Przecieram zaspane oczy. Spryciarz pająk wije pajęczynę u wejścia namiotu. Jest za kwadrans czwarta. Słońce jeszcze nie wzeszło, lecz słychać już śpiew drobnych ptaków. To prawda, że jest bardzo wcześnie, jednak podczas samotnego spływania nie mam dla siebie taryfy ulgowej. Niebawem trzeba będzie się zbierać.
Około piątej, gdy wypływam, rzeka – skąpana w świetle wciąż nisko zawieszonego słońca – mieni się srebrzyście, a drobne zmarszczki i specyficzne zafalowanie dodatkowo uwypuklają magię tej chwili. Jest tak pięknie i spokojnie, że na moment wpadam w filozoficzny nastrój. Myślę, że sens życia zawiera się w zwykłych sprawach. To może wydawać się dziwne, ale wciąż wierzę w starą prawdę, że prostota, cierpliwość i współczucie to największe skarby. Samotność na rzece działa na mnie właśnie tak – staję się struną czułą na wibracje świata.
Magiczna chwila na rzece. Tuż po wschodzie słońca.
Jeszcze przed dopłynięciem do ujścia Iłżanki wpada mi w oko kilka miejsc, które idealnie nadawałyby się na rozbicie obozowiska. Teraz jednak z oczywistych powodów niezbyt mnie one interesują. Wędkarze, którzy wczoraj udostępnili mi telefon, mówili, że gdzieś niedaleko znajduje się opuszczona, popadająca w ruinę wieś. Podobno aż roi się tam od dzikich zwierząt. Teraz, gdy przepływam wzdłuż sporej kępy niedaleko Chotczy Dolnej, z jej gęsto zarośniętych brzegów przygląda mi się sarna. Między wyspą a lewym brzegiem rzeki z wody wystaje betonowa konstrukcja, która jest pamiątką po moście kolejowym, którego budowy nigdy nie ukończono.
Jedna z mijanych kęp na odcinku między Boiskami a Chotczą Dolną.
Krajobraz dzisiejszego odcinka Małopolskiego Przełomu Wisły bardzo mi się podoba. Po drodze widziałem trochę ostróg i opasek, ale generalnie jest dziko i nie ukrywam, że dobrze czuję się w takim otoczeniu. Płynąc leniwie z prądem, od czasu do czasu mijam wyspy. Brzegi oraz bliskie sąsiedztwo rzeki w dużej mierze porastają łęgi topolowo-wierzbowe, lub wierzbowe zarośla. Tu i ówdzie widać ślady, które świadczą o zmienności oraz nieujarzmionym charakterze Wisły. Gdzieniegdzie, wskutek wielokrotnych zmian poziomu wody, powstały schodkowate tarasy. Gdzie indziej natomiast – szczególnie na zewnętrznych łukach zakrętów – rzeka nieustannym naporem wody zdołała doprowadzić do o wiele rozleglejszej erozji nabrzeża. Powstałe w jej wyniku pionowe ściany stały się miejscem, w którym osiedliły się licznie brzegówki. Patrząc jak wylatują ze swych norek, myślę – „Kto wie, być może ich sąsiadem jest zimorodek?”. Nie wiem tego na pewno, jednak z pewnością jest to możliwe. Niektóre z przybrzeżnych topól i wierzb, z uwagi na częste podmywanie, znajdują się na skraju obumarcia. Los tych, które chylą się ku wodzie, wydaje się przesądzony. Prawdopodobnie za jakiś czas dołączą do zalegających w nurcie rzeki poczerniałych pni ich poprzedników. Nie ma co się jednak rozczulać, ponieważ ich miejsce zajmie młoda, zielona gwardia i cykl życia niezmiennie będzie trwał dalej.
Fragment stromego brzegu rzeki – typowe miejsce gniazdowania brzegówek.
Przemierzając te tereny nie sposób nie zwrócić uwagi na ptaki. Obserwując ich liczbę oraz różnorodność można bez trudu zrozumieć, dlaczego ten odcinek Wisły został uznany za korytarz ekologiczny rangi europejskiej. Jeżeli o mnie chodzi, to widziałem rybitwy białoczelne, bieliki, sieweczki obrożne i rzeczne, nurogęsi oraz kilka gatunków mew. Notowano tu także, między innymi, bataliony, rycyki, ostrygojady czy płaskonosy. Szczególnie zapadły mi w pamięć duże grupy śmieszek, które upodobały sobie przybrzeżne płycizny. Za każdym razem, gdy przepływałem koło takiego skupiska, większość mew podrywała się do lotu i krążyła nade mną, pokrzykując. Spokojnie – nie były to jednak sceny rodem z filmu „Ptaki” w reżyserii Hitchcocka. Oczywiście, to nie tak, że mewy mają naturę łagodnych baranków. Potrafią być agresywne, jednak zazwyczaj mają ku temu uzasadnione powody. Teraz były po prostu zaniepokojone. Przy niewielkiej zatoczce koło Zastowa Poborowskiego miałem szczęście wypatrzyć ślepowrona, który siedział na drzewie w zasępionej pozie. Kawałek dalej, przepływając nieopodal jednej ze stałych wysp, spłoszyłem niewielkie stadko dużych gęsi o bardzo ciemnym upierzeniu. W pierwszym momencie wziąłem je za bernikle, ale każdy, kto choć trochę interesuje się obserwowaniem ptaków, wie, że w przypływie emocji łatwo jest ulec złudzeniu. W zależności od oświetlenia oraz innych czynników kształt, ubarwienie czy wielkość stają się względne i można haniebnie się pomylić.
Na przybrzeżnych płyciznach często widywałem śmieszki.
Mniej więcej wtedy, gdy w oddali na wysokim wzniesieniu dostrzegam ruiny zamku w Janowcu, słońce zaczyna mocniej przygrzewać. Nie chcąc się przegrzać, ściągam z grzbietu czarny polar i zamieniam go na lekką turystyczną koszulę, po czym moczę kapelusz w mętnej wiślanej wodzie (zdradzę Wam sztuczkę – po wyschnięciu doskonale usztywnia rondo!). Na razie pogoda jest świetna – naprawdę nie ma na co narzekać.
Okolice rezerwatu Krowia Wyspa.
Chwilę później – przed Mięćmierzem – mijam Krowią Wyspę. Ta duża wyspa**, którą przez długi okres czasu wykorzystywano jako pastwisko, aktualnie jest częścią rezerwatu noszącego taką samą nazwę. Gdzieś za nią, na wschodnim brzegu rzeki, zapada mi w pamięć malownicza sylwetka zabytkowego wiatraka.
Na wysokości Janowca przybijam do brzegu i korzystam z okazji, by zamienić kilka słów z jednym z dwóch gości odpowiedzialnych za obsługę tutejszego promu. Rozmawiamy tylko przez chwilę, ale stary wiarus od razu wzbudza we mnie sympatię. Żartuje, że jeżeli będę miał taką okazję, to „warto by pogrzać się w ciepełku przy Świerżach”***. „Pewnie tak…” – odpowiadam – „(…) ale dzisiaj niemal na pewno nie będę w stanie dopłynąć w pobliże Kozienic”.
Kilka minut później prom zmierza ku przeciwległemu brzegowi, przy którym już czeka na niego kilka samochodów, ja natomiast płynę w stronę Kazimierza Dolnego.
Prom „Janowiec”. Przed Kazimierzem Dolnym.
Przepływając wzdłuż kazimierskiego nabrzeża nie odczuwam potrzeby, by schodzić na ląd (planuję pokonać jak największy dystans, korzystając z łaskawszej niż wczoraj pogody). Nie przeszkadza mi to jednak w tym, by z zaciekawieniem przyglądać się zacumowanym tutaj jednostkom, wśród których nie sposób było przeoczyć podróbki galeonu oraz jakiegoś koszmarka stylizowanego na wikiński drakkar. Miasto w dużej mierze żyje z turystyki, a turyści na ogół lubią tego typu atrakcje. Równolegle do brzegu ciągnie się promenada, jednak w tej chwili nie widzę na niej żywej duszy.
Zaraz za Kazimierzem, lustrując wzrokiem zachodni brzeg, dostrzegam pośród zarośli duży brezentowy namiot, przy którym ktoś rozstawił trójnóg z zawieszonym na łańcuchu kociołkiem. Pod garem płonie niewielkie ognisko, z którego ku niebu wznosi się wąska smużka dymu.
Klucząc wśród piaszczystych ławic przed Bochotnicą, docieram do kolejnego miejsca, przez które przebiega przeprawa promowa. Tutaj jednak – jak na złość – prom stoi okrakiem pośrodku rzeki, zaś znajdujący się na nim facet, który sprawia wrażenie, jakby kompletnie zapomniał o świecie, zapamiętale pucuje mopem reling i pokład. W pierwszej chwili trochę mnie to wkurza, ale stwierdziwszy, że silnik nie pracuje, po prostu przepływam tuż obok wystającej z wody, napiętej stalowej liny.
Między Kazimierzem Dolnym a Puławami.
Do Puław zostało mi jeszcze około dziesięć kilometrów, jednak przez moment mogłem oglądać z daleka dymiące kominy tamtejszych zakładów azotowych. Płynę od dobrych kilku godzin i w końcu uderza we mnie pierwsza fala zmęczenia. Jedno jest pewne – bezwolne gapienie się na zielone, monotonnie przesuwające się przed oczami nabrzeże nie pomaga. To nieuniknione – moje powieki zaczynają opadać. Co jakiś czas coś mi się roi. Przykładowo, gdy patrzę na pień drzewa – wydaje mi się, że zamiast niego widzę sylwetkę człowieka lub przyczajone zwierzę. Wystarczy jednak, że kilkakrotnie mrugnę i w mgnieniu oka wszystko na powrót staje się tym, czym jest w istocie.
Przed Puławami. Po lewej stronie widoczne oznaczenia żeglugowe.
Pogoda wciąż jest w porządku, ale od czasu do czasu zrywa się średnio przyjemny wiatr, który potrafi zdrowo namieszać. Te niespodziewane podmuchy, mają jednak także pewną zaletę – pomagają mi wyrywać się z letargu. Rozbudzam się wówczas w jednej chwili, tak jakby ktoś gwałtownie mną potrząsnął. W każdym razie, mimo znużenia staram się cisnąć do przodu. Po jakimś czasie w moim polu widzenia pojawia się ażurowa konstrukcja mostu w Puławach i odtąd, z każdym ruchem pagaja, będzie stawała się większa i większa.
Krótki odpoczynek przy namulisku przed mostem im. Prezydenta Ignacego Mościckiego. Na prawym brzegu znajdują się Puławy.
Dopłynąwszy do Puław, pozwalam sobie na mniej więcej półgodzinną sjestę. Stojąc w ciepłym błocie namuliska, przyglądam się pochylni dla łodzi oraz kilku budynkom znajdującym się na lewym brzegu rzeki, na którym położona jest Góra Puławska. Po przeciwnej stronie rozsiadły się Puławy. Oba brzegi spina charakterystycznie wyglądający most imienia Prezydenta Ignacego Mościckiego. Zjadam dwie garście żelek „Miśki” i opijam się wody po korek. W międzyczasie na szczycie wbitego w ziemię pagaja przysiada masywna ważka. Nagrzewa się w słońcu, być może wypatrując kolejnej zdobyczy. Prócz tego nie dzieje się nic, co warto by zanotować. Na Wiśle panuje spokój – wygląda na to, że woda zawarła chwilowy rozejm z wiatrem.
Zregenerowawszy siły, na powrót ruszam przed siebie. Kilka zdecydowanych ruchów wiosłem i – lokując się w głównym nurcie – przepływam między filarami mostu. Łódka sunie jak złoto. Na wschodnim brzegu dostrzegam trzech łobuzów. Mają nie więcej jak dziesięć lat. Są „uzbrojeni” w prowizoryczne dzidy z patyków.
Niedługo później – dobre sto pięćdziesiąt metrów za wejściem do puławskiej mariny, mijam się z podłużną motorową łodzią, pomalowaną w brązowo-zielone „moro”. Na jej pokładzie łysy facio ze zmierzwioną rudą brodą, trzyma dłoń na sterze i wali przed siebie tak szybko, ile zdoła wydusić z silnika. Wzniecone przez niego długie warkocze fal wyraźnie wkurzają wędkarzy, których, aż do kolejnego mostu, siedzi tu całkiem sporo.
Gdzieś za Puławami. Kilka niewielkich wirów.
Na razie jest nieźle. Nie mogę narzekać na nudę – żegnając się z Puławami omijam kilka płycizn i parę zdradliwych przeszkód kryjących się w mętnej wodzie. Idzie mi jednak dość sprawnie, bo rzeka z reguły jest czytelna. Wciąż jestem dobrej myśli, lecz jednocześnie mam tę świadomość, że płynąc w pojedynkę – w dodatku lekką dmuchaną łódeczką – jestem szczególnie podatny na wszelkie kaprysy pogody. Wtem, jak na zawołanie, wraca koleżka wiatr i zaczyna przycierać mi nosa. Jest jak niegrzeczny urwis, który sprawdza, na ile można sobie bezkarnie pozwolić. A więc początkowo tylko nieśmiało marszczy wodę, jednak już kilka minut później uprzejmości się kończą i rozpoczyna się prawdziwa zabawa.
Wkrótce wiatr dmie tak, iż mam wrażenie, że robią się fale na falach i, ni stąd ni zowąd, znajduję się w sytuacji przypominającej ujeżdżanie wkurzonego byka. Płynąc w ten sposób, docieram w okolice miejscowości Gołąb. Oho! Wygląda na to, że nie tylko ja biorę się za łby z falami. Widzę dwóch mężczyzn, ubranych w identyczne sztormiaki, w niewielkiej łodzi typu bączek. Jeden w pocie czoła wiosłuje, a drugi wspomaga jego działania niewielkim elektrycznym silnikiem. Wołają do mnie wśród kłębiących się fal – „JAK NA MORZU!!!”. Przez chwilę krzyczymy do siebie, a potem, gdy dopływamy do miejsca, gdzie tuż przy rzece ciągnie się szosa (jest tam też zjazd dla łodzi, przy którym znajduje się coś w rodzaju parkingu), nasze kursy przestają być zbieżne. Oni kierują się w stronę brzegu, a ja z uporem maniaka przebijam się dalej. Bure chmury pędzą przez niebo, a woda jest ciemna. Między niebem, a wodą ja.
W oddali, na piaszczystym brzegu koło Regowa Starego, dostrzegam dwa walczące ze sobą bieliki. Trudne warunki sprawiają, że odbieram tę scenę jako jeszcze bardziej teatralną. Mrużę oczy. Niedawno zaczęły łzawić, mimo tego, że cały czas miałem na nosie okulary przeciwsłoneczne.
Około osiemnastej na rzece nastaje okres spokoju. Wiatr cichnie, jak szczeniak przywołany do porządku przez wszechpotężnych panów powietrza, a tafla wody na powrót staje się gładka. Szkoda, że pogoda polepsza się dopiero teraz, ponieważ już niewiele czasu mogę poświęcić na płynięcie. Raz po raz zerkając na zegarek, rozglądam się za miejscem, w którym można by się zatrzymać. Przepływając w pobliżu dużej kępy o wysokich brzegach, dwukrotnie natykam się bobry, które za każdym na mój widok skaczą do wody. Gdzieś na błotnistym nabrzeżu widziałem też ślady pozostawione przez łosia.
Osiemnasta czterdzieści. Gdy przybijam do brzegu i wygrzebuję się z Palavy, czuję się nieszczególnie. Słaniam się na nogach i mam wrażenie, że moja twarz – bezlitośnie wysmagana przez wiatr – dosłownie płonie. Jakby było mało, odczuwam niedowład palców prawej ręki i drętwieje mi jedna noga (zbyt mocno szarpałem się z falami i dostałem za swoje). Wyrzucając graty z łódki i wyciągając ją z wody na prawie metrowy stopień brzegu, całym sobą czuję, jak bardzo mój organizm domaga się odpoczynku. Miejsce, które wybrałem na „lądowisko”, nie wygląda najgorzej. To bezpiecznie wyniesiona nad wodę połać jałowej ziemi, otoczona półkolem zarośli i drzew. W bezpośrednim sąsiedztwie rzeki przeważa goły piasek, lecz nieco dalej w głąb lądu teren lekko wznosi się w górę i tutaj podłoże porasta mozaika wszędobylskich bylin, siewki topoli oraz rzadka szczecina trawy. Całości obrazu dopełniają ślady pozostawione przez koła motocykli, wypalony krąg po ognisku i niewielkie bajorko, przy którym roślinność jest zauważalnie bujniejsza.
Okolice wsi Borek. Miejsce, w którym zakończyłem dzisiejszy etap spływania.
Robiąc ze trzy kursy, przenoszę łódź i resztę bambetli pod osłonę pnia wielkiego drzewa, który prawdopodobnie osiadł w tym miejscu na skutek wiosennej powodzi. Grzebiąc się jak mucha w smole, rozbijam namiot i wrzucam do niego karimatę, śpiwór, bieliznę termiczną oraz kilka drobniejszych szpargałów. Przepocone ciuchy rozkładam na pniu, a później nakładam pelerynę przeciwdeszczową na wbity w ziemię pagaj, żeby pełniła funkcję straszaka. Łykam dwie tabletki aspiryny, po czym rozpaliwszy uprzednio kuchenkę, zaczynam gotować komosę ryżową, do której dorzucam posiekaną drobiową mielonkę i garść suszonych warzyw.
Wtem, za moimi plecami rozlega się odgłos łamania gałęzi. Odwracam głowę w kierunku źródła dźwięku i, dostrzegając wśród gęstwy wierzbowych zarośli fragment brązowego ciała, natychmiast chwytam za aparat. Liczyłem na to, że zobaczę łosia, jednak gdy domniemany łopatacz wychodzi na otwartą przestrzeń, moim oczom ukazuje się rosła klacz z niesfornym źrebakiem.
Konie gaszą pragnienie w niewielkim bajorku.
Za chwilę dołączają do nich jeszcze cztery zwierzęta, po czym słyszę dziki, nieartykułowany ryk. „ARGHHHHHH!!!” i z krzaków wypada zwalisty drab, ubrany w ciemnoniebieską koszulkę polo i bawełniane spodnie niedbale wpuszczone w gumofilce. Kręcąc zamaszyste młyńce kilkumetrowym łańcuchem krowiakiem, krzyczy – „PANIEEE!!! UWAŻAJ PAN!!! DZIKA MACIORA Z WARCHLAKAMI W KRZAKACH SIEDZI!!!”. W taki oto sposób zetknąłem się z 54-letnim koniarzem ze wsi Borek.
Pozory bywają złudne, ponieważfacet okazuje się łagodnym olbrzymem. W kilku zdaniach opowiada mi o swoich koniach, które każdego dnia przyprowadza w to miejsce. Klawiaturę zębów ma mocno niekompletną, jednak zupełnie nie przeszkadza mu to, by uśmiechać się od ucha do ucha. Mimochodem rzucam okiem na zwierzęta i widzę, że zaspokoiwszy pragnienie wodą z bajora, nieustannie zwracają łby ku jednemu z większych skupisk wierzbiny. Cały czas strzygą uszami. Są niespokojne. Wygląda na to, że locha rzeczywiście tam jest.
Tymczasem ja i koniarz wędrujemy nad samą rzekę, gdzie gościu pokazuje mi miejsce, w którym brzeg jest najwyższy. Na samym skraju skarpy natknął się w zeszłym roku na pijaną w sztok parę. Opowiada, jak zadzwonił po służby. Pytam, co się z nimi stało. „Przyjechały i ich zabrały…” – odpowiada. Odwdzięczam mu się historią o wczorajszych ulewach. Sam z siebie sugeruje, bym korzystając z jego telefonu zadzwonił do Oli. Podając komórkę, wręcz mnie pogania: „No! Pogadajcie!”, a ja z wdzięcznością z tej możliwości korzystam.
Gdy zostaję sam, dzień zbliża się ku końcowi. Miękkie światło zachodzącego słońca zaczyna muskać linię przeciwległego brzegu. Siedzę przed namiotem na kamizelce asekuracyjnej i wmuszam w siebie jedzenie. W pobliskim Dęblinie znajduje się lotnisko. Co jakiś czas nad rzeką z hałasem przelatuje samolot lub kołują ciężkie wojskowe śmigłowce. Pojawiły się także krwiożercze meszki i tną. Po kolacji rozpalam dymiące ognisko, żeby oznajmić wszystkim stworzeniom wokół swoją obecność i bez problemu koegzystujemy. Meszki, „dzika maciora”, jej warchlaki i ja. Miejsca z pewnością wystarczy dla wszystkich.
Moje obozowisko. Zbliża się noc.
—
*Objęto go ochroną w ramach programu Natura 2000; **Wyspa ma powierzchnię około 40 hektarów; ***W Świerżach Górnych znajduje się druga co do wielkości elektrownia węglowa w Polsce. Zrzuca się tam do Wisły wodę uprzednio pobraną do schłodzenia urządzeń wytwarzających prąd. Jej temperatura może sięgać nawet 35°C.