu także, między innymi, bataliony, rycyki, ostrygojady czy płaskonosy. Szczególnie zapadły mi w pamięć duże grupy śmieszek, które upodobały sobie przybrzeżne płycizny. Za każdym razem, gdy przepływałem koło takiego skupiska, większość mew podrywała się do lotu i krążyła nade mną, pokrzykując. Spokojnie – nie były to jednak sceny rodem z filmu „Ptaki” w reżyserii Hitchcocka. Oczywiście, to nie tak, że mewy mają naturę łagodnych baranków. Potrafią być agresywne, jednak zazwyczaj mają ku temu uzasadnione powody. Teraz były po prostu zaniepokojone. Przy niewielkiej zatoczce koło Zastowa Poborowskiego miałem szczęście wypatrzyć ślepowrona, który siedział na drzewie w zasępionej pozie. Kawałek dalej, przepływając nieopodal jednej ze stałych wysp, spłoszyłem niewielkie stadko dużych gęsi o bardzo ciemnym upierzeniu. W pierwszym momencie wziąłem je za bernikle, ale każdy, kto choć trochę interesuje się obserwowaniem ptaków, wie, że w przypływie emocji łatwo jest ulec złudzeniu. W zależności od oświetlenia oraz innych czynników kształt, ubarwienie czy wielkość stają się względne i można haniebnie się pomylić.

DSC02836Na przybrzeżnych płyciznach często widywałem śmieszki.

Mniej więcej wtedy, gdy w oddali na wysokim wzniesieniu dostrzegam ruiny zamku w Janowcu, słońce zaczyna mocniej przygrzewać. Nie chcąc się przegrzać, ściągam z grzbietu czarny polar i zamieniam go na lekką turystyczną koszulę, po czym moczę kapelusz w mętnej wiślanej wodzie (zdradzę Wam sztuczkę – po wyschnięciu doskonale usztywnia rondo!). Na razie pogoda jest świetna – naprawdę nie ma na co narzekać.

DSC02843Okolice rezerwatu Krowia Wyspa.

Chwilę później – przed Mięćmierzem – mijam Krowią Wyspę. Ta duża wyspa**, którą przez długi okres czasu wykorzystywano jako pastwisko, aktualnie jest częścią rezerwatu noszącego taką samą nazwę. Gdzieś za nią, na wschodnim brzegu rzeki, zapada mi w pamięć malownicza sylwetka zabytkowego wiatraka.

Na wysokości Janowca przybijam do brzegu i korzystam z okazji, by zamienić kilka słów z jednym z dwóch gości odpowiedzialnych za obsługę tutejszego promu. Rozmawiamy tylko przez chwilę, ale stary wiarus od razu wzbudza we mnie sympatię. Żartuje, że jeżeli będę miał taką okazję, to „warto by pogrzać się w ciepełku przy Świerżach”***. „Pewnie tak…” – odpowiadam – „(…) ale dzisiaj niemal na pewno nie będę w stanie dopłynąć w pobliże Kozienic”.

Kilka minut później prom zmierza ku przeciwległemu brzegowi, przy którym już czeka na niego kilka samochodów, ja natomiast płynę w stronę Kazimierza Dolnego.

DSC02845Prom „Janowiec”. Przed Kazimierzem Dolnym.

Przepływając wzdłuż kazimierskiego nabrzeża nie odczuwam potrzeby, by schodzić na ląd (planuję pokonać jak największy dystans, korzystając z łaskawszej niż wczoraj pogody). Nie przeszkadza mi to jednak w tym, by z zaciekawieniem przyglądać się zacumowanym tutaj jednostkom, wśród których nie sposób było przeoczyć podróbki galeonu oraz jakiegoś koszmarka stylizowanego na wikiński drakkar. Miasto w dużej mierze żyje z turystyki, a turyści na ogół lubią tego typu atrakcje. Równolegle do brzegu ciągnie się promenada, jednak w tej chwili nie widzę na niej żywej duszy.

Zaraz za Kazimierzem, lustrując wzrokiem zachodni brzeg, dostrzegam pośród zarośli duży brezentowy namiot, przy którym ktoś rozstawił trójnóg z zawieszonym na łańcuchu kociołkiem. Pod garem płonie niewielkie ognisko, z którego ku niebu wznosi się wąska smużka dymu.

Klucząc wśród piaszczystych ławic przed Bochotnicą, docieram do kolejnego miejsca, przez które przebiega przeprawa promowa. Tutaj jednak – jak na złość – prom stoi okrakiem pośrodku rzeki, zaś znajdujący się na nim facet, który sprawia wrażenie, jakby kompletnie zapomniał o świecie, zapamiętale pucuje mopem reling i pokład. W pierwszej chwili trochę mnie to wkurza, ale stwierdziwszy, że silnik nie pracuje, po prostu przepływam tuż obok wystającej z wody, napiętej stalowej liny.

DSC02851Między Kazimierzem Dolnym a Puławami.

Do Puław zostało mi jeszcze około dziesięć kilometrów, jednak przez moment mogłem oglądać z daleka dymiące kominy tamtejszych zakładów azotowych. Płynę od dobrych kilku godzin i w końcu uderza we mnie pierwsza fala zmęczenia. Jedno jest pewne – bezwolne gapienie się na zielone, monotonnie przesuwające się przed oczami nabrzeże nie pomaga. To nieuniknione – moje powieki zaczynają opadać. Co jakiś czas coś mi się roi. Przykładowo, gdy patrzę na pień drzewa – wydaje mi się, że zamiast niego widzę sylwetkę człowieka lub przyczajone zwierzę. Wystarczy jednak, że kilkakrotnie mrugnę i w mgnieniu oka wszystko na powrót staje się tym, czym jest w istocie.

DSC02857Przed Puławami. Po lewej stronie widoczne oznaczenia żeglugowe.

Pogoda wciąż jest w porządku, ale od czasu do czasu zrywa się średnio przyjemny wiatr, który potrafi zdrowo namieszać. Te niespodziewane podmuchy, mają jednak także pewną zaletę – pomagają mi wyrywać się z letargu. Rozbudzam się wówczas w jednej chwili, tak jakby ktoś gwałtownie mną potrząsnął. W każdym razie, mimo znużenia staram się cisnąć do przodu. Po jakimś czasie w moim polu widzenia pojawia się ażurowa konstrukcja mostu w Puławach i odtąd, z każdym ruchem pagaja, będzie stawała się większa i większa.

DSC02859Krótki odpoczynek przy namulisku przed mostem im. Prezydenta Ignacego Mościckiego. Na prawym brzegu znajdują się Puławy.

Dopłynąwszy do Puław, pozwalam sobie na mniej więcej półgodzinną sjestę. Stojąc w ciepłym błocie namuliska, przyglądam się pochylni dla łodzi oraz kilku budynkom znajdującym się na lewym brzegu rzeki, na którym położona jest Góra Puławska. Po przeciwnej stronie rozsiadły się Puławy. Oba brzegi spina charakterystycznie wyglądający most imienia Prezydenta Ignacego Mościckiego. Zjadam dwie garście żelek „Miśki” i opijam się wody po korek. W międzyczasie na szczycie wbitego w ziemię pagaja przysiada masywna ważka. Nagrzewa się w słońcu, być może wypatrując kolejnej zdobyczy. Prócz tego nie dzieje się nic, co warto by zanotować. Na Wiśle panuje spokój – wygląda na to, że woda zawarła chwilowy rozejm z wiatrem.

Zregenerowawszy siły, na powrót ruszam przed siebie. Kilka zdecydowanych ruchów wiosłem i – lokując się w głównym nurcie – przepływam między filarami mostu. Łódka sunie jak złoto. Na wschodnim brzegu dostrzegam trzech łobuzów. Mają nie więcej jak dziesięć lat. Są „uzbrojeni” w prowizoryczne dzidy z patyków.

Niedługo później – dobre sto pięćdziesiąt metrów za wejściem do puławskiej mariny, mijam się z podłużną motorową łodzią, pomalowaną w brązowo-zielone „moro”. Na jej pokładzie łysy facio ze zmierzwioną rudą brodą, trzyma dłoń na sterze i wali przed siebie tak szybko, ile zdoła wydusić z silnika. Wzniecone przez niego długie warkocze fal wyraźnie wkurzają wędkarzy, których, aż do kolejnego mostu, siedzi tu całkiem sporo.

DSC02860Gdzieś za Puławami. Kilka niewielkich wirów.

Na razie jest nieźle. Nie mogę narzekać na nudę – żegnając się z Puławami omijam kilka płycizn i parę zdradliwych przeszkód kryjących się w mętnej wodzie. Idzie mi jednak dość sprawnie, bo rzeka z reguły jest czytelna. Wciąż jestem dobrej myśli, lecz jednocześnie mam tę świadomość, że płynąc w pojedynkę – w dodatku lekką dmuchaną łódeczką – jestem szczególnie podatny na wszelkie kaprysy pogody. Wtem, jak na zawołanie, wraca koleżka wiatr i zaczyna przycierać mi nosa. Jest jak niegrzeczny urwis, który sprawdza, na ile można sobie bezkarnie pozwolić. A więc początkowo tylko nieśmiało marszczy wodę, jednak już kilka minut później uprzejmości się kończą i rozpoczyna się prawdziwa zabawa.

Wkrótce wiatr dmie tak, iż mam wrażenie, że robią się fale na falach i, ni stąd ni zowąd, znajduję się w sytuacji przypominającej ujeżdżanie wkurzonego byka. Płynąc w ten sposób, docieram w okolice miejscowości Gołąb. Oho! Wygląda na to, że nie tylko ja biorę się za łby z falami. Widzę dwóch mężczyzn, ubranych w identyczne sztormiaki, w niewielkiej łodzi typu bączek. Jeden w pocie czoła wiosłuje, a drugi wspomaga jego działania niewielkim elektrycznym silnikiem. Wołają do mnie wśród kłębiących się fal – „JAK NA MORZU!!!”. Przez chwilę krzyczymy do siebie, a potem, gdy dopływamy do miejsca, gdzie tuż przy rzece ciągnie się szosa (jest tam też zjazd dla łodzi, przy którym znajduje się coś w rodzaju parkingu), nasze kursy przestają być zbieżne. Oni kierują się w stronę brzegu, a ja z uporem maniaka przebijam się dalej. Bure chmury pędzą przez niebo, a woda jest ciemna. Między niebem, a wodą ja.

W oddali, na piaszczystym brzegu koło Regowa Starego, dostrzegam dwa walczące ze sobą bieliki. Trudne warunki sprawiają, że odbieram tę scenę jako jeszcze bardziej teatralną. Mrużę oczy. Niedawno zaczęły łzawić, mimo tego, że cały czas miałem na nosie okulary przeciwsłoneczne.

Około osiemnastej na rzece nastaje okres spokoju. Wiatr cichnie, jak szczeniak przywołany do porządku przez wszechpotężnych panów powietrza, a tafla wody na powrót staje się gładka. Szkoda, że pogoda polepsza się dopiero teraz, ponieważ już niewiele czasu mogę poświęcić na płynięcie. Raz po raz zerkając na zegarek, rozglądam się za miejscem, w którym można by się zatrzymać. Przepływając w pobliżu dużej kępy o wysokich brzegach, dwukrotnie natykam się bobry, które za każdym na mój widok skaczą do wody. Gdzieś na błotnistym nabrzeżu widziałem też ślady pozostawione przez łosia.

Osiemnasta czterdzieści. Gdy przybijam do brzegu i wygrzebuję się z Palavy, czuję się nieszczególnie. Słaniam się na nogach i mam wrażenie, że moja twarz – bezlitośnie wysmagana przez wiatr – dosłownie płonie. Jakby było mało, odczuwam niedowład palców prawej ręki i drętwieje mi jedna noga (zbyt mocno szarpałem się z falami i dostałem za swoje). Wyrzucając graty z łódki i wyciągając ją z wody na prawie metrowy stopień brzegu, całym sobą czuję, jak bardzo mój organizm domaga się odpoczynku. Miejsce, które wybrałem na „lądowisko”, nie wygląda najgorzej. To bezpiecznie wyniesiona nad wodę połać jałowej ziemi, otoczona półkolem zarośli i drzew. W bezpośrednim sąsiedztwie rzeki przeważa goły piasek, lecz nieco dalej w głąb lądu teren lekko wznosi się w górę i tutaj podłoże porasta mozaika wszędobylskich bylin, siewki topoli oraz rzadka szczecina trawy. Całości obrazu dopełniają ślady pozostawione przez koła motocykli, wypalony krąg po ognisku i niewielkie bajorko, przy którym roślinność jest zauważalnie bujniejsza.

DSC02885Okolice wsi Borek. Miejsce, w którym zakończyłem dzisiejszy etap spływania.

Robiąc ze trzy kursy, przenoszę łódź i resztę bambetli pod osłonę pnia wielkiego drzewa, który prawdopodobnie osiadł w tym miejscu na skutek wiosennej powodzi. Grzebiąc się jak mucha w smole, rozbijam namiot i wrzucam do niego karimatę, śpiwór, bieliznę termiczną oraz kilka drobniejszych szpargałów. Przepocone ciuchy rozkładam na pniu, a później nakładam pelerynę przeciwdeszczową na wbity w ziemię pagaj, żeby pełniła funkcję straszaka. Łykam dwie tabletki aspiryny, po czym rozpaliwszy uprzednio kuchenkę, zaczynam gotować komosę ryżową, do której dorzucam posiekaną drobiową mielonkę i garść suszonych warzyw.

Wtem, za moimi plecami rozlega się odgłos łamania gałęzi. Odwracam głowę w kierunku źródła dźwięku i, dostrzegając wśród gęstwy wierzbowych zarośli fragment brązowego ciała, natychmiast chwytam za aparat. Liczyłem na to, że zobaczę łosia, jednak gdy domniemany łopatacz wychodzi na otwartą przestrzeń, moim oczom ukazuje się rosła klacz z niesfornym źrebakiem.

DSC02871Konie gaszą pragnienie w niewielkim bajorku.

Za chwilę dołączają do nich jeszcze cztery zwierzęta, po czym słyszę dziki, nieartykułowany ryk. „ARGHHHHHH!!!” i z krzaków wypada zwalisty drab, ubrany w ciemnoniebieską koszulkę polo i bawełniane spodnie niedbale wpuszczone w gumofilce. Kręcąc zamaszyste młyńce kilkumetrowym łańcuchem krowiakiem, krzyczy – „PANIEEE!!! UWAŻAJ PAN!!! DZIKA MACIORA Z WARCHLAKAMI W KRZAKACH SIEDZI!!!”. W taki oto sposób zetknąłem się z 54-letnim koniarzem ze wsi Borek.

Pozory bywają złudne, ponieważfacet okazuje się łagodnym olbrzymem. W kilku zdaniach opowiada mi o swoich koniach, które każdego dnia przyprowadza w to miejsce. Klawiaturę zębów ma mocno niekompletną, jednak zupełnie nie przeszkadza mu to, by uśmiechać się od ucha do ucha. Mimochodem rzucam okiem na zwierzęta i widzę, że zaspokoiwszy pragnienie wodą z bajora, nieustannie zwracają łby ku jednemu z większych skupisk wierzbiny. Cały czas strzygą uszami. Są niespokojne. Wygląda na to, że locha rzeczywiście tam jest.

Tymczasem ja i koniarz wędrujemy nad samą rzekę, gdzie gościu pokazuje mi miejsce, w którym brzeg jest najwyższy. Na samym skraju skarpy natknął się w zeszłym roku na pijaną w sztok parę. Opowiada, jak zadzwonił po służby. Pytam, co się z nimi stało. „Przyjechały i ich zabrały…” – odpowiada. Odwdzięczam mu się historią o wczorajszych ulewach. Sam z siebie sugeruje, bym korzystając z jego telefonu zadzwonił do Oli. Podając komórkę, wręcz mnie pogania: „No! Pogadajcie!”, a ja z wdzięcznością  z tej możliwości korzystam.

Gdy zostaję sam, dzień zbliża się ku końcowi. Miękkie światło zachodzącego słońca zaczyna muskać linię przeciwległego brzegu. Siedzę przed namiotem na kamizelce asekuracyjnej i wmuszam w siebie jedzenie. W pobliskim Dęblinie znajduje się lotnisko. Co jakiś czas nad rzeką z hałasem przelatuje samolot lub kołują ciężkie wojskowe śmigłowce. Pojawiły się także krwiożercze meszki i tną. Po kolacji rozpalam dymiące ognisko, żeby oznajmić wszystkim stworzeniom wokół swoją obecność i bez problemu koegzystujemy. Meszki, „dzika maciora”, jej warchlaki i ja. Miejsca z pewnością wystarczy dla wszystkich.

DSC02895Moje obozowisko. Zbliża się noc.

*Objęto go ochroną w ramach programu Natura 2000; **Wyspa ma powierzchnię około 40 hektarów; ***W Świerżach Górnych znajduje się druga co do wielkości elektrownia węglowa w Polsce. Zrzuca się tam do Wisły wodę uprzednio pobraną do schłodzenia urządzeń wytwarzających prąd. Jej temperatura może sięgać nawet 35°C.

Woda, wiatr (2/4)

Około pierwszej w nocy ze snu wyrywa mnie głośne gardłowe szczeknięcie. Wyskakuję z namiotu jak pajac z pudełka i myśląc „CO JEST?!” świecę latarką wokoło. Po pełnej napięcia chwili, w pobliskich chaszczach dostrzegam zielonawy poblask pary oczu i tożsamość piekielnika staje się jasna. Wystraszył mnie kozioł sarny, który hałaśliwie sygnalizował granice swojego rewiru. Myślę – „Diabli Cię nadali…”, po czym śmiejąc się z siebie, na powrót kładę się spać.

Gdy budzę się rano, rogacza już nie ma. Wyruszam o 5:50 i minąwszy słupy pozostałe po promie dolnolinowym w Piotrowicach, kieruję się coraz dalej na północ. Po jakichś trzech kilometrach, tuż przy ujściu Sanny natrafiam na wysokie zbocza. Trudno o lepszą wizytówkę Małopolskiego Przełomu Wisły – podłużnej doliny, która obejmuje jeden z najdzikszych i najbardziej malowniczych odcinków rzeki. Stromizna jest porośnięta sosnami, którym towarzyszą dereń, tarnina i klony jesionolistne. Tu i ówdzie pną się ku niebu także strzeliste kolumny jałowców. Pośród zieleni bieleją pasma nagiej skały – świadectwo odległej geologicznej historii regionu.

DSC02791-ed

Wysokie zbocza tuż przy ujściu Sanny. Po prawej stronie tablica kilometrażowa.

Przy Annopolu płynę prawą stroną Wisły, by minąć serię wysp. Gdy dopływam do ostatniej z nich widzę, że mniej więcej w połowie jej długości płytko zanurzony, kamienisty próg zdradziecko przegradza rzekę. Napływając na niego mam pewne obawy, lecz kanadyjka zdaje kolejny egzamin i bez problemu pokonuje feralne miejsce. Gdy przepływam pod mostem, przypominają mi się wczorajsze słowa taksówkarza, który wspominał, że jeszcze kilka tygodni temu rzeka w tej okolicy stanowiła kręty, piaszczysty labirynt. Teraz jest jednak zupełnie inaczej – obfite deszcze zrobiły swoje i imponujące odsypy, wśród których meandrowała rzeka, znajdują się pod powierzchnią.

DSC02792-ed

Niedaleko Annopola. Przed mostem – pośrodku rzeki, widać serię porośniętych drzewami kęp.

Przez kolejne półtorej godziny niewiele się dzieje – ot, kolejne kilometry niczym niezmąconego obcowania z rzeką. Nie pada, nie wieje, zaś wartki nurt niesie Palavę aż miło. Ląduję na paśmie piasku przy niewielkiej zatoczce, zwieńczonej podtopioną ostrogą. Niedaleko, po drugiej stronie Wisły, znajduje się wieś Słupia Nadbrzeżna Kolonia. Piję wodę z butelki i, siedząc na brzegu, niespiesznie spoglądam w dół rzeki. Dotychczasowe warunki pogodowe nastroiły mnie na tyle optymistycznie, że z góry naiwnie zakładam, iż dzisiejsze spływanie będzie łatwiejsze.

DSC02795

Przystanek na trasie. Nieopodal miejscowości Słupia Nadbrzeżna Kolonia.

Kilkaset metrów dalej moją uwagę przykuwa rudawy kształt, który tuż przy jednym z brzegów unosi się na wodzie. Gdy podpływam bliżej, okazuje się, że na konarze zatopionego drzewa, oprócz połamanych gałęzi i wiechci trawy, zatrzymało się także coś, co z bliska okazuje się być ciałem martwego jelenia. To intrygujące, ponieważ białe cętkowanie boków zwierzęcia może wskazywać, że jest to inny niż nasz rodzimy gatunek. Tylko skąd wziąłby się tu jeleń wschodni? Nie wiadomo. Teraz jednak, nie ma to już żadnego znaczenia. Połowa jego czaszki jest obdarta ze skóry, natomiast oczy są wydziobane przez ptaki.

DSC02798-ed

Martwy jeleń wschodni? Na bokach ciała widać charakterystyczne cętkowanie.

Wkrótce kończą się żarty i Wisła pokazuje mi moje miejsce w szeregu. Na trasie do Basoni jestem skazany na mocowanie się z wiatrem i falami. Zdarzają się takie momenty, że wietrzysko – nie zważając na mój opór – ordynarnie spycha łódkę do brzegu. Mam nieodparte wrażenie, że ukształtowanie terenu przypomina nieckę, do której wpada wicher, a gdy już wpadnie – spiętrza fale, odbijając je od nabrzeży jak piłkę. Staram się rozsądnie gospodarować siłami, lecz po kilku godzinach mordęgi i tak jestem mocno zmęczony. Naprzemiennie mam chwile zwątpienia i nadziei. Szczególnie kiepsko wspominam zakręt pomiędzy Leśnymi Chałupami a Nieszawą. Tu nie ma heroizmu. Gdy tylko jest taka możliwość, korzystam z okazji i ląduję na brzegu. Kładę się wówczas na ziemi i, leżąc bezwładnie jak kłoda, staram się nabrać nowych sił.

Pierwsza ulewa łapie mnie jeszcze przed Józefowem. Opady są dość intensywne, jednak na szczęście nie trwają zbyt długo. W niewielkiej odległości od Starych Kaliszan, gdzie gardziel rzeki wydaje się szersza, wpadam jednak z deszczu pod rynnę. Ponownie miotają mną fale, a mój stary kumpel wiatr dmucha prosto w dziób. W pewnym momencie – mniej więcej na wysokości ujścia Kamiennej, orientuję się, że miejscami rzeka jest tu na tyle płytka, iż zamiast wiosłować, mogę zwyczajnie odpychać się od dna pagajem. Taka taktyka pozwala mi przeciwdziałać gwałtownym podmuchom wiatru i, przynajmniej chwilowo, nieco efektywniej posuwać się do przodu.

Gdy koryto rzeki na powrót się zwęża, z nieba ponownie spadają strugi wody. W zacinającym deszczu tracę koncentrację. Znużenie i kiepska widoczność sprawiają, że płynę skupiając się przede wszystkim na wodzie przed sobą. W takich chwilach lubię myśleć o sobie, jak o kimś w rodzaju szalonego wioślarza. Czasami zdrowo jest przyjąć stoicką postawę i pozwolić, by rzeczy działy się same z siebie. Oczywiście, tego rodzaju podejście sprawdza się także w codziennym życiu. Tym razem nie będzie malowniczych opisów mijanych miejsc. Piotrawin, okolice Kolonii Nadwiślańskiej oraz most drogi 747 na wysokości Kamienia przy tak pieskiej pogodzie wydają mi się jednakowo posępne. Za mostem deszcz chwilowo odpuszcza, lecz już kilkaset metrów dalej widzę, że z północnego zachodu wali na mnie kolejna nawałnica. Na widok niechybnie zbliżającej się ściany deszczu, odbijam ku przybrzeżnej linii drzew, gdzie pod cieknącym parasolem wierzbowych gałęzi będę starał się przeczekać najgorsze.

DSC02800-ed

Za wsią Kłudzie. Pochmurnie, lecz rzeka jest już spokojna.

Muszę przyznać, że dostałem dziś srogie manto, jednakże przyjmuję to z pokorą. Tak na dobre Wisła odpuszcza mi dopiero koło wsi Kłudzie. Płynąc blisko brzegu, między Kępą Gostecką a Boiskami, słyszę głośny plusk, po czym dobrą chwilę później w niewielkiej odległości wynurza się bóbr i zaczyna kręcić się w pobliżu łodzi. Skubaniec wydaje się pewny siebie i ani na moment nie spuszcza mnie z oka. Gdy decyduję się do niego podpłynąć, gwałtownie tłucze ogonem o taflę wody, po czym energicznie nurkuje. Dobiega osiemnasta – najwyższy czas rozejrzeć się za miejscem na obóz.

DSC02801

Śmiały bóbr krąży w pobliżu łodzi.

Niecałe czterysta metrów dalej przybijam do rozległej połaci piasku. Tu i tam, na wilgotnym podłożu poniewierają się postrzępione pióra mew. Dokonuję pobieżnych oględzin, by ostatecznie stwierdzić, że ta miejscówka jednak nie bardzo mi odpowiada. W pewnym oddaleniu od linii brzegowej rosną, co prawda, kępy rzadkich wierzbowych zarośli, jednak wokół – w niewielkich zagłębianiach terenu, wciąż stoją mętne kałuże. Niezrażony płynę dalej, by prawie kilometr w dół rzeki odkryć odpowiedniejsze miejsce. To wciąż ten sam piaszczysty półwysep, lecz tutaj teren łagodnie wznosi się w górę, by ostatecznie wypiętrzyć się na bezpieczne półtora metra ponad lustro wody. Gdy szarpię się z łodzią na brzegu, niechcący płoszę parę ostrygojadów. Wzlatują w powietrze i, krążąc nade mną z głośnym „Bip! Bip! Fju bip! Fju fju!”, za wszelką cenę próbują mnie odstraszyć. To bardzo rzadkie, czarno-biało ubarwione ptaki z długimi czerwonymi dziobami. Ich siedlisko stanowią na ogół nadmorskie wybrzeża, lecz wyjątkowo zdarza im się gniazdować w dolinach dużych rzek. Nie chcę ich niepokoić i niezwłocznie przenoszę graty na stosowną odległość.

Już po rozbiciu namiotu orientuję się, że nie mam telefonu. Prawdopodobnie wypadł z płytkiej kieszeni spodni, podczas którejś z nawałnic. W pierwszej chwili dość mocno mnie to frapuje, jednak widząc na przeciwległym brzegu dwóch facetów ubranych na wojskową modłę, do głowy przychodzi mi pewien pomysł. Porzucam obóz i na powrót spycham łódkę na wodę. Płynąc zygzakiem przeprawiam się przez rzekę i z pożyczonego telefonu dzwonię do Oli. Po powrocie do obozowiska zaczynam gotować wodę na ziołową herbatę. Z oddali dobiega klangor żurawi. Wokół brak żywej duszy. Wygląda na to, że dziś wieczór będę udzielnym panem na piaskach.

DSC02814-ed

Obozowisko na piaskach pośrodku odludzia.

Woda, wiatr (1/4)

Podczas tegorocznej wiosny zanotowano rekordowo wysokie temperatury, co w zestawieniu z przewlekłym brakiem opadów poskutkowało uporczywą suszą. Podczas tych iście afrykańskich upałów były momenty, gdy woda w Wiśle nagrzewała się do prawie trzydziestu stopni Celsjusza, co – według słów wędkarzy – miało niebagatelny wpływ na zachowanie ryb. Teraz, z początkiem lata, jest nieco chłodniej, jednak pogoda jest nadzwyczaj kapryśna. Jadąc PKS-em z Warszawy do Sandomierza gapię się w niebo. Początkowo jest dość słonecznie, lecz słońce szybko kryje się pośród skłębionych kopuł deszczowych chmur. Po dojechaniu na miejsce rzucam ciężkie plecaki oraz wiosło przy kasie dworcowego supermarketu i dokonuję ostatnich zakupów, a następnie zamawiam taksówkę, którą dostaję się do Starego Portu. Taksówkarz wie, co robi – dowozi mnie pod sam zjazd dla łodzi, gdzie będę mógł wygodnie i bezproblemowo się zwodować. Rzucam toboły na bruk i spoglądam na Wisłę, która w tym miejscu wydaje mi się stosunkowo wąska.

DSC02756Miejsce startu – Stary Port w Sandomierzu. Na pierwszym planie mój ekwipunek.

Mija południe, gdy kończę przygotowywać łódkę i przepakowywać rzeczy. Krzątam się żwawo, by niezwłocznie wypłynąć, ponieważ straciłem już pół dnia. W momencie, gdy jestem gotów, by wyruszyć, napatacza się starszy facet w jasnoniebieskiej marynarce i zasypuje mnie gradem pytań. A więc – dokąd płynę? Dlaczego? Gdzie będę nocował? Co będę jadł? Czy się nie boję? Wypytuje także o każdy detal mojego ekwipunku i prosi, abym koniecznie zapisał mu nazwy interesującego go sprzętu. Nieplanowane „przesłuchanie” przerywa potężne oberwanie chmury, w trakcie którego gość zaciąga mnie do głównego budynku Przystani Wodnej MOSiR. Podczas rozmowy dowiaduję się, że jest on psychologiem, instruktorem harcerstwa z wielkim zamiłowaniem do żeglarstwa i sporą część życia przepracował w więziennictwie. Ponadto, pełnym nostalgii głosem wspomina, że w młodości, razem z harcerzami, spłynął Wisłę tratwą na odcinku z Sandomierza do Włocławka. W międzyczasie deszcz ustaje i wracamy na nabrzeże. Gdy wskakuję do łodzi, mój towarzysz wciska mi w dłoń zwitek papierzysk zawierających zawiły metafizyczny tekst, który powstał podczas rejsu żaglowcem Generał Zaruski („Cel Port Ojca, pomoc nawigacji duchowej…”) oraz swoje dane kontaktowe (imię, nazwisko, adres oraz numer telefonu). Wypływam mijając dwie łodzie z turystami, podczas gdy niezmordowany Pan Czesław pędzi wzdłuż Wisły na rowerze. Gdy dopływam do mostu drogi 77, widzę go stojącego na końcu cypla. Macha do mnie ręką, a potem robi znak krzyża.

DSC02764Kilka kilometrów za Sandomierzem. Co jakiś czas fale tłuką w burty łodzi.

Rzeka jest wezbrana. Przemykam wzdłuż serii prawie całkowicie zalanych ostróg, ze szczytów których sterczą długie żerdzie (niektóre z nich są zwieńczone wiechami). Po lewej Góry Pieprzowe. Ich przysadzista bryła wyraźnie odcina się od doliny, dnem której płynie rzeka. Na razie nie pada, jednak deszcz wydaje się pewny, ponieważ owczarek wiatr gania po niebie ciężkie barany chmur. Co więcej, wkoło łodzi – tuż nad lustrem wody – zawadiacko latają brzegówki. Za mostem przy Zalesiu Gorzyckim wiatr staje się porywisty i od czasu do czasu muszę stawiać czoła falom. Trochę kołysze i znosi, jednak na ogół jestem w stanie utrzymać się w głównym nurcie. Niedaleko wsi Wrzawy moją uwagę przykuwa widok trzech wystających z wody poczerniałych pni. Wyglądają niesamowicie – ich osobliwy kształt sprawia, że na pierwszy rzut oka można pomylić je z grupą rozjuszonych ogierów. Mniej więcej na wysokości miejscowości Bożydar decyduję się na postój, podczas którego przyglądam się przepłynięciu pchacza transportującego w dół Wisły barkę z Krakowa, na której znajduje się fragment jakiejś przemysłowej instalacji. Chwilę później przez rzekę przelatuje spłoszone stado gołębi. Krótko po nich widziałem też śmigłego kobuza.

DSC02765Wezbrana Wisła nieopodal miejscowości Bożydar.

No i wykrakałem – w strugach deszczu mijam ujście Sanu. Tuż za miejscem, gdzie rzeki zlewają się w jedno uformowała się niewielka piaskowa ławica, na której kątem oka dostrzegam kilka mew śmieszek oraz rybitwy czarne. Leje jak z cebra, jednak na razie jest mi dość sucho, ponieważ wypływając z Sandomierza przezornie nie zdjąłem wodoodpornej peleryny. Dzięki temu jakoś sobie radzę, choć przez najbliższe kilkadziesiąt minut wiosłowania jestem skazany na oglądanie świata spod głęboko naciągniętego na głowę kaptura. Przestaje padać mniej więcej wtedy, gdy dopływam do serii niewielkich, podłużnych wysepek, gęsto porośniętych wierzbowymi zaroślami. Na ich niskich brzegach udaje mi się wypatrzyć charakterystyczne ślady, pozostawione przez bobry wychodzące z wody na ląd.

DSC02770Przed Zawichostem. Chwila spokoju między ulewami.

Gdy jestem na wysokości Zawichostu, słońce, które nieśmiało wyjrzało zza chmur sprawia, że powierzchnia wody srebrzy się niczym stopiona cyna. Biją kościelne dzwony, a zabudowa miasta – usadowiona na wysokim wapiennym tarasie lewego brzegu rzeki – jest świetnie widoczna. Przyjemnie jest patrzeć, jak niebieski prom, na maszcie którego powiewa biało-czerwona flaga, uparcie smaruje w poprzek rzeki. Cieszę się z chwilowego rozpogodzenia, jednak sielanka nie trwa zbyt długo, gdyż zaraz po minięciu miejsca przeprawy promowej, wpadam w szpony kolejnej ulewy. Tym razem opady są na tyle silne, że muszę szukać schronienia. Kierowany tą myślą dobijam do zadrzewionego nabrzeża i przez dłuższy czas czaję się pod nawisem gałęzi klonu jesionolistnego. W momencie, gdy odbijam wreszcie od brzegu, dochodzi osiemnasta i zaczynam odczuwać zmęczenie. Odtąd myślę już tylko o jednym – znaleźć miejsce na nocleg.

Po przepłynięciu około kilometra, wychodzę na brzeg dużej kępy i robię rekonesans. Na pierwszy rzut oka miejsce wydawało się odpowiednie, jednak jedyna niezakrzaczona przestrzeń okazuje się nierówna i położona dość nisko. Nie wygląda to dobrze. Mając na uwadze bieżący poziom wody i deszczową pogodę myślę, że rozbijanie się tutaj byłoby dość nierozsądne. Do tej pory nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak mi zimno. Teraz, znienacka dopadły mnie drgawki i zacząłem „dzwonić” zębami. Kiepsko – z hipotermią nie ma żartów. Niezwłocznie wrzucam na grzbiet polarową bluzę, wygrzebaną z czeluści plecaka i zjadam pół drobiowej mielonki. Następnie, przez pewien czas skaczę w miejscu jak kangur, kręcąc dzikie młynki rękami. Niebawem, gdy jest mi już cieplej, patrząc na ekran lokalizatora GPS zastanawiam się co robić. Widząc jednak, że o przysłowiowy rzut beretem stąd znajdują się Piotrowice, decyduję się postawić wszystko na jedną kartę. Płynę dalej.

Na ostatnim odcinku towarzyszy mi trio brodźców piskliwych. Lecą przed łodzią popiskując, po czym przysiadają na chwilę na brzegu i – gdy nieco się zbliżę – powtarzają swój spektakl od nowa. Lubię takie scenki. Mam też szczęście zobaczyć, jak spory bóbr wędruje wśród odsłoniętych korzeni starych wierzb. Wtem – ha! Przeczucie mnie nie myliło. Dokładnie naprzeciw wsi Piotrowice natrafiam na miejsce, które doskonale nadaje się na rozbicie obozowiska.

DSC02776Pierwsze obozowisko. Naprzeciw wsi Piotrowice.

Wyciągam Palavę na brzeg, po czym wraz z pozostałymi klamotami przenoszę ją jakieś piętnaście metrów w głąb lądu, a następnie niezwłocznie rozkładam namiot na miękkim, porośniętym mchem podłożu. Chłepczę gorącą kawę zbożową, którą migiem ugotowałem na kuchence opalanej benzyną ekstrakcyjną, i łapczywie pochłaniam kilka pajd chleba posmarowanych dżemem z rokitnika. Czuję się nieco klapnięty, lecz jestem w pogodnym nastroju. Na przeciwległym brzegu ktoś rozpala ognisko. Nad Piotrowicami z wolna zapada zmrok.

Ku ujściu (5/5)

Mam dziwny sen, z którego wyrywa mnie nagły sygnał budzika. Po chwili, już na zewnątrz namiotu, próbując się rozgrzać wykonuję serię podskoków i walcząc z cieniem, raz po raz energicznie uderzam pięściami w powietrze. Jest chłodno, źdźbła trawy gną się od rosy, a nad rzeką ponownie unosi się mgła. Składam mokry namiot nie chcąc tracić czasu, po czym przenoszę kanadyjkę oraz resztę tobołów nad wodę. Okazuje się, że moje obawy dotyczące ryzyka nocnego wezbrania Wisły nie były bezpodstawne. A jakże! Opady deszczu na południu musiały być naprawdę obfite, ponieważ większa część tego, co jeszcze wczoraj było nabrzeżem, teraz znajduje się pod wodą. Bożena i Alicja śpią w samochodzie, a Sławka zastaję przy wędkach. Na mój widok, z dumą wyjmuje z wody ciężki sadz pełen krąpi i leszczy, wśród których wije się także sporawy sum. Mówię, że za moment wypływam, on zaś życzy mi powodzenia i dodaje, bym uważał na siebie. Wymieniamy męski uścisk ręki, po czym wracam do łodzi i zaczynam wiosłować przez mgłę.

Cisnę mniej więcej środkiem rzeki. O obecności brzegu świadczą jedynie terkotanie kołowrotków i stłumione strzępy słów. Widoczność jest fatalna, a wysoka woda niesie mnóstwo różnorakiego śmiecia. Wypatruję przeszkód, jednak wzrok może przedrzeć się przez białą zasłonę jedynie w ograniczonym zakresie. W pewnym momencie do moich uszu zaczyna docierać z wolna narastający szum. Początkowo nie kojarzę go z niebezpieczeństwem, jednak gdy uświadamiam sobie, że z mgły kilka metrów przede mną wyłania się metalowa boja, na którą nawinęło się wyrwane z korzeniami drzewo, ogarnia mnie strach. Natychmiast podejmuję desperacki wysiłek wyminięcia przeszkody, jednak silny prąd nieubłaganie pcha mnie na gałęzie sterczące w moją stronę jak widły. Na szczęście tworzywo, z którego wykonana jest kanadyjka okazuje się naprawdę pancerne i gałęzie, nie przebijając powłoki, z trzeszczącym hałasem ześlizgują się po boku łódki. Blady jak ściana dobijam do brzegu. Uspokajam się z wolna, jednak myśl o tej niespodziewanej lekcji pokory, jaką przed chwilą zafundowała mi Wisła sprawia, że wciąż oblewa mnie zimny pot.

Dwa kwadranse później, gdy widoczność staje się znośna, decyduję się wrócić na rzekę. Za Mostem Knybawskim wymijam gościa, który drzemiąc z puszką piwa w dłoni, bezwolnie dryfuje w maleńkim, ceratowym pontonie. Wołam „Cześć!”, na co facet leniwie otwiera jedno oko – tylko po to, by po chwili je zamknąć, wracając do błogiego kładzenia laski na wszystko. Gdy docieram w okolice przedmieść Tczewa, postanawiam zrobić kilkunastominutowy postój na podtopionej ostrodze przy prawym brzegu. Rzuciwszy wiosło na łódkę, bezrefleksyjnie przyglądam się zabudowie głównej części miasta, usadowionej kawałek dalej w dole rzeki. Wdech – wydech, cisza. Powietrze jest czyste i rześkie.

IMG_4175

 Krótki postój naprzeciw przedmieść Tczewa.

Po krótkiej przerwie, posiliwszy się solidną garścią orzechów, wracam do wiosłowania i szybko dopływam do tczewskich mostów. Pierwszy z nich – o kratkowej konstrukcji – ma przęsła zwieńczone neogotyckimi wieżami i z tego co wiem, z uwagi na kiepski stan techniczny, przez kilka ostatnich lat był wyłączony z użytkowania. Przez drugi (wybudowany później) wiedzie trasa do Gdańska, którą swego czasu przejechałem pociągiem niezliczoną ilość razy. Latem z okna wagonu na okolicznych błoniach widywałem pasące się krowy. Pamiętam, że na przedwiośniu, tuż po spłynięciu wody z roztopów bywało, że Wisła, rozlewając się bardzo szeroko, daleko wcinała się tutaj w teren przybrzeżnych łąk. Teraz, przepływając pod mostem kolejowym, macham ręką do dwóch zasuszonych jak mumie starców, którzy z jakiegoś, nieznanego mi bliżej powodu, rechoczą dziko nad zarzuconymi wędkami.

Gdy jestem za Tczewem, dopiero teraz dociera do mnie w pełni, że znajduję się na Żuławach. Region ten jest rozległą, depresyjną doliną deltową, mocno przekształconą przez wieki rolniczego użytkowania. Jest zielono i płasko, a w pewnym oddaleniu od Wisły – wzdłuż koryta rzeki – ciągną się wały przeciwpowodziowe. Wydaje się sielsko i bezpiecznie, jednak z uwagi na specyficzne warunki woda łatwo tu wzbiera. Opady deszczu i śniegu, roztopy, zatory lodowe, czy wreszcie „cofka” od morza, gdy spieniony Bałtyk wtłaczany siłą sztormowego wiatru brutalnie wdziera się w górę rzeki, wielokrotnie w historii tego miejsca były przyczyną katastrofalnych powodzi. Teraz, choć poziom wody w Wiśle jest względnie wysoki, wydaje się, że nie ma powodów do obaw. Płynę wespół z prądem, bez zbędnego pośpiechu taksując wzrokiem otoczenie. Nie ma piaszczystych łach, a brzegi rzeki obfitują w niewielkie zatoczki. Co jakiś czas widuję moje stare znajome – czajki, jednak tym razem są one zdecydowanie mniej liczne. Obserwuję pojedyncze sztuki lub stadka liczące do pięciu ptaków, lecące wzdłuż brzegu. Charakterystyczne łopatowate skrzydła i kontrastowo ubarwione upierzenie sprawiają, że trudno pomylić je z innymi ptakami. W pewnym momencie, płynąc nieopodal jednej z zatoczek, dosłownie wpadam na wydrę. Zaskoczone zwierzę daje błyskawicznego nura pod wodę. „I tyle ją widziałem…” – myślę zawiedziony, jednak już po chwili niewielki drapieżnik wystawia głowę nad lustro wody i z równym zaciekawieniem przyglądamy się sobie nawzajem. Już kiedyś miałem możliwość obserwowania wydry z bliska (baraszkowała w niewielkiej rzeczce nieopodal nadmorskiej miejscowości Stilo), jednak okoliczności sprawiają, że dzisiejsze spotkanie porusza mnie bardziej.

Po prawej stronie rzeki żyzna, zielona równina. Nieco wierzb, pośród których zdarzają się i takie, które ktoś ogłowił. Ogólny pokrój i srebrzysto-zielone liście sprawiają, że nieodparcie kojarzą mi się z drzewami oliwnymi. Lewy brzeg jest bardziej wzniesiony, co na ogół – gdy jest się na wodzie – dość mocno ogranicza widoczność. Nieopodal miejscowości Palczewo wzbudzam żywe zainteresowanie sporego stada krów. Zaintrygowane krasule na widok łodzi schodzą z pastwiska nad samą wodę, i zastygłszy w bezruchu, wlepiają we mnie swe ślepia. Chwilę później jakiś staruszek woła do mnie z brzegu: „PANIE! CO TO ZA ŁÓDKA!”, odkrzykuję: „PALAVA! DOBRA I CZESKA!”. Tam i ówdzie trzcinowiska, przy których na wodzie kołyszą się kawałki brudnego styropianu. Ktoś podczepił do nich kłusownicze sznury, prawdopodobnie zastawione na węgorza.

Jakieś sto pięćdziesiąt metrów przed przystanią nieopodal Suchego Dębu biorę szybką kąpiel. Woda jest przyjemnie ciepła, a na płyciźnie schroniły się dziesiątki maleńkich uklei. Po kilku minutach wychodzę na brzeg i w kucki przysiadam na piasku. Po sąsiedzku, pliszka siwa – kiwając w górę i w dół długim ogonem – wśród kęp wiotkiej trawy wypatruje owadów. Chwilę później, na powrót wskakuję w przepocone szmaty i myślę co dalej. Zanim zmierzę się z końcowym odcinkiem rzeki, postanawiam zadzwonić do Pawła z pytaniem, czy mógłby (gdy już wyląduję) przyjechać po mnie samochodem. Niestety, okazuje się, że z pewnych przyczyn, dzisiaj nie będzie mógł mnie odebrać. Nie ma lekko, ale nic to – dam przecież radę.

IMG_4176

 Żuławy. Postój przy jednej z niewielkich wiślanych zatoczek.

Na wysokości Cedrów Wielkich po raz kolejny podczas tej podróży natykam się na pogłębiarkę. Na nabrzeżu piętrzą się wielkie góry rzecznego piasku. Ostrożnie płynę wzdłuż masywnego, pordzewiałego rurociągu na pływakach, który jak pępowina łączy tę krypę z prawym brzegiem. Skądś przede mną dobiega tajemnicze, rytmiczne dudnienie. Gdy dopływam do mostu w Kiezmarku, okazuje się, że wciąż trwa budowa drugiej nitki drogi ekspresowej S7, a ten głuchy, powtarzający się dźwięk jest odgłosem pracy kafara. Ledwo mijam most, Wisła zaczyna dawać mi w kość. Warunki na spokojnej dotąd rzece zmieniają się diametralnie i mam wrażenie, że jestem uczestnikiem „rodeo”. Silne podmuchy wiatru i towarzyszące im zafalowanie sprawiają, że płynie mi się fatalnie. Muszę solidnie się namęczyć, by bez szwanku wyjść z konfrontacji z falami, które raz po raz napierają na łódkę. Jakby było mało, wiatr systematycznie spycha „dmuchańca” do tyłu i mimo ogromnego wysiłku, jaki wkładam w wiosłowanie, praktycznie nie posuwam się do przodu. Po dobrej godzinie frustrującej walki, postanawiam zakończyć spływanie. Płynąc zygzakiem wśród fal, udaje mi się dopłynąć do piaszczystego kawałka nabrzeża, tuż obok trzcinowiska na lewym brzegu. To dość zabawne – dwadzieścia minut później rzeka uspokaja się. Poprawa warunków jest na tyle duża, że mógłbym płynąć dalej, jednak nie mam już siły, ani ochoty. Spuszczam powietrze z łodzi, rozmontowuję deski i po starannym złożeniu, umieszczam całość w wodoszczelnym plecaku. Wylewam nadmiar wody pitnej i – po spakowaniu pozostałych rzeczy – przedzieram się przez trzciny i wierzbowe zarośla, by ostatecznie znaleźć się na wale, grzbietem którego biegnie polna droga. Rozedrgane powietrze jest ciężkie jak ołów. Idę, krok za krokiem, w blisko czterdziestostopniowym upale, a pot leje się ze mnie wiadrami.

IMG_4177

Między mostem w Kiezmarku, a śluzą w Przegalinie.

W pewnym momencie natykam się na dostawczego mercedesa, przy którym jakiś starszy gość bez koszuli, z wielkim piwnym brzuchem, rzucając pod nosem srogie kalumnie mocuje się ze starym składakiem „Wigry”. Udaje mi się namówić go, aby podrzucił mnie do najbliższej „asfaltówki”. Zanim to jednak nastąpi, facet ma do załatwienia jakąś niecierpiącą zwłoki sprawę. Wsiada na rower i znika na dobre trzy kwadranse, w trakcie których bezproduktywnie wyleguję się w trawie. Gdy mój dobroczyńca wraca rzucając pod nosem zlepkiem soczystych „kurew” i „chujów”, ładujemy rower i mój skromny dobytek do „merca”. Jedziemy wolno po okolicznych wertepach i gość opowiada mi jakąś skomplikowaną historię dotyczącą tego, jak wywalczył emeryturę, a później coś o „przeklętych prawnikach”. Żegnamy się tuż obok przystani w Szewcach Gdańskich. Brzuchacz odjeżdża, a ja po chwili namysłu – obserwując przejeżdżające samochody – postanawiam łapać okazję do Gdańska. Rzucam plecaki przy jezdni i opieram się o wiosło. Burza wisi w powietrzu, a z nieba wciąż leje się żar…

Ku ujściu (4/5)

Skoro świt wychodzę z mieszkania w bloku i, objuczony jak wielbłąd, przez kilkaset metrów drałuję przez pobliski lasek. Po zejściu ze skarpy docieram do plaży, przy której uprzednio zakończyłem spływanie. Wypakowuję z plecaka, a następnie nadmuchuję łódkę, w międzyczasie zamieniając kilka słów ze znajomo wyglądającym facetem, który przyszedł na ryby. Jedna z „główek” nieopodal miejsca, w którym stoimy skrywa wylot kanału burzowego, przy którym kilka miesięcy później uda mi sfilmować norkę amerykańską. Gdy woduję kanadyjkę i układam w niej rzeczy, gość z wędką po krótkiej, lecz zaciętej walce wywleka z wody opasłego leszcza. Przez chwilę przyglądam się rybie, a potem już tylko śmigam obok oznaczeń szlaku żeglugowego (jeden ze znaków informuje o przebiegającej nad wodą linii energetycznej), by kilkaset metrów dalej zaliczyć kolejny „taniec” z pogłębiarkami. Po całonocnych, gwałtownych ulewach, wartki nurt, który niesie z południa śmieci i połamane gałęzie, sprawia, że gnam do przodu bez najmniejszego wysiłku. Minąwszy grudziądzki most kolejowo-drogowy, sunę po wodzie wzdłuż zwartej zabudowy średniowiecznych spichlerzy. Góruje nad nimi czerwonawa sylwetka zrekonstruowanej niedawno wieży Klimek. „WIOSŁUJ! WIOSŁUJ! MOŻE DOPŁYNIESZ DO GDAŃSKA!” – drwią ze mnie z brzegu wąsaci wędkarze. Śmiejąc się wespół z nimi, zostawiam Grudziądz za sobą i w tym momencie cel nie ma dla mnie większego znaczenia.

IMG_4167

Na mieliźnie, nieopodal miejscowości Wielkie Wiosło i Małe Wiosło.

Gdzieś między Zakurzewem a Mątawami, mijając lekko wyniesiony nad wodę skraj niewielkiej przykosy, obserwuję z rozbawieniem, jak bocian czarny dostaje solidne lanie od pary rybitw rzecznych. Nękają go niemiłosiernie, co i rusz przypuszczając zaciekły atak z powietrza. Po każdym takim „nalocie” bociek podskakuje machając nerwowo skrzydłami, nie daje się jednak przegonić. Jakieś dwadzieścia minut później wymijam spory jacht, płynący pod prąd za pomocą silnika (na jego pokładzie dwóch rosłych osiłków koło czterdziestki), a później „chlapiąc” pagajem przez kolejne kilometry przyglądam się mimowolnie, jak na ekranie lokalizatora GPS zmieniają się nazwy kolejno mijanych miejscowości – Tryl, Rusinowo, Glina, Sadlinki. W międzyczasie dopada mnie mżawka, jednak pada tylko przez chwilę. Za miastem Nowe, między Małym a Dużym Wiosłem, przybijam do sporej łachy, by rozruszać się nieco. Wpatrując się w pasmo pokrytych lasem wzgórz, udaje mi się dostrzec zawieszoną nad nimi, ledwo widoczną sylwetkę myszołowa. Wypijam kilka łyków wody, wsłuchując się w płaczliwe nawoływania dzięciołów czarnych. Raz po raz wtóruje im także kukułka, a słońce zaczyna przypiekać.

Pod czujnym okiem kilku kormoranów i mew, mijam nadgryzione zębem czasu, betonowe filary pozostałe po moście w Opaleniu. Stalowa konstrukcja, jeszcze przed II wojną światową, w większości „wywędrowała” do Torunia, gdzie posłużyła do zbudowania mostu, przy którym kilka dni wcześniej biwakowałem. Coraz częściej spotykam czajki. Tak, jak w okolicy Puszczy Bydgoskiej, i tutaj te towarzyskie ptaki z rodziny siewkowatych obsiadają gromadnie łachy lub brodzą w płytkiej, lecz mętnej wodzie. Co ciekawe, gdy płynę ku takiej zagarniętej przez nie wysepce, czujne czajki na mój widok już dobre kilkadziesiąt metrów wcześniej zaczynają chóralnie wydawać ostrzegawcze okrzyki. IJIIIP! IJIIIP! IJIIIP! Te irytujące, przeciągłe piski jako żywo przypominają mi dźwięk wydawany przez psie, gumowe zabawki. Czubaci krzykacze nie mają litości dla moich uszu. Milkną co prawda, gdy zostawiam ich stado za sobą, jednak wytchnienie jest chwilowe, ponieważ zajętych przez nie ławic na tym odcinku jest naprawdę bez liku.

Bez większych przygód mijam port w Korzeniowie, ujście Wierzycy, a później zamek krzyżacki w Gniewie. Płynąc wzdłuż siatki przybrzeżnych łąk, upstrzonych gdzieniegdzie starorzeczami, mam Wisłę wyłącznie dla siebie. Kajakarzy brak. Raz tylko między łozinami mignęła mi na wpół zasłonięta gałęziami sylwetka wywleczonego na brzeg, szarego pontonu. Był to jednak wyjątek, który tylko potwierdzał regułę. Nie da się ukryć, że dzisiejszy dzień upływa mi głównie pod znakiem licznych spotkań z ptakami. Niedaleko Kotła, przed samym dziobem łodzi przeleciał biegus zmienny. Śmignął tak blisko, że prawie mogłem go dotknąć. Wcześniej widziałem także dużą ilość czapli – głównie siwych i białych. Gdzieś, lecz nie pamiętam już gdzie dokładnie, przepływałem także nieopodal opuszczonej barki, którą zasiedliły rybitwy. Ze skorodowanej powierzchni jej pokładu pięły się ku niebu samosiejki topoli, wyrosłe z nasion, które przyniósł wiatr.

IMG_4170

 Chwila wytchnienia od palącego słońca w cieniu przybrzeżnej wierzby.

Niemiłosiernie spalony słońcem, minąwszy Białą Górę z jej śluzą wodną, która odcina Nogat od Wisły, wpływam na teren Delty. Niezauważenie mijam wieś Piekło, diabłów jednak brak. Od dłuższego czasu skupiam się na wypatrywaniu potencjalnego „lądowiska”, jednak brzeg rzeki wydaje mi się zbyt stromy, zakrzaczony lub mulisty, a na polach uprawnych i łąkach, które przylegają do rzeki, wszędzie zapamiętale pracują ciągniki lub kombajny. Dopiero w okolicy Małych i Wielkich Mątow, na widok równego, piaszczystego nabrzeża z dobrym podejściem na łąkę, wślizguję się między ostrogi i przybijam do brzegu. Zmęczony, wyciągam łódkę na piasek, a następnie łapczywie wlewam w siebie strumień ciepławej wody wprost z pięciolitrowej butelki. Początkowo rozbijam niewielki namiot wśród chaszczy na dość nierównym terenie tuż przy linii brzegowej. Widząc jednak, że nad zachodnim horyzontem zaczynają formować się ciężkie, burzowe chmury i biorąc pod uwagę możliwość nocnego wezbrania Wisły, przenoszę obozowisko bezpośrednio na łąkę. Nieopodal, na poboczu polnej ścieżki stoi samochód. Wciąż spragniony, wypijam kilka łyków wody. Przepłynąłem dzisiaj bez mała siedemdziesiąt kilometrów i nie mam ochoty na jedzenie ani na gorącą herbatę.

Kręcę się przy namiocie poprawiając naciągi, gdy kobieta siedząca na jednym z trzech leżaków nieopodal samochodu woła „CHODŹ PAN!”. No więc idę i jakoś tak naturalnie przechodzimy na „Ty”. Bożena jest dużo starsza ode mnie – na oko ma jakieś sześćdziesiąt lat. Towarzyszy mężowi, który od czasu do czasu lubi nocą posiedzieć przy wędkach. Sławek jest mechanikiem i w oczekiwaniu na emeryturę pracuje na czarno. Mimo początkowej szorstkości wyczuwa się, że to równy facet. Skórzany kapelusz i siwiejąca broda upodabniają go do trapera. Ma zachrypnięty, momentami urywający się głos i spracowane ręce.

Pieniążek słońca za rzeką nieuchronnie osuwa się ku mierzwie drzew, a my siedzimy na leżakach i rozmawiając o życiu pijemy wódkę. Między słowami wyczytuję, że ich córka umiera na raka. Momentami, gdy podchodzi do nas ich wnuczka Alicja, zapada niezręczna cisza. Mam jednak nieodparte wrażenie, że ta pulchna, pełna energii kilkulatka i tak aż nazbyt dobrze rozumie wszystko. Gdy zapada zmrok, przykucam nad wodą wsłuchując się w rzekę. Chlupot, szum, plusk. Język wydaje się znajomy, lecz sens „słów” uleciał. Kilka minut później, wracając na łąkę, przedzieram się przez zarośla omiatając otoczenie wąskim snopem światła czołówki. Wpełzam do namiotu i umościwszy się w śpiworze przymykam powieki. Burza mruczy w oddali, z ciemności dobiega stłumiony warkot motorówki. Chlupot, szum, plusk. Prosty w myślach i czynach wracam do źródła istnienia.

IMG_4173

 Zachód słońca nad Wisłą, widziany z prawego brzegu w okolicy Wielkich Mątow.

Ku ujściu (3/5)

Budzę się słysząc dźwięczny klangor żurawi dobiegający gdzieś od strony Wisły. Okazuje się, że poziom wody w rzece w ciągu nocy zauważalnie się podniósł i wczorajsze przybrzeżne namulisko stało się niewielką wysepką. Widząc, że nad rzeką rozściela się woal porannej mgły, zastanawiam się, czy czekać z wypłynięciem aż opar zrzednie nieco w promieniach słońca, po chwili jednak spoglądam już z wody, jak ostatni fragment nabrzeża pochłania biel. Przez większość czasu, pozbawiony bodźców zewnętrznych innych niż cichy plusk wody oraz widok kłębów mgły, które w porannym świetle nabrały lekko różowej barwy, zaczynam stopniowo ulegać omamom. W tych warunkach monotonia wiosłowania, polegająca na wykonywaniu wciąż tych samych ruchów, i skupienie uwagi na oddechu sprawia, że dopada mnie stan bliski euforii przed szamańską ekstazą. Gdzieś na granicy odczuwania pojawia się uporczywa myśl o zmarłym kilkanaście lat temu ojcu. Później czuję, jakbym przez moment miał możliwość muśnięcia umysłem zapomnianego sedna wszystkich spraw. To naprawdę głębokie doświadczenie jest dalekie od „sacrum” znanego z tradycyjnie pojmowanej religijności, jednak w żaden sposób nie potrafię go precyzyjnie opisać. Gdy mgła się rozwiewa, na uschłym, odartym z kory drzewie jawi mi się sylwetka białej czapli. Wygląda jak duch. Kilka uderzeń białych skrzydeł później jesteśmy już tylko Wisła i ja.

Pokonując kolejne odcinki Doliny Dolnej Wisły natykam się na „łachę brzegówek”. Gdy grzęznę na mieliźnie tuż obok, te mniejsze od wróbla jaskółki, czyniąc wielki hałas, podrywają się do lotu. Po chwili widząc jednak, że nie stanowię dla nich bezpośredniego zagrożenia, wracają gromadnie na ziemię. Prawy, nieco urwisty, naturalnie zerodowany brzeg rzeki jest gęsto upstrzony ich norkami. Są ich setki. Zanim popłynę dalej, wypijam kilka łyków wody i przecieram kapeluszem zroszoną słonym potem twarz.

IMG_4150

 „Łacha brzegówek” w całej okazałości.

 Tuż przed Chełmnem mijam się z motorowym jachtem, za którego sterami stoi niemłody już facet ubrany w śnieżnobiałą koszulę. Na mój widok ten pełen godności „kapitan” przykłada dłoń do ronda swej marynarskiej czapki, a ja odpowiadam podobnym gestem. Dla kontrastu, kilkaset metrów dalej jakiś pijak z wędką drze mordę z brzegu, że „ZARA KURWA WEZWE MILICJE!!!”. Rzekomo płoszę mu ryby. Uśmiecham się kpiąco – mam te groźby gdzieś. Dopływam do Chełmna – miasta na wzgórzu, gdzie zatrzymuję się nieopodal mostu drogi krajowej nr 91. Ściągam kamizelkę, rozprostowuję kości i przez chwilę gawędzę z pogodnym staruszkiem, który przyjechał nad wodę rozklekotanym rowerem „Ukraina”.

Dwadzieścia minut później jestem ponownie na rzece. Oczy mi łzawią przez ciągłe wgapianie się w wodę, od powierzchni której odbijają się świetlne refleksy. Wypatruję wirów, które dzisiaj napotykam dość często. Niektóre z nich są naprawdę spore, jednak wprawne manewrowanie łodzią pozwala mi pokonać je bez większych trudności. Okulary przeciwsłoneczne nie pomagają i muszę ponownie odpocząć w cieniu, tym razem naprzeciw malowniczych terenów Nadwiślańskiego Parku Krajobrazowego nieopodal Świecia. Jak za większością ośrodków przemysłowych, i tutaj woda jest silnie zanieczyszczona, co kontrastuje mocno z pięknem krajobrazu. Nieco dalej, w pobliżu Sartowic, rzuca się w oczy pasmo pokrytych drzewami wzgórz, opadających stromo ku lewemu brzegowi rzeki. To tak zwane Czarcie Góry lub Diabelce, o których krążą historie, że są one miejscem zamieszkiwanym przez diabły.

IMG_4157

 Gdzieś na trasie, między Sartowicami a Grudziądzem.

Niedaleko miejscowości Wiąskie Piaski płoszę parę łabędzi niemych, które po dłuższym „biegu” po wodzie, ciężko i hałaśliwie wzbijają się w powietrze. Mierząc się z podmuchami wiatru manewruję wśród porozrzucanych tu i ówdzie łach. Powierzchnia wody marszczy się jak skóra słonia. Nadspodziewanie często widuję duże stada gęgaw i gęsi zbożowych. Trafił się także samotny bielik, który w posępnej, grabarskiej pozie przysiadł nad truchłem jakiejś nieszczęsnej kaczki. O tej porze roku Wisła jest węższa niż wiosną, jednak te ponad trzysta pięćdziesiąt metrów szerokości i tak w zupełności wystarcza, by poczuć specyficzny posmak swobody, jaką może zapewnić jedynie otwarta przestrzeń. Wciąż mocno wieje, jednak wytrwale posuwam się do przodu widząc w oddali wysoczyzny, na których umiejscowiony jest Grudziądz. Płynąc wzdłuż terenów rolniczych, przez które ciągnie się wał przeciwpowodziowy, przepływam pod kolejnym mostem autostrady A1. Po wyminięciu tego najdłuższego mostu drogowego w kraju, dopływam do miejsc, które znam doskonale. Mijam jezioro Rządz połączone z Wisłą kanałem i zabytkową śluzą. Płynąc nieopodal porośniętej wierzbowymi zaroślami łąki u podnóża wysokiej na ponad sześćdziesiąt metrów Kępy Strzemięcińskiej, witam się ze znajomymi sylwetkami kilku ogromnych topoli. Gdy byłem dzieckiem, wiosną włóczyliśmy się z kumplami po obrzeżach tutejszych wylewisk, by skryci w łozinach, obserwować zacięte walki bażantów. Doskonale pamiętam, że ekscytowało nas także każdorazowe natknięcie się na wężowisko zaskrońców. Zimą z kolei przyglądaliśmy się, jak na rzece formuje się lód. Paliliśmy wielkie ogniska na zamarzniętych starorzeczach, strzelając z łuków naprędce skleconych z leszczynowych gałęzi. Papiery przeznaczone na makulaturę, które mieliśmy zanieść do szkoły, płonęły szczególnie dobrze. Przez nadtopioną taflę lodu patrzyliśmy jak urzeczeni na zatopione jak we szkle wodne rośliny i pęcherze powietrza, a potem pnąc się pod strome zbocze, gnaliśmy spóźnieni do domów wydając z siebie nieartykułowane, „wojenne” okrzyki.

IMG_4180

U podnóża grudziądzkiej Kępy Strzemięcińskiej.

Dzisiejszą podróż kończę przy wybetonowanym fragmencie nabrzeża przylegającym do niewielkiej piaszczystej plaży, na granicy grudziądzkich osiedli Rządz i Strzemięcin. Na brzegu czeka moja mama, uprzedzona wcześniej, że przypłynę. Zbieg okoliczności sprawia, że pojawiają się także, całą pięcioosobową rodziną, moi niegdysiejsi sąsiedzi – Mariusz z żoną, synem, córką i niespełna dwuletnią wnuczką. Pomagają mi wysuszyć i spakować łódkę, a później wraz z tą liczną czeredą wspinam się pod strome zbocze. Wygląda na to, że najbliższą noc spędzę pod dachem.

Ku ujściu (2/5)

Budzę się przed świtem, mokry od wody, która wykropliła się z mojego oddechu. Jest zimno. Skostniały wyczołguję się ze śpiwora i wychodzę przed namiot. Czuję się nieco zmęczony nocnym nasłuchiwaniem i odganianiem bobra, który wykazywał nadmierne zainteresowanie moim „pływadłem”. Na mulistym nabrzeżu pozostawił po sobie pamiątkę w postaci wyraźnie odciśniętych śladów swoich łap. Miasto na przeciwległym brzegu wciąż pogrążone we śnie, chociaż jeszcze wczoraj tętniło stłumionym hałasem jakiejś grubszej imprezy. Ziemia jest otulona rosą. Gdzieś w dole rzeki, jak wabik głębinowej ryby, mruga samotne żółtawe światełko.

IMG_4132

 Krótki postój na jednej z łach między Toruniem a Solcem Kujawskim.

 Sprawnie zwijam obóz i wypływam około piątej rano. Za Toruniem woda staje się dużo brudniejsza. Pokaźne kłęby burej piany suną wespół z nurtem. Przepływam nieopodal kilku stanowisk wędkarzy, którzy prawdopodobnie spędzili nad wodą noc. W powietrzu czuć swąd dopalających się ognisk. Mijając niewielką zatoczkę otoczoną gęstwą klonów jesionolistnych i wierzb, przyłapuję na porannym żerowaniu jakiegoś samotnego piżmaka. Gryzoń płynnym ruchem ześlizguje się w mętną toń i bezgłośnie znika mi z oczu. Na samym środku rzeki z wody wystaje martwe drzewo. Z jego gałęzi zwieszają się warkocze przegniłej trawy. Wygląda jak totem, który wieszczy nieszczęście, jednak wiem, że dzisiaj nic złego nie może mnie spotkać. Sporo płycizn, ale przeciąganie po nich łódki pozwala mi odrobinę odpocząć od niewygodnego przesiadywania na twardej ławce ze sklejki. Panuje poranny spokój. Co jakiś czas zmienia się tylko nabrzeżny krajobraz. Rzeka przepływa przez malownicze tereny rolnicze na przemian z dzikszymi, mocno zadrzewionymi odcinkami. To zadziwiające, jak niepłochliwe wydają się zwierzęta, gdy spokojnie spływając z prądem obserwuje się je z wody. Kilkakrotnie natykam się na sieweczki rzeczne. Od czasu do czasu udaje mi się wypatrzeć brodźca piskliwego. Podziwiam kormorany, które, obsiadłszy gałęzie, suszą swe skrzydła w promieniach ostrego słońca. Czaple siwe, niekiedy zebrane w niewielkie grupy, na ogół są pogrążone w napiętym bezruchu. Widziałem, jak jedna z nich próbowała połknąć sporego szczupaka.

IMG_4133

 Zadrzewione nabrzeże widziane z perspektywy wody.

W okolicy Solca Kujawskiego mijam flotyllę pogłębiarek, które wydobywają piasek z dna rzeki, a następnie transportują go na nabrzeże pobliskiej żwirowni. Czuję się nieco spięty lawirując między ich stalowymi cielskami, jednak sternicy obserwują moje poczynania ze spokojem godnym świętych krów. W Solcu dobijam do prawego brzegu, by odrobinę odpocząć w zbawczym cieniu, jaki zapewniają korony drzew. Palące słońce naprawdę mocno dało mi w kość – zwłaszcza dłonie mam spieczone jak kotlety. Po drugiej stronie rzeki przystań WOPR. Słychać lekko stłumiony śmiech, dudni disco polo. Po jakichś trzydziestu minutach drzemki zjadam garść orzechów, po czym woduję łajbę wśród sterty śmieci i na powrót płynę przed siebie. Za miastem mijam serię ostróg regulacyjnych i na ogół udaje mi się wykorzystać towarzyszące im warkocze wartkich prądów, by nabrać chwilowego przyspieszenia. Płynąc nieopodal Puszczy Bydgoskiej z wielką uwagą podpatruję sceny z życia wszędobylskich czajek. Wespół z nimi piaskowe ławice obsiadają także stadka szaro-brunatnych gęgaw – przodków domowych gęsi. W pewnym momencie dostrzegam na niebie dorosłego bielika. Majestatycznie kołuje. Wznosi się wyżej i wyżej, umiejętnie wykorzystując prądy ciepłego powietrza. Jest naprawdę wspaniały. Ten widok na długo zapadnie mi w pamięć.

W pobliżu Brdyujścia zakręcam w prawo wespół z rzeką i płynę przez Fordon. Na lewym brzegu fabryczna bryła słodowni. Na prawym, dobre kilkaset metrów dalej, zajęta sobą parka małolatów. Gdy przepływam pod Mostem Fordońskim, jakiś facet strzela mi zdjęcie. W międzyczasie mam także mijankę z niewielką zadaszoną łodzią, po brzegi wypełnioną turystami. Wypływając z Bydgoszczy natrafiam na piknik nudystów. Kilkuosobowa grupa nagusów na mój widok rozbiega się po okolicznych krzakach. Będąc jakieś sto metrów dalej, widzę, jak wracają do swych zajęć. Jedni podrzucają kolorową piłkę, inni otaczają palenisko niewielkiego grilla. Dziarski dziadek wpatruje się w horyzont robiąc daszek z dłoni.

Za Ostromeckiem znacząco pogarsza się pogoda. Uporczywy, północno-wschodni wiatr marszczy taflę wody. Jego gwałtowne podmuchy sprawiają, że niekiedy jest mi dość trudno posuwać się do przodu. Przez kilka minut pada mżawka, jednak wiatr dość szybko przegania chmury i na powrót się wypogadza. Przepłynąłem dzisiaj dystans około pięćdziesięciu kilometrów i, nieco zmęczony, rozglądam się za dogodnym miejscem na nocleg. Niedaleko Słończa natrafiam na namulisko, które przylega do lekko wzniesionego nabrzeża porośniętego wierzbowymi zaroślami. Dobijam do brzegu, wyciągam graty z wody i siadam na przepoconej kamizelce, którą uprzednio rzuciłem na ziemię. Po kilku minutach błogiej bezczynności jestem świadkiem sceny, w której chudy jak szczapa gospodarz sprowadza nad wodę – z położonego nieco wyżej pastwiska – karawanę kilku czarno-białych krów, aby je napoić.

IMG_4140

 Na prawym brzegu Wisły gdzieś nieopodal Słończa.

Puszczając oko żartuje, abym sprzedał mu łódkę. Mówi, że przydałaby mu się, aby pływać do zwierząt przez wiosenne wylewiska. Rozmawiamy przez chwilę i za jego zgodą rozbijam namiot na łące. Kanadyjkę oraz rzeczy spakowane w wodoszczelne worki rzucam nieopodal namiotu, po czym paląc czym bądź, zagotowuję wodę w czajniku. Pijąc herbatę gapię się tępo, jak promienie słońca przesączają się miękko przez gęstwę gałęzi pobliskich wierzb. Przypalikowany nieopodal byk tak samo tępo wgapia się we mnie. Zjadam kromkę starego chleba i resztkę konserwowej mielonki, a potem schodzę nad wodę „krowią ścieżką”, by w ostatnich promieniach słońca wziąć szybką kąpiel. Wracam do namiotu, i gdy kładę głowę na spodniach zwiniętych w kłębek, zasypiam snem twardym jak głaz.

Ku ujściu (1/5)

Jest druga połowa lipca 2016 roku. Płynę środkiem koryta Wisły niemal całkowicie skupiając się na czytaniu wody przed sobą. Miarowe ruchy pagajem, spokojny oddech – jest dobrze. Od czasu do czasu rzucę okiem do wnętrza buta rzuconego na dno łódki, do którego włożyłem turystyczny system GPS, lub poprawię rondo kapelusza, co i rusz odginane przez niesforny podmuch wiatru. Przyjemną monotonię raz na jakiś czas przerywa plusk wody, wzburzonej przez bolenia zaganiającego rybią drobnicę na płycizny, lub furkot skrzydeł jakiegoś spłoszonego kormorana. Uporczywa myśl, by spłynąć Wisłą tak daleko, jak tylko pozwoli czas, tłukła mi się po głowie od dawna, jednak z uwagi na codzienne obowiązki trudno mi było wcielić plany w życie. Teraz zdecydowałem się z dnia na dzień, ponieważ naprawdę zmęczyłem się ludźmi i odczuwałem silną potrzebę samotności. Spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy i byłem gotowy do drogi.

Marcin wywozi mnie z Warszawy jeszcze przed świtem swoją wysłużoną Toyotą. Postanawiam, że oszczędzę sobie ewentualnych niespodzianek pogodowych na Zalewie Włocławskim i spływanie rozpocznę za tamą we Włocławku. Ostatecznie, po krótkim rekonesansie, zauważamy miejsce, które wydaje się odpowiednie. Zjeżdżamy w polną drogę, która zakręca ku wodzie, i po wyminięciu kilku pordzewiałych beczek po paliwie znajdujemy się tuż przy rybackiej przystani, gdzieś na terenie gminy Lubanie. Wyrzucam swoje klamoty z samochodu, wbijam pagaj w piasek, rozkładam i pompuję łódkę, a następnie, po zwodowaniu jej nieopodal kilku drewnianych wąskich łodzi, układam w niej swoje rzeczy. Marcin w międzyczasie zarzuca wędkę, bezskutecznie próbując szczęścia. Woda jest mętna. Kłęby żółtawej piany kręcą bąki wśród niewielkich wirów. Przywiązuję łódkę do wiosła, a następnie w nabrzeżnej, zbitej z desek wiacie zjadamy po kawałku podsuszanej kiełbasy. Wypijamy po kubku ciepławej kawy, obserwując jakiegoś faceta w jednoczęściowym roboczym kombinezonie, który ni stąd ni zowąd pojawił się nad wodą. Jak się okazuje, to spawacz pracujący w gdańskiej rafinerii, który spogląda na rzekę okiem zapalonego wędkarza. Wymieniamy kilka pożegnalnych zdań, po czym chwytam pagaj w dłoń, wsiadam do „dmuchańca” i odpycham się nogą od brzegu. Nie ma już odwrotu. Na kilka dni porzucam codzienność – powierzam się rzece.

2016-07-20 08.01.16-popr

 Ja w ramionach rzeki z perspektywy Marcina.

A więc płynę ku ujściu Wisły i pierwsze co odczuwam, to euforia przemieszana ze swoistym niepokojem. Ten brak wewnętrznego spokoju znany jest wszystkim, którzy podejmują samotną wędrówkę. Dotyczy głównie tego, co pozostaje w tyle – praca, dom, codzienne sprawy, niemniej jednak to minie i na drugi lub trzeci dzień umysł będzie w stanie skupić się na wykradzionej wolności. Po jakiejś godzinie wiosłowania mijam ruiny zamku w Bobrownikach. Stan rzeki jest niski, lecz zazwyczaj wody jest na tyle dużo, by płynąć bez konieczności wymijania płycizn. Co jakiś czas przepływam obok boj znaczących szlak wodny, jednak aż do Nieszawy na rzece nie spotykam nikogo. W Nieszawie wymijam prom, który latem regularnie kursuje od brzegu do brzegu. Parokrotnie robię krótkie postoje, by napić się, brodząc w ciepłej wodzie. Słońce pali niemiłosiernie, jednak jest to jedyna niedogodność, którą można zniwelować zakrywając przedramiona rękawami kraciastej koszuli.

IMG_4123

 Przy wiślanej ostrodze gdzieś przed Nieszawą.

Dochodzi późne popołudnie, gdy mijam most autostrady Bursztynowej (A1) w okolicy Grabowca. Z wioślarskiej rutyny wyrywa mnie tubalne „Kiedy ranne wstają zorze… !”. Odwracam głowę, by zobaczyć jak krewki 60-latek macha do mnie ręką, po czym krzyczy „Ahoj!”. Wygląda trochę jak Billy z Easy Ridera, którego gra Dennis Hopper, tyle że podstarzały. Skóra spalona słońcem, długie siwiejące włosy i enigmatyczny uśmiech wyglądający spod wąsa. „Billy” mówi, że jest w drodze już od dobrych kilku tygodni. Nie mówi skąd, ani dlaczego płynie, jednak zapewnia, że jego celem jest Bydgoszcz. Miał dzisiaj wywrotkę i rzeczy dosuszają się porozwieszane na burtach zielonego canoe. Przez kilkanaście minut płyniemy burta w burtę, jednak jego łódź tnie wodę dużo łatwiej niż moja i ostatecznie pozostaję jakieś trzysta metrów w tyle. Aż do zabytkowej zabudowy Torunia widzę, jak lawiruje wśród płycizn, niekiedy lądując na mieliźnie. Na tym odcinku rzeka wydaje się płytsza i dość często niezbędne staje się wyskoczenie z łódki w celu przeciągnięcia jej brzuchem po rozległych wypłyceniach. Przepływając pod trzema toruńskimi mostami ostatecznie ląduję na lewym brzegu rzeki, tuż za ostatnim z nich.

IMG_4126

 Moje prowizoryczne obozowisko przy moście im. Józefa Piłsudskiego w Toruniu.

Wyciągam łódkę z wody, rozbijam namiot na paśmie piasku nieopodal nadgryzionej przez bobry wierzby. Oprócz kęp rzadkiej trawy, na jałowym podłożu można znaleźć także nieco rzepienia włoskiego i komosy czerwonej. Zakasuję rękawy, rozpalam ogień w czajniku kominowym i zagotowuję wodę na herbatę. Przeciągam się rozciągając mięśnie ramion i pleców, zesztywniałe po jakichś 45 kilometrach operowania pagajem. Znienacka pojawia się grupka łysych małolatów w dresach, niosących skrzynkę pełną butelek piwa. Przez moment mierzymy się wzrokiem, po czym łepki wybąknąwszy nadspodziewanie potulne „dzień dobry” znikają za pobliskim zakrzaczonym wzniesieniem. Gdzieś tam są ruiny Zamku Dybowskiego. Płuczę stalowy kubek w rzecznej wodzie i wśród połamanych skorup szczeżui znajduję odłamaną końcówkę rogu jakiegoś wymarłego jelenia. To dobry omen. Wycieram go z błota i chowam do kieszeni. W oddali, w świetle zachodzącego słońca dostrzegam ospale płynącego wzdłuż brzegu piżmaka, a potem nieubłaganie zapada zmrok.

IMG_4129

 Zachód słońca widziany z lewego brzegu Wisły w Toruniu.

W obronie Wisły

Poniższe zdania zaczynam spisywać pod koniec grudnia 2017 roku, jednak początek tej historii jest nieco bardziej oddalony w czasie. Tak się złożyło, że urodziłem się i wychowałem na przedmieściach miasta usytuowanego nad Wisłą (Grudziądz), a następnie mimo dwukrotnej zmiany miejsca zamieszkania, zawsze docelowo lądowałem w bliskim sąsiedztwie tej Królowej polskich rzek (najpierw Gdańsk, aktualnie Warszawa). I choć dla niektórych to może wydawać się dziwne, to odkąd pamiętam brzeg Wisły był tym miejscem na świecie, które przyciągało mnie do siebie jak magnes i w którym czułem się poskładany w całość. Teraz, jako 35-letni mężczyzna, czuję wewnętrzną potrzebę pisania o niej między innymi dlatego, że Wisła jako rzeka w formie, jaką znam od zawsze, już niedługo może stać się zaledwie wspomnieniem.

W ostatnim czasie dużo słyszy się o szumnych planach polityków i związanych z nimi środowisk, aby uregulować ją i przekształcić w tak zwaną autostradę śródlądową. Co istotne i uważam, że trzeba powiedzieć to głośno, działanie to, oprócz krótkowzrocznych korzyści gospodarczych, może przynieść również szereg nieodwracalnych, choć odwleczonych w czasie szkód. Szkody te pośrednio dotkną nas wszystkich.

DSC00271

 Zachód słońca nad Wisłą na wysokości Grudziądza.

Aby zrozumieć znaczenie i długofalowe skutki ewentualnego zrealizowania powyższych planów, należałoby najpierw uświadomić sobie, że rzeka, podobnie jak cała przyroda, stanowi wartość samą w sobie. Nie wynika to jednak z jej potencjalnej użyteczności, lecz tego, że jest ona integralną częścią naszej naturalnej przestrzeni – miejsca, w którym egzystujemy i które współdzielimy z innymi istotami, powiązani siecią niewidzialnych, niekiedy trudnych do zdefiniowania, aczkolwiek niezbędnych zależności. Niestety, udogodnienia i bodźce wynikające z przynależności do współczesnego społeczeństwa sprawiają, iż na ogół przeoczamy to, że dziedzictwo przyrody jest naszym największym bogactwem.

Jestem przekonany, że Wisła jest wyjątkową rzeką. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że jest to ostatnia z dużych europejskich rzek nizinnych, której stan można określić jako wciąż bardzo zbliżony do naturalnego. To zadziwiające i zarazem wspaniałe, że największa rzeka Polski i jednocześnie najdłuższa rzeka (1047 km) spośród tych, które wpadają do Bałtyku, do dnia dzisiejszego na wielu odcinkach zachowała się w dzikiej lub zdziczałej postaci. Niezaprzeczalnym faktem jest, że spływając do morza przepływa ona przez liczne obszary cenne przyrodniczo, stanowiąc dogodne i bezpieczne miejsce bytowania dla niezliczonych gatunków zwierząt i roślin, w tym wielu rzadkich lub chronionych. Być może wciąż niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, że obecnie nawet w dużych aglomeracjach miejskich, takich jak na przykład Warszawa, rzeka ta oferuje każdemu możliwość bliskiego spotkania z bocianem czarnym, bielikiem, wydrą, zimorodkiem, czy bobrami. Wydaje mi się, że jest to ewenement na skalę europejską, który powinien być dla nas powodem do dumy i jednocześnie dowodem skuteczności prowadzonych działań ochronnych.

Co w praktyce oznaczać będzie uregulowanie Wisły? Przede wszystkim to, że bezpowrotnie zatraci ona swój zbliżony do stanu naturalnego charakter. Dotyczy to zwłaszcza wielu bogatych przyrodniczo odcinków, które do chwili obecnej dość skutecznie opierały się nadmiernej ludzkiej ingerencji. Istnieje ryzyko, że znikną porośnięte łęgową roślinnością kępy oraz piaszczyste łachy, stanowiące jedną z najważniejszych ostoi ptaków, zwłaszcza tych gniazdujących.

IMG_4090

 Wisła warszawska, nieopodal Elektrociepłowni Żerań.

Pojawi się nowy stopień wodny (przynajmniej jeden), który z pewnością utrudni migrację i rozmnażanie kolejnych gatunków ryb. Nieodwracalnej dewastacji może ulec również wiele nabrzeżnych terenów. Nie ulega wątpliwości, że dotychczasowe działania związane z ochroną nadwiślańskiej przyrody i próbami zachowania najcenniejszych fragmentów rzeki w formie względnie niezmienionej mogą pójść całkowicie na marne.

Czy regulacja Wisły z punktu widzenia rozwoju polskiej gospodarki jest naprawdę konieczna? Nie jestem ekonomistą, jednak wydaje mi się, że nie trzeba na siłę ujarzmiać tej rzeki, aby znacząco usprawnić transport. Ten sam cel można prawdopodobnie osiągnąć innymi, mniej kosztownymi dla środowiska środkami, na przykład poprzez usprawnienie już istniejącej infrastruktury drogowej lub kolejowej, której stan, jak powszechnie wiadomo, wciąż pozostaje daleki od doskonałości. Paradoksalnie, uregulowanie dużego cieku wodnego, a takim bezdyskusyjnie jest Wisła, oprócz opisanej powyżej degradacji walorów przyrodniczych, może przynieść również ogromne straty ekonomiczne i, choć trudno to sobie wyobrazić – może stanowić także realne zagrożenie dla zdrowia i życia ludzi, którzy mieszkają w jej bezpośrednim sąsiedztwie. Niestety, to niemal pewne, że okiełznanie Wisły będzie skutkować efektem przyspieszonego spływu wody, co wespół ze zmniejszeniem naturalnych obszarów zalewowych sprawi, że znacząco wzrośnie niebezpieczeństwo powodzi. Jednocześnie, latem nasili się problem występowania suszy.

Z każdym dniem coraz mocniej ingerujemy w otoczenie, przekształcając je tak, aby było dopasowane wyłącznie do naszych pragnień i „potrzeb”. Niemniej jednak, ten nowoczesny i komfortowy świat, który kreujemy sprawia, że coraz bardziej odrywamy się od naszych rzeczywistych korzeni, które tkwią przecież w naturze. Oczywiście mogę się mylić, jednak jestem głęboko przekonany, że dbałość o zachowanie ostatnich, najmniejszych nawet fragmentów dzikiej przyrody ma sens i zasługuje na uznanie. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że mój pojedynczy głos znaczy niewiele, jednak chcę powiedzieć, że nie potrafię pogodzić się z tym, że Wisła może utracić swój dotychczasowy charakter za cenę szeroko pojętego postępu. Gdy to nastąpi, wówczas każdy z nas stanie się zwyczajnie uboższy. Czy ktoś jednak będzie w stanie to dostrzec?