Z jakiegoś powodu tej nocy nie spałem zbyt dobrze. Coś nieustannie wybijało mnie ze snu. Raz był to plusk wody lub szum liści poruszanych wiatrem. Innym razem budził mnie krzyk spłoszonego ptaka albo głuchy pogłos silnika samolotu. Czasem też dopadał mnie jakiś nieokreślony niepokój, który – choć krótkotrwały – potrafił skutecznie mnie nakręcić. „Maciora” nie przyszła w gości, ale pojawił się za to wychudzony lis. Przydreptał skądś w środku nocy i, przysiadłszy nieopodal namiotu, łakomie wpatrywał się w miejsce, gdzie spod tropiku wystawał prowizorycznie ukryty przeze mnie garnek z resztkami wczorajszej kolacji. Było, minęło. Teraz czas wstawać.
Trzydzieści minut później wypełniona gratami Palava jest już gotowa do drogi, a ja czuję się lepiej niż wczoraj wieczorem. Dokucza mi co prawda niedowład palców jednej dłoni, ale dzisiaj nie zamierzam szarżować. Już wcześniej podjąłem decyzję, że jeżeli w którymś momencie uznam, że mam dość i będzie taka możliwość, to po prostu się wycofam. Zatwierdziwszy w myślach powyższą strategię, zaciskam dłoń na pagaju. Nie ma co się ociągać – najwyższy czas wrócić na rzekę.
Wschód słońca. Chwilę później ruszę w kierunku Dęblina.
Z samego rana Wisła wydaje się łagodna jak baranek. Praktycznie nie ma zafalowania, co sprawia, że z lustra wody można czytać jak z książki. Płynę zatem przed siebie, bez większych przeszkód wyszukując drogę wśród płycizn.
Jeżeli miałbym opisać wygląd nabrzeża, to powiedziałbym, że nie odbiega on zbytnio od tego, co można było oglądać na całym odcinku od Puław. Koryto rzeki zostało przekształcone przez człowieka, jednak otoczenie na ogół jest przyjemnie zadrzewione. Z drzewami kojarzą się także nazwy niektórych okolicznych miejscowości – Borek, Borowa, Borowina, Dęblin, Podwierzbie.
Jedna z rybitw rzecznych, uchwycona w charakterystycznym zawisie.
Stosunkowo często widuję delikwentów ślęczących przy wędkach, ale nie tylko oni mają chrapkę na ryby. Przepływając nieopodal jakiegoś namuliska, w którego grzbiet wbito biało-zieloną tyczkę, widziałem kilka polujących rybitw rzecznych. Skrzydlaci łowcy raz za razem spadali z powietrza, obrawszy za cel stłoczoną na płytkiej wodzie, rybią drobnicę.
Szybko znajduję się w miejscu, gdzie Wisła przecina drogę wojewódzką numer 823. Mimo, że szosa po obu stronach dosłownie wrzyna się w rzekę, nie ma tu mostu ani przeprawy promowej. Na prawobrzeżnym fragmencie drogi zaparkowano czarne BMW. Niedaleko samochodu brzuchaty mężczyzna w wyjściowej koszuli niedbale popala papierosa. Przygląda się, jak jakiś narwany małolat próbuje zarzucić wędzisko.
Niewiele później mijam ujście Wieprza, przynajmniej jedną większą wyspę i przybijam do łachy między dęblińskimi mostami. Zanim wyruszę dalej, zdejmuję polarową bluzę, strzelam kilka fotek i zjadam szybkie śniadanie.
Między dęblińskimi mostami (na górze – most kolejowy, na dole – most drogi krajowej nr 48).
Za Dęblinem Wisła nabiera charakteru. Płynąc szerokim korytem wyraźnie dziczeje. Przybiera formę nizinnej rzeki roztokowej, której w znaczącym stopniu udało się uniknąć losu przeobrażenia przez ludzi. Występowanie wysp i odsypów, typowe dla tego rodzaju cieku wodnego sprawia, że wiele osób uznaje tutejszy fragment Doliny Środkowej Wisły za jeden z najpiękniejszych odcinków rzeki. Oczywiście, nie da się z tym polemizować, ale warto mieć na uwadze, że Wisła w tym miejscu ma przede wszystkim wysoką wartość przyrodniczą, której probierzem jest między innymi ilość bytujących tu ptaków. Spotkałem się z informacją, że w szczycie okresu lęgowego notowano w tym miejscu niemal czterysta (!) ptasich par na kilometr biegu rzeki. Tak wielka liczebność i występowanie kilku rzadkich gatunków były jednym z powodów wcielenia tego obszaru do sieci programu Natura 2000, którego celem jest ochrona wyjątkowo ważnych siedlisk przyrodniczych.
Teraz, w drugiej połowie czerwca, gdy płynę krótko po przyborze, zagęszczenie ptaków jest dużo mniejsze, ale gdy już natrafię na odsyp lub namulisko, to jest niemal pewne, że zobaczę na nich przynajmniej tych kilka rybitw, lub wszędobylskich mew.
Za Dęblinem. Płynąc „dzikim” odcinkiem reki.
Momentami trochę zawiewa, ale wiatr na ogół nie płata mi figli. Wciąż czując w kościach poprzednie etapy podróży, staram się zbytnio nie spinać. Gdy tylko mogę – poddając się woli rzeki – omiatam spojrzeniem podcięte brzegi, które sprzyjają występowaniu brzegówek. Płynąc cichutko przy zadrzewionych kępach, bawię się w wypatrywanie bobrowych ścieżek, lub poświęcam uwagę na wsłuchiwanie się w dźwięki zielonej muzyki. Składają się na nią melodyjne trele ptaków śpiewających, srebrzysty szmer podłużnych liści wierzby, czasem nawoływanie kukułki lub rytmiczny werbel dzięcioła.
Jedna z kolonii brzegówek. Za wysokim brzegiem znajduje się wał przeciwpowodziowy i tereny rolnicze.
Kępy są częstym widokiem. Różnią się wyglądem oraz powierzchnią, lecz wszystkie łączy to, że stoją na drodze wodnego żywiołu. Około cztery i pół kilometra za ostatnim z dęblińskich mostów na własne oczy widziałem osunięcie się dużego fragmentu brzegu, które pociągnęło za sobą pokaźną wierzbę. Drzewo, które z rumorem runęło do wody nie wyglądało na chore, jednak nie uchroniło go to przed staniem się przypadkową ofiarą erozji. Nieco wcześniej natknąłem się też na martwą brzegówkę, której bezwładne, smętne zwłoki bezwolnie dryfowały z nurtem rzeki. Patrząc na takie obrazki można przekonać się o tym, że Wisła nie bierze jeńców.
W sąsiedztwie wsi Łoje nadrzeczną harmonię mąciło chrapliwe pyrkotanie traktorów. Słyszałem też buńczuczne pianie koguta.
Kilkaset metrów dalej natrafiam na czajki. Te wędrowne ptaki o rozmiarach gołębia wciąż są względnie liczne w naszym kraju, jednak podczas tej eskapady dotychczas ich nie widywałem. Dzisiaj, mijając podłużne namulisko, luźno porośnięte siewkami wierzby wiciowej, trafiłem od razu na grupę liczącą przynajmniej ze dwadzieścia sztuk. Będąc naprawdę blisko, przyglądałem im się spod przygiętego ronda kapelusza. O dziwo, moja obecność nie robiła na nich większego wrażenia.
W okolicy Prażmowa na błotnistym brzegu leżało ciało dużego bobra. Stojąc przy napuchniętym truchle mimowolnie przypominam sobie jeden z fragmentów książki Aldo Leopolda, zatytułowanej „A Sand County Almanac” (w Polsce wydana w 2004 roku jako „Zapiski z Piaszczystej Doliny” przez Stowarzyszenie „Pracownia na rzecz Wszystkich Istot”). Ten zmarły w ubiegłym wieku amerykański przyrodnik i jeden z prekursorów tak zwanej ekologii głębokiej, w niezwykle poetycki sposób opisał między innymi obieg pierwiastków w przyrodzie. Teraz i mnie naszły podobne myśli. Martwy jeleń, osuwająca się wierzba, niesiona przez wodę brzegówka, nieszczęsny bóbr, wreszcie ja, jesteśmy krótkimi przystankami w odwiecznej wędrówce atomów do morza. Tymczasowo kręcimy się wokół swoich spraw, by ostatecznie – bez woli i zgody zostać zniesionym do źródła. Moje pseudofilozoficzne rozważania przerywają ostrzegawcze okrzyki ostrygojada, a krótko potem zrywa się silny wiatr.
Martwy bóbr, na którego natknąłem się nieopodal Prażmowa.
A więc płynę, ale presja wiatru na łódkę sprawia, że próby zmuszenia jej do poruszania się w obranym kierunku przestają być przyjemne. Od pewnego czasu widzę już kominy elektrowni Kozienice, ale fale oraz gwałtowne podmuchy regularnie spychają mnie na mielizny. Znowu wkładam zbyt dużo energii we wiosłowanie, jednak efekty na ogół są marne. Coraz częściej trafiają się też piaszczyste ławice, a w nurcie rzeki leży sporo częściowo zatopionych drzew (we flisackiej gwarze takie drzewa nazywano wilkami), na których połamane gałęzie muszę bardzo uważać. W tym samym czasie w Kępeczkach, przy drewnianej wiacie, na którą zdarza mi się zerkać z poziomu wody, jakiś desperat próbuje rozpalać grilla. W międzyczasie widziałem też kogoś kierującego się w stronę przeciwległego brzegu podniszczoną, zieloną pychówką.
Wchodząc w zakręt przed Tyrzynem jestem już mocno zmachany. Z pewnością nie pomaga mi to, że dzisiejszy wysiłek kumuluje się z wczorajszym zmęczeniem. Nie będę odkrywczy, jeżeli powiem, iż płynięcie w takich warunkach jest dla mnie przede wszystkim mierzeniem się z sobą, a dzisiaj wolałbym tego sobie oszczędzić. Na szczęście nie traktuję swoich samotnych spływów ambicjonalnie. Robię to przede wszystkim dlatego, że lubię niewymuszoną wiślaną łazęgę. Przy takim podejściu cele obrane na starcie nierzadko przestają być ważne.
W pewnej chwili jestem świadkiem lądowania stada żurawi. Spłynęły na piasek jednej z łach, jak duchy – z eteryczną gracją, co wywarło na mnie ogromne wrażenie. Myślę, że warto było tu być, choćby tylko po to, by zobaczyć tę scenkę.
Wietrznie. W oddali kominy elektrowni Kozienice.
Ostatecznie, po pokonaniu feralnego zakrętu, nieopodal Wróbli-Wargocina natrafiam na grupę niefortunnie umiejscowionych, rozległych piaskowych odsypów. Po kilku nieudanych próbach przebicia się dalej postanawiam wylądować na jednej z ławic, by siedząc spokojnie na tyłku pomyśleć, co robić.
Płynie czas, a ja mrużąc powieki obserwuję, jak wiatr podrywa w górę tumany suchego piasku i zaczyna kręcić nim bączki. Popijając ciepłą wodę z pięciolitrowej butelki, z lekkim ukłuciem zazdrości spozieram na prującą w górę rzeki motorówkę straży rybackiej. To oczywiste, że dla niej dzisiejszy wiaterek to fraszka. W pewnej chwili, gdzieś na prawym brzegu dostrzegam obozowisko sumiarzy. Nie namyślając się długo, na powrót spycham Palavę na wodę.
Przywiązawszy dmuchawca do jednego z wystających ze skarpy brzegowej korzeni, gramolę się na górę. Tam, na dzień dobry wpadam na jakiegoś oberwańca, w czapce z daszkiem (na niej krzykliwy napis „MONSTER”), który pyta, czy mogę poratować go szlugiem. Podwijam rękawy i chwiejnym krokiem, wąską ścieżką wśród drzew ruszam w stronę oddalonych o kilkadziesiąt metrów, pasiastych namiotów. Wchodząc na teren obozu wołam „Dobry!” do kilku dużych, groźnie wyglądających facetów, a wszystko, co dzieje się potem jest rodem z filmu drogi…