Gdzie człowiek nie może, tam bóbr pomoże… (SPROSTOWANIE do „Ujście Rudawki – zły sen melioranta”)

Na początku 2021 roku opublikowałem krótki tekst dedykowany Rudawce – niepozornej warszawskiej rzeczce, stanowiącej lewobrzeżny dopływ Wisły (LINK). Informowałem w nim, że okolice jej ujścia zostały przekształcone przez bobry. Niestety, okazało się, że przy tej okazji nie ustrzegłem się wpadki. To, co wziąłem za końcowy odcinek wspomnianej rzeki w rzeczywistości było ciekiem wypływającym ze zbiornika, będącego częścią „Zakładu Farysa” (przepompownia ścieków). Prawdziwe ujście, znajduje się mniej więcej kilometr dalej w górę Wisły, i możecie zobaczyć je na poniższych fotografiach.

Artek i ujście Rudawki (5 marca tego roku). Na zdjęciu po prawej odcisk bobrowej łapy…

Rudawka u kresu swej drogi, przedstawia dość nieciekawy widok. Wylewa się z niedużego przepustu, biegnącego pod „Wisłostradą”, a następnie w postaci krótkiej, niezbyt szerokiej strugi zasila mętne wody Królowej naszych rzek. Nie widzę problemu, by przyznać się do błędu. Mam w sobie wiele pasji, która powoduje, że niekiedy działam zbyt raptownie. Nie cofnę czasu, ale pocieszam się, że tylko głupcy nie mylą się nigdy (przynajmniej tak twierdził Sokrates). Co ciekawe, okazuje się, że moje słowa w pewnym sensie wyprzedziły rzeczywistość, albowiem w międzyczasie miejscowy klan bobrów rzeczywiście zabrał się za Rudawkę. W dodatku stało się to w Lesie Bielańskim, czyli tam, gdzie renaturyzacja cieku była najbardziej potrzebna. Całkiem możliwe, że do „bobrowej” ekspansji przyczyniły się prace związane z budową nowego kolektora ścieków. Od dłuższego czasu w miejscu, które opisałem w feralnym wpisie dużo się dzieje. W pas nadrzecznych zadrzewień „wgryzł” się wielki nasyp, będący elementem placu budowy. Dokonano też rzezi drzew, ciężkie maszyny robią typowy dla siebie hałas, a do rozlewiska sączy się jakaś ropopochodna substancja…

Kadry z bobrowej enklawy, opisanej we wpisie „Ujście Rudawki – zły sen melioranta” (styczeń tego roku). Przykry widok…

Mimo wszystko, futrzaści maruderzy, którzy przeszli za wał przeciwpowodziowy, zawędrowawszy do Lasu Bielańskiego, mocno zmienili oblicze tamtejszej Rudawki. Tuż przed przepustem, w którym znika rzeczka – wiedzenone instynktem bobry – wybudowały tamę, która spiętrzyła wodę na tyle, że w Lesie powstało piekne rozlewisko. To wspaniała wiadomość, ponieważ jedną z największych bolączek tego niewielkiego, ale niezwykle cennego przyrodniczo miejsca, był właśnie niedobór wody. Przesuszenie gruntu szczególnie negatywnie odbijało się na kondycji łęgu jesionowo-wiązowego, rosnącego na dawnej terasie zalewowej Wisły. Od lat było wiadomo, że sytuacja jest niewesoła i że problem będzie się pogłębiał, jednak nie szły za tym zdecydowane działania. Dalsze zwlekanie z pewnością nie przyniosłoby niczego dobrego. Tymczasem, bobry przyszły z niespodziewaną odsieczą i, przynajmniej w tym momencie, wszystko wydaje się zmierzać w dobrym kierunku.

Dzieło bobrów w Lesie Bielańskim (styczeń tego roku).

Przyroda zostawiona sama sobie na ogół działa najlepiej. Są co prawda powody do optymizmu, ale dalsze losy Rudawki wcale nie są pewne. Podejście decydentów do tego cieku doskonale obrazuje niedawna wypowiedź prezesa Wód Polskich („Wody” to twór prawny obejmujący strukturę polskich organów administracji wodnej). Zgodnie z nią rzeka Rudawka na terenie Warszawy nie istnieje (!) [źródło]. Czy rzeczywiście jest ona jedynie (sprawiającym problemy) odbiornikiem wód opadowych i roztopowych z terenu miasta? Ludzie tacy, jak ja widzą to zgoła inaczej. Niepozorna Rudawka – mimo jej ujarzmienia – wciąż pozostaje ważnym elementem wodnej układanki Stolicy, ponieważ wokół niej nadal ogniskuje się życie. Jeżeli los naszych rzek ma się odmienić, urzędnicy powinni zmienić optykę. Przekonywanie ich może być żmudną pracą, ale trzeba to robić. Tymczasem, niech bobry „bobrują” dalej. Kto wie, być może jeszcze kiedyś usłyszymy śpiew kumaka w Lesie Bielańskim. Może wrócą strzeble potokowe. Ciekawe, jak to się skończy…

PS. Polecam świetny artykuł, autorstwa p. Agnieszki Gołębiowskiej o bobrach z Rudawki, który kilka miesięcy temu ukazał się na stronie Urzędu Dzielnicy Bielany m.st. Warszawy. Możecie przeczytać go TU.

Pierwotne serce Warszawy

Gdybym miał wskazać moje ulubione punkty na mapie Warszawy, to jedno z czołowych miejsc w takim rankingu na pewno zająłby Las Bielański.

Ten nieduży kompleks leśny, leżący w północnej części miasta, to niecodzienne miejsce. Jest tak przede wszystkim dlatego, że wciąż można wyczuć tu ciche echo pierwotnej przeszłości. Historycy i biologowie są zgodni, że jest on reliktową pozostałością po dawnej Puszczy Mazowieckiej. Tej samej średniowiecznej kniei, którą zamieszkiwały ostatnie tury. Turów już nie ma, lecz ciągłość lasu i jego naturalne procesy trwają tu nieprzerwanie od stuleci. Świadectwem czasu jest wielkość drzew, a niektóre z tutejszych dębów są naprawdę potężne. Szacuje się, że najbardziej sędziwe mogą liczyć sobie nawet czterysta lat i bardzo prawdopodobne jest to, że nie zostały posadzone przez człowieka. Czasy się zmieniają, a Las Bielański niestrudzenie opiera się naporowi stolicy i różnym dziejowym zawirowaniom. Miejsce to ma duże znaczenie społeczne oraz historyczne, jednak prawdziwą wartość lasu mierzy się jego bioróżnorodnością. W toku wieloletnich badań stwierdzono tu jakieś tysiąc gatunków bezkręgowców, ponad czterysta gatunków roślin naczyniowych, około trzysta gatunków grzybów (w tym wiele bardzo rzadkich) oraz czterdzieści gatunków ptaków. Czy jakieś inne duże europejskie miasto  może pochwalić się takim bogactwem w swoich granicach?

Gdy mieszkaliśmy z Olą na Podleśnej, tutejszy rezerwat stanowił oczywisty cel naszych spacerów. Mieliśmy do niego przysłowiowy rzut beretem. Chodziliśmy tam bez konkretnego powodu, w różnych porach dnia czy roku. W zimne dni zabieraliśmy ze sobą termos z herbatą i kanapki, w ciepłe tylko puste kieszenie. Wędrowanie po ścieżkach Lasu Bielańskiego czasem pozwalało mi zajrzeć w głąb siebie i w dużej mierze zaspokajało moje wewnętrzne potrzeby. Nie bardzo potrafię ubrać to w słowa, ale lubię kontemplować naturalne formy – poskręcane gałęzie, dziuple, wzory na korze. Gdy mijam stosy butwiejących pni i konarów, zdarza mi się myśleć o przemijaniu. Nasłuchuję szelestu liści. Trenuję swoją uważność wypatrując myszy. Chłonę wzrokiem sylwetki leśnych olbrzymów. W miejscach takich jak to mnóstwo jest nie do końca jawnych pozostałości i znaków, w których, jak w zaśniedziałym zwierciadle, można zobaczyć, że  stary świat gdzieniegdzie jeszcze istnieje. My przemijamy, lecz pierwotne serce wciąż bije. W tych trudnych dniach warto jest o tym pamiętać.