Gdzie człowiek nie może, tam bóbr pomoże… (SPROSTOWANIE do „Ujście Rudawki – zły sen melioranta”)

Na początku 2021 roku opublikowałem krótki tekst dedykowany Rudawce – niepozornej warszawskiej rzeczce, stanowiącej lewobrzeżny dopływ Wisły (LINK). Informowałem w nim, że okolice jej ujścia zostały przekształcone przez bobry. Niestety, okazało się, że przy tej okazji nie ustrzegłem się wpadki. To, co wziąłem za końcowy odcinek wspomnianej rzeki w rzeczywistości było ciekiem wypływającym ze zbiornika, będącego częścią „Zakładu Farysa” (przepompownia ścieków). Prawdziwe ujście, znajduje się mniej więcej kilometr dalej w górę Wisły, i możecie zobaczyć je na poniższych fotografiach.

Artek i ujście Rudawki (5 marca tego roku). Na zdjęciu po prawej odcisk bobrowej łapy…

Rudawka u kresu swej drogi, przedstawia dość nieciekawy widok. Wylewa się z niedużego przepustu, biegnącego pod „Wisłostradą”, a następnie w postaci krótkiej, niezbyt szerokiej strugi zasila mętne wody Królowej naszych rzek. Nie widzę problemu, by przyznać się do błędu. Mam w sobie wiele pasji, która powoduje, że niekiedy działam zbyt raptownie. Nie cofnę czasu, ale pocieszam się, że tylko głupcy nie mylą się nigdy (przynajmniej tak twierdził Sokrates). Co ciekawe, okazuje się, że moje słowa w pewnym sensie wyprzedziły rzeczywistość, albowiem w międzyczasie miejscowy klan bobrów rzeczywiście zabrał się za Rudawkę. W dodatku stało się to w Lesie Bielańskim, czyli tam, gdzie renaturyzacja cieku była najbardziej potrzebna. Całkiem możliwe, że do „bobrowej” ekspansji przyczyniły się prace związane z budową nowego kolektora ścieków. Od dłuższego czasu w miejscu, które opisałem w feralnym wpisie dużo się dzieje. W pas nadrzecznych zadrzewień „wgryzł” się wielki nasyp, będący elementem placu budowy. Dokonano też rzezi drzew, ciężkie maszyny robią typowy dla siebie hałas, a do rozlewiska sączy się jakaś ropopochodna substancja…

Kadry z bobrowej enklawy, opisanej we wpisie „Ujście Rudawki – zły sen melioranta” (styczeń tego roku). Przykry widok…

Mimo wszystko, futrzaści maruderzy, którzy przeszli za wał przeciwpowodziowy, zawędrowawszy do Lasu Bielańskiego, mocno zmienili oblicze tamtejszej Rudawki. Tuż przed przepustem, w którym znika rzeczka – wiedzenone instynktem bobry – wybudowały tamę, która spiętrzyła wodę na tyle, że w Lesie powstało piekne rozlewisko. To wspaniała wiadomość, ponieważ jedną z największych bolączek tego niewielkiego, ale niezwykle cennego przyrodniczo miejsca, był właśnie niedobór wody. Przesuszenie gruntu szczególnie negatywnie odbijało się na kondycji łęgu jesionowo-wiązowego, rosnącego na dawnej terasie zalewowej Wisły. Od lat było wiadomo, że sytuacja jest niewesoła i że problem będzie się pogłębiał, jednak nie szły za tym zdecydowane działania. Dalsze zwlekanie z pewnością nie przyniosłoby niczego dobrego. Tymczasem, bobry przyszły z niespodziewaną odsieczą i, przynajmniej w tym momencie, wszystko wydaje się zmierzać w dobrym kierunku.

Dzieło bobrów w Lesie Bielańskim (styczeń tego roku).

Przyroda zostawiona sama sobie na ogół działa najlepiej. Są co prawda powody do optymizmu, ale dalsze losy Rudawki wcale nie są pewne. Podejście decydentów do tego cieku doskonale obrazuje niedawna wypowiedź prezesa Wód Polskich („Wody” to twór prawny obejmujący strukturę polskich organów administracji wodnej). Zgodnie z nią rzeka Rudawka na terenie Warszawy nie istnieje (!) [źródło]. Czy rzeczywiście jest ona jedynie (sprawiającym problemy) odbiornikiem wód opadowych i roztopowych z terenu miasta? Ludzie tacy, jak ja widzą to zgoła inaczej. Niepozorna Rudawka – mimo jej ujarzmienia – wciąż pozostaje ważnym elementem wodnej układanki Stolicy, ponieważ wokół niej nadal ogniskuje się życie. Jeżeli los naszych rzek ma się odmienić, urzędnicy powinni zmienić optykę. Przekonywanie ich może być żmudną pracą, ale trzeba to robić. Tymczasem, niech bobry „bobrują” dalej. Kto wie, być może jeszcze kiedyś usłyszymy śpiew kumaka w Lesie Bielańskim. Może wrócą strzeble potokowe. Ciekawe, jak to się skończy…

PS. Polecam świetny artykuł, autorstwa p. Agnieszki Gołębiowskiej o bobrach z Rudawki, który kilka miesięcy temu ukazał się na stronie Urzędu Dzielnicy Bielany m.st. Warszawy. Możecie przeczytać go TU.

Dwa rezerwaty, dwa ujścia – rzecz o Wyspie Sobieszewskiej

Im jestem starszy, tym bardziej lubię spędzać czas w miejscach, w których już byłem. Między innymi dlatego, co jakiś czas organizujemy sobie z Olą krótkie rodzinne wakacje na Wyspie Sobieszewskiej. Mieszkałem w Gdańsku ponad dekadę i Wyspa, która aktualnie stanowi jedną z dzielnic miasta spod znaku Neptuna, jest dla mnie jedną z tych oswojonych przestrzeni, w granicach których zazwyczaj czuję się dobrze.

Ten zewsząd otoczony wodą, spokojny kawałek lądu zawdzięcza swoje istnienie dynamicznej naturze Wisły. Niecałe dwieście lat temu stanowił fragment zachodniej części pasa Mierzei Wiślanej. Zmieniło się to w sposób, którego nie sposób było przewidzieć. W mroźną zimową noc z 31 stycznia na 1 lutego 1840 roku, na skutek masywnego zatoru lodowego, wezbrana Rzeka zmieniła swój bieg i przedzierając się przez pas przybrzeżnych wydm na wysokości Górek, wydarła sobie nową drogę ku morzu. Osada została podzielona na dwoje, a nowo powstałe ramię Rzeki, za sprawą Wincentego Pola, zyskało miano Wisły Śmiałej. Niestałe stosunki wodne i związane z nimi ryzyko występowania katastrofalnych w skutkach powodzi sprawiły, że niecałe pięćdziesiąt lat później władze Prus, po serii burzliwych debat, zaakceptowały plan wykonania przekopu, który miał stać się głównym ujściem wiślanych wód do Zatoki Gdańskiej. Przyjęta koncepcja zakładała również zabezpieczenie nowego ujścia wałami oraz zbudowanie śluz w Przegalinie. Realizacja tego niezwykle ambitnego przedsięwzięcia trwała kilka lat i pochłonęła niemałe środki, ale cel został osiągnięty. Uroczyste otwarcie przekopu nastąpiło 31 marca 1895 roku. Tego dnia, o godzinie 15:45, strumień mętnej wiślanej wody połączył się z morzem i wydarzenie to można traktować jako narodziny Wyspy Sobieszewskiej w formie, jaką znamy.

Most zwodzony, oddany do użytku w 2019 roku. Główna droga lądowa na Wyspę Sobieszewską.

Większość turystów przyjeżdża tutaj z uwagi na czyste piaszczyste plaże, na których (zwłaszcza jesienią i zimą po silnych sztormach) wciąż można znaleźć okazałe bryły jantaru, ale miejsce to ma także innego rodzaju walory. Oba ujścia Wisły, zlokalizowane na przeciwległych krańcach Wyspy, to jedne z najcenniejszych przyrodniczo punktów na mapie polskiego wybrzeża. Te styczne, w których mieszają się różne ekosystemy, znajdują się bowiem na trasie przelotów tysięcy ptaków i stanowią dla nich niezwykle ważną ostoję. W obydwu miejscach znajdują się rezerwaty przyrody o randze europejskiej, które każdy pasjonat nadwiślańskiej przyrody powinien przynajmniej raz w życiu zobaczyć.

W Górkach Wschodnich, na północno-zachodnim krańcu Wyspy, znajdziemy niemal dwustuhektarowy rezerwat faunistyczny „Ptasi Raj”, na którego terenie zlokalizowane są dwa przymorskie jeziora („Karaś” oraz „Ptasi Raj”). Niegdyś stanowiły one jedną całość, ale wskutek nieustannie zachodzących procesów zamulania i zarastania, uległy rozdzieleniu. Większy zbiornik odgradza od Wisły Śmiałej malownicza kamienna grobla, na którą od pewnego czasu obowiązuje zakaz wejścia. Barierę od strony Bałtyku stanowi natomiast Mierzeja Messyńska, powstała z naniesionego przez rzekę materiału. Brzegi jezior porastają szuwary, na których skraju występują nasadzenia olchy. Rośnie tu także las ze zdecydowaną przewagą sosny zwyczajnej. Ważnym wskaźnikiem przyrodniczego bogactwa tego obszaru jest niewątpliwie duża różnorodność tutejszych roślin naczyniowych (560 gatunków, w tym kilkanaście chronionych), ale głównym powodem utworzenia rezerwatu była ochrona tego kompleksu jako miejsca odpoczynku ptaków. Podczas wieloletnich obserwacji naliczono ich tutaj aż 200 gatunków, szczególnie przelotnych. Były wśród nich drobne ptaki śpiewające, ptaki wodne i wodno-błotne, jak również drapieżne. Tutejsze trzcinowiska jeszcze do lat 70-tych ubiegłego stulecia były noclegowiskiem dla dziesiątków tysięcy szpaków. Obecnie są one miejscem bytowania wąsatek, trznadli, trzcinniczków, wodników, czy trudnych do wypatrzenia bąków. Pierzastą czeredę można obserwować z dwóch drewnianych wież widokowych, zbudowanych jako element ścieżki przyrodniczo-dydaktycznej. Widać z nich przede wszystkim ptaki lustra wody – między innymi łabędzie nieme i (rzadziej) krzykliwe, perkozy dwuczube, łyski, krzyżówki, gągoły świstuny i czernice. Jeziora są ponadto noclegowiskiem dla gęsi zbożowych i białoczelnych, które przybywają tu w wielkich stadach przy okazji swych okresowych wędrówek (rekordowo stwierdzono obecność aż 20 000 osobników). Jeżeli chodzi o kaczki, to warto wspomnieć, że w 1997 roku w „Ptasim Raju” odnotowano pierwszy w Polsce lęg edredona, co dla wielu pasjonatów ornitologii było prawdziwą sensacją. Piaszczyste tereny Mierzei Messyńskiej to z kolei miejsce, w którym spotkamy różne gatunki mew, rybitw oraz ptaków siewkowatych.

Garść kadrów z „Ptasiego Raju” (lipiec 2022).

Granicę przeciwległego brzegu Wyspy Sobieszewskiej stanowi wspomniany na wstępie przekop Wisły. Miejsce spotkania żywiołów w okolicy Świbna i Mikoszewa to specyficzny obszar, w którym Rzeka składa bogom morza szczodrą daninę. Prąc przez Polskę, jej nurt niesie bowiem miliony metrów sześciennych mułu i piasku, które finalnie osadzają się właśnie tu, tworząc płycizny i piaszczyste ławice. Ich układ ulega nieustannym przekształceniom wskutek działania prądów morskich i zafalowania, jednak nie przeszkadza to ptakom. Wręcz przeciwnie, specyficzne warunki panujące w tym miejscu sprawiają, że jest to prawdziwa ptasia enklawa, gdzie znajdują one obfitość pożywienia, miejsce odpoczynku lub gniazdowania. Okazuje się, że na około 150 hektarach stożka ujściowego przekopu Wisły, zanotowano występowanie aż stu ptasich gatunków. Celem zapewnienia im spokoju, na początku lat 90-tych ubiegłego stulecia, objęto ten teren ochroną w ramach rezerwatu „Mewia Łacha”. Wiosną i jesienią tysiącami pojawiają się tu migrujące siewki. Pośród nich najliczniejsze są biegusy zmienne, ale lista gości obejmuje między innymi biegusy rdzawe, piaskowce krzywodzioby, kwokacze, czy szlamniki. Jeżeli zaś chodzi o ptaki odbywające tu lęgi, to warto podkreślić, że jest to jedyne miejsce na polskim wybrzeżu, gdzie gniazdują rybitwy czubate. Rozmnażają się tutaj także ostrygojady, rybitwy białoczelne, ohary i coraz rzadsze w naszym kraju sieweczki obrożne. Na terenie rezerwatu występuje ponadto największe zgrupowanie mewy małej oraz pospolitej, a w zimowych miesiącach można obserwować tu wielkie stada kaczek złożone z czernic, lodówek i gągołów.

Co ciekawe, u ujścia Przekopu Wisły występuje stała, największa w polskiej części Bałtyku populacja fok szarych. Mimo, że specyfika naszego wybrzeża wybitnie im nie sprzyja, z jakiegoś powodu upodobały sobie one jedną z tutejszych piaszczystych wysepek. Niegdyś krajowa populacja tych ssaków mogła liczyć kilka tysięcy osobników, jednak dzisiaj jest to pieśń przeszłości. Na szczęście, w ostatnich latach sytuacja wydaje zmieniać się na lepsze. W każdym razie, jeżeli ktoś chciałby na własne oczy zobaczyć dziką fokę szarą w granicach Polski, to największa szansa na to jest właśnie tu. Rekordowo na tutejszej „foczej łasze”, w tym samym czasie, stwierdzono obecność aż 165 osobników. Zdarza się, że dołączają do nich też foki pospolite, które wbrew nazwie są u nas piekielnie rzadkie.

Okolice ujścia Przekopu Wisły (lipiec 2021 oraz 2022 roku).

Jeżeli chodzi o cześć lądową, to rezerwat składa się z dwóch części. Po gdańskiej stronie zlokalizowana jest mniejsza z nich (obejmuje 18,91 ha). Poza obniżeniem terenu w jej części centralnej, gdzie występują szuwary i zarośla wierzbowe, znajdziemy na niej zespoły młodych wydm, będących stanowiskami rzadkich roślin (np. mikołajek nadmorski, lnica wonna, czy kruszczyk rdzawoczerwony). Spore połacie jałowej ziemi porastają też łany inwazyjnej róży pomarszczonej. Odnośnie flory tutejszych terenów podmokłych, to oprócz roślinności typowej dla trzcinowisk rosną tu także rośliny słonolubne, takie jak solanka kolczysta, czy arcydzięgiel nadbrzeżny.

„Mewia Łacha” to nie tylko ptaki i foki. Wędrując wzdłuż brzegów Wisły można dostrzec śladów żerowania bobrów. Kręcą się tu także wydry, polujące na płazy i ryby. Największym zagrożeniem dla rezerwatu są oczywiście ludzie, którzy nie zawsze trzymają się wyznaczonych ścieżek, ale obecność dużych zgrupowań ptaków przyciąga też lisy oraz norki amerykańskie. Ptasie kolonie są dla nich niczym stół szwedzki i oba te drapieżniki są w stanie dokonać w nich prawdziwego spustoszenia. Co ciekawe, przy odrobinie szczęścia, przebywając w okolicach odbydwu sobieszewskich rezerwatów można natknąć się również na łosia. Te duchy mokradeł i nadrzecznych lasów w ostatnich latach coraz częściej nawiedzają Wyspę. Biorąc pod uwagę, że dorosłe osobniki są większe od konia i potrafią nurkować na głębokość trzech metrów, można domyślić się, że przepłynięcie Wisły nie stanowi dla nich problemu. Kończąc wpis pochwalę się, że sami będąc tydzień temu na Wyspie widzieliśmy klępę z łoszakiem. Wypatrzyłem je przypadkiem, idąc (z Arturem na plecach) ścieżką wiodącą przez las w „Ptasim Raju”…

Łosie z „Ptasiego Raju”, sfotografowane przeze mnie w drugiej połowie lipca bieżącego roku.

3 lipca

Zdarzają się takie dni, gdy ma się możliwość patrzenia na świat z pobłażaniem właściwym komuś, kto może wszystko, ale niczego nie musi. Zrzuciwszy z grzbietu balast plecaka nareszcie można pozwolić sobie na luksus „nicnierobienia”. Warto uwolnić się także od jarzma ciężkich buciorów i poszwendać się kapkę po piaszczystym nabrzeżu. A potem, półleżąc na piasku, nie trzeba martwić się o nic. Strugać łyżki z przyniesionych przez wodę topolowych gałęzi, jeść odgrzewaną naprędce fasolę, lub chłonąc wzrokiem chłostaną kańczugiem wiatru Rzekę do woli sycić się jej otwartą i dziką przestrzenią…

Nadrzeczne sanktuarium

Trzydziestego grudnia ubiegłego roku. Od rana siąpił zimny deszcz, jednak barowa pogoda nie odstraszyła ani mnie, ani Marcina od wyruszenia na zaplanowaną kilka dni wcześniej wycieczkę poza Warszawę. Korzystając z okazji, że udało nam się wykroić kilka godzin wolnego od codziennych obowiązków, postanowiliśmy pojechać do Kazunia Nowego – niewielkiej miejscowości w gminie Czosnów, aby poszwendać się w pobliżu Rzeki.

Dotarłszy do celu, zostawiliśmy samochód przy „Delikatesach nadwiślańskich” i, nie tracąc czasu, ruszyliśmy w stronę zakrętu drogi krajowej numer 85. Tam, za wiatą przystanku autobusowego, zeszliśmy z nasypu, by stanąć u progu pewnego szczególnego miejsca.

„Ruska Kępa” zimą (widok od strony drogi krajowej nr 85).

Teren przed nami to „Ruska Kępa” – przylegająca do Wisły, nieco ponad piętnastohektarowa enklawa Kampinoskiego Parku Narodowego. Powodem, dla którego objęto ten nieduży obszar prawną ochroną, był charakter tutejszego zespołu leśnego. Nie mamy tu wszakże do czynienia z luźnymi, mocno przekształconymi resztkami zadrzewień łęgowych albo pospolitymi śródpolnymi zaroślami, tylko z pełnoprawnym, wyjątkowo dobrze zachowanym lasem łęgowym. Biotopy tego rodzaju, niegdyś typowe dla tarasów zalewowych dużych rzek nizinnych, obecnie są rzadkością (w naszym kraju zajmują nie więcej niż 5% swojego pierwotnego areału). Stanowią zarazem jedno z najbogatszych i najbardziej różnorodnych środowisk przyrodniczych na naszym kontynencie. Nie bez przyczyny mówi się o nich czasem jako o europejskim odpowiedniku amazońskich lasów deszczowych.

Nadrzeczny las łęgowy oglądany w okresie spoczynku.

Miejsce, w którym się znaleźliśmy, jest dawną śródrzeczną ławicą, która została ustabilizowana przez roślinność, a potem – wskutek naturalnych zmian biegu Rzeki – stała się integralną częścią jej brzegu. Podczas wezbrań woda niekiedy tu wraca, by rzeźbić teren wedle swej woli i nanosić kolejną porcję obfitujących w życiodajne substancje osadów.

Wyróżnia się różne rodzaje łęgów, ale „Ruska Kępa” to przede wszystkim królestwo majestatycznych topól i starych wierzb. Tutejszy las ma wiele twarzy, ale chwilowo mamy początek zimy i świat roślin jest pogrążony w cichym, brunatnym śnie. Liście opadły na ziemię, pnącza są uschnięte, a w wilgotnym powietrzu daje się wyczuć zapach butwienia.

Świat majestatycznych topól i starych wierzb.

Z szacunkiem zagłębiamy się w łęgu. Marcin chowa się pod wygiętą w koci grzbiet, okazałą wierzbą i podziwia fakturę jej kory. Drzewo, choć mocno nadgryzione zębem czasu, wciąż żyje. Większość rosnących tu starych drzew jest w zaskakująco dobrym stanie. Niektóre z tutejszych sokor i białodrzewów to prawdziwe olbrzymy. Są niczym sędziwe piastunki, w których cieniu mają szansę powoli wzrastać wiązy, olsze szare czy nasze rodzime czeremchy. Aby poczuć potęgę takiego drzewa, musisz stanąć oko w oko z nim. Nie wiem, co czuje Marcin, ale ja – snując się jak cień między wielkimi pniami – odczuwam specyficzną mieszaninę fascynacji i szacunku. Pokrywa je siatka głębokich bruzd, które przeplatają się z gruzłowatymi naroślami. Tu i ówdzie widoczne są dziuple, czasami przypominające mroczne oczodoły.

Spotkanie z olbrzymem. Autor przy monumentalnej, jednopniowej sokorze (obwód na wysokości pierśnicy – 807 cm).

W takich miejscach doskonale rozumiem, dlaczego drzewa stanowiły ważny element ludzkiej duchowości. Niektóre spośród tych, które tutaj rosną, mocno działają na moją wyobraźnię. Ich nagie sylwetki, oglądane o tej porze roku, sprawiają wrażenie, jakby wyjęto je z zupełnie innej rzeczywistości. Jednocześnie, nie wolno zapomnieć, że las to nie tylko drzewostan. Naturalny łęg jest swoistym sanktuarium, którego nie da się zbudować ludzkimi rękami. To dynamiczny twór przyrody, którego poszczególne elementy (wszystkie organizmy żywe, gleba, woda czy klimat) są powiązane złożoną siecią wzajemnych powiązań i wpływów. Mimo rozwoju nauki, o większości z nich wciąż wiemy bardzo niewiele. Wątpię, czy to kiedykolwiek się zmieni.

Na ziemi leżą zwały martwego drewna (to podstawa bioróżnorodności lasu).

Wszędzie wokół walają się zwały martwego drewna, na którym rozścielają się grube poduszki mchu. Tu i ówdzie da się wypatrzeć kapelusze „zimowych” grzybów. Być może kogoś to zdziwi, ale te znajdujące się w różnych stadiach rozkładu kłody, gałęzie czy konary także mają swoją rolę do odegrania. Zostało udowodnione, że są one niezbędne dla zachowania bioróżnorodności lasu. To stołówka i miejsce schronienia dla niezliczonej liczby różnych istot. W przyrodzie już tak jest, że drugie życie drzewa wiąże się z nieuchronnym powrotem do naturalnego obiegu pierwiastków.

Dzisiaj nie ma tu nikogo poza nami, ale nie sposób nie zauważyć „pamiątek” pozostawionych przez innych ludzi. Gdzieniegdzie walają się śmieci – butelki po wódce, lodówka z wyrwanymi drzwiami, puszki po konserwach, foliowe torby. Być może niektóre z nich zostały przyniesione przez wodę, jednak tego nie wiemy. W każdym razie jest to smutny widok. Odpoczywamy siedząc na próchniejącej kłodzie klonu jesionolistnego. Wokół nas kolczaste pędy jeżyny. W koronach drzew buszują sikory i czyże. Wcześniej widzieliśmy też samotnego kruka, który, lecąc w stronę Rzeki, niósł coś w dziobie, a Marcinowi uciekła spod nóg jakaś spłoszona mysz. Nasze ubrania są ubłocone i mokre, ale to nie przeszkadza. Rozmawiamy o swoich sprawach, popijając kawę z termosu. Jest dobrze – po prostu cieszymy się chwilą.

Dwie z granic rezerwatu – Wisła i most drogi numer 86.

Gdy decydujemy się wracać do domu, szarawa mgła wciąż unosi się nad wodami Wisły przy rezerwacie. Wychodząc z łęgu wieszamy na gałęzi znalezioną wśród butwiejących liści czaszkę starego psa. Niechaj duch „burka” stoi na straży spokoju tej swoistej nadrzecznej świątyni…

Jaskółka zmian?

W ostatnim czasie sporo działo się w Parku Olszyna, a właściwie w zespole przyrodniczo-krajobrazowym, który znajduje się w jego południowej części. Mocno zdezelowany pas starego asfaltu, biegnący przez środek olchowego zadrzewienia zastąpiono schludną, ponad stupięćdziesięciometrową kładką. Nową ścieżkę wykonano z modrzewiowego drewna, w systemie podwieszanym, aby zminimalizować ingerencję w ten ciekawy przyrodniczo zakątek. Przy okazji ścięto też niektóre przepróchniałe drzewa i przerzedzono podszyt*.

Doszły mnie słuchy, że nowo powstała konstrukcja nie przypadła do gustu niektórym mieszkańcom okolicy, którzy martwili się o jej trwałość („drewno szybko zgnije, lub się zniszczy…”, „lepiej byłoby położyć betonową kostkę…”). Oczywiście, zawsze znajdzie się ktoś, kto patrzy na sprawy w taki sposób, jednak jest pewna kwestia, która stanowi autentyczny problem „Olszyny”, a która wydaje się umykać uwadze większości spacerowiczów.

Jak wiadomo, olchy nie są zbyt długowiecznymi drzewami. Te, które porastają teren zespołu są już w takim wieku (~80 lat), że niebawem zaczną naturalnie obumierać. O ile drewniana kładka przy odpowiedniej konserwacji wytrzyma ze dwadzieścia lat, a potem będzie ją można bezproblemowo wymienić, o tyle w przypadku wspomnianych drzew na ten moment raczej nie widać perspektyw, że luka po nich zostanie wypełniona przez ich potomków. Wystarczy rozejrzeć się dokoła, by stwierdzić, że olchowej młodzieży raczej się tu nie powodzi. Główną przyczyną (poza zbyt bujnym, zabierającym światło podszytem) może być zbytnie przesuszenie gleby**. Dawniej było tu rzeczne rozlewisko, które zapewniało optymalne warunki rozwoju dla wszelkiej wodolubnej roślinności. Dzisiaj, w wyniku różnych czynników, teren jest mocno odwodniony, a tutejszy zagajnik – tak niezwykły w miejskim krajobrazie – jest tylko cieniem dawnego olsu.

Podsumowując – dobrze, że w Zespole Przyrodniczo-Krajobrazowym „Olszyna” są inicjowane działania, których celem jest zmiana oblicza tego terenu na lepsze. Jednocześnie nie można zapominać, że nieuchronnie zbliża się czas, gdy trzeba będzie podjąć konkretne starania, by pojawiła się szansa na utrzymanie wyjątkowego charakteru tego miejsca. Wiąże się to nieodłącznie z zapewnieniem ciągłości pokoleniowej tutejszym olchom. Czy to może się udać? Nie wiem, ale na pewno warto tę kwestię nagłaśniać.

__

*Co do przerzedzania podszytu, to nie wiem, czy było to celowe działanie, czy raczej niezamierzony efekt uboczny, spowodowany wjazdem ciężkiego sprzętu;

**Olchy bardzo tego nie lubią.

Pierwotne serce Warszawy

Gdybym miał wskazać moje ulubione punkty na mapie Warszawy, to jedno z czołowych miejsc w takim rankingu na pewno zająłby Las Bielański.

Ten nieduży kompleks leśny, leżący w północnej części miasta, to niecodzienne miejsce. Jest tak przede wszystkim dlatego, że wciąż można wyczuć tu ciche echo pierwotnej przeszłości. Historycy i biologowie są zgodni, że jest on reliktową pozostałością po dawnej Puszczy Mazowieckiej. Tej samej średniowiecznej kniei, którą zamieszkiwały ostatnie tury. Turów już nie ma, lecz ciągłość lasu i jego naturalne procesy trwają tu nieprzerwanie od stuleci. Świadectwem czasu jest wielkość drzew, a niektóre z tutejszych dębów są naprawdę potężne. Szacuje się, że najbardziej sędziwe mogą liczyć sobie nawet czterysta lat i bardzo prawdopodobne jest to, że nie zostały posadzone przez człowieka. Czasy się zmieniają, a Las Bielański niestrudzenie opiera się naporowi stolicy i różnym dziejowym zawirowaniom. Miejsce to ma duże znaczenie społeczne oraz historyczne, jednak prawdziwą wartość lasu mierzy się jego bioróżnorodnością. W toku wieloletnich badań stwierdzono tu jakieś tysiąc gatunków bezkręgowców, ponad czterysta gatunków roślin naczyniowych, około trzysta gatunków grzybów (w tym wiele bardzo rzadkich) oraz czterdzieści gatunków ptaków. Czy jakieś inne duże europejskie miasto  może pochwalić się takim bogactwem w swoich granicach?

Gdy mieszkaliśmy z Olą na Podleśnej, tutejszy rezerwat stanowił oczywisty cel naszych spacerów. Mieliśmy do niego przysłowiowy rzut beretem. Chodziliśmy tam bez konkretnego powodu, w różnych porach dnia czy roku. W zimne dni zabieraliśmy ze sobą termos z herbatą i kanapki, w ciepłe tylko puste kieszenie. Wędrowanie po ścieżkach Lasu Bielańskiego czasem pozwalało mi zajrzeć w głąb siebie i w dużej mierze zaspokajało moje wewnętrzne potrzeby. Nie bardzo potrafię ubrać to w słowa, ale lubię kontemplować naturalne formy – poskręcane gałęzie, dziuple, wzory na korze. Gdy mijam stosy butwiejących pni i konarów, zdarza mi się myśleć o przemijaniu. Nasłuchuję szelestu liści. Trenuję swoją uważność wypatrując myszy. Chłonę wzrokiem sylwetki leśnych olbrzymów. W miejscach takich jak to mnóstwo jest nie do końca jawnych pozostałości i znaków, w których, jak w zaśniedziałym zwierciadle, można zobaczyć, że  stary świat gdzieniegdzie jeszcze istnieje. My przemijamy, lecz pierwotne serce wciąż bije. W tych trudnych dniach warto jest o tym pamiętać.

Miejski ols

Mniej więcej w połowie grudnia ubiegłego roku natknąłem się na niewielką enklawę dzikości. Zespół Przyrodniczo-Krajobrazowy Olszyna, bo o nim mowa, usytuowany jest na obrzeżach warszawskiego osiedla Słodowiec. Ten mały zakątek to jedna z nielicznych pamiątek, które pozostały po dolinie rzeki Rudawki. Ta żoliborska rzeka pierwotnie płynęła z Powązek przez Marymont, by ostatecznie złączyć się z Wisłą. Niestety, z upływem lat została najpierw zmelioryzowana, a później prawie w całości osuszona. W Parku Olszyna ciek wodny, który po niej pozostał przybrał formę wąskiego kanałku.

DSC06782Zespół Przyrodniczo-Krajobrazowy Olszyna. W tle ekran dźwiękochłonny alei Armii Krajowej.

Obszar, o którym piszę objęto ochroną w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku ze względu na obecność resztek olsu kępowego. Muszę przyznać, że widok czarnych olch wczepionych szczudlastymi korzeniami w podmokły grunt tuż obok blokowiska trochę mnie zaskoczył. Niższą partię roślinności stanowią głównie krzewy bzu czarnego o splątanych gałęziach. Niektóre z nich są siedliskiem uszaka bzowego – kosmopolitycznego grzyba będącego popularnym składnikiem kuchni azjatyckiej. Miejsce to cieszy się dużym zainteresowaniem kaczek, ale z tablic informacyjnych stojących przy ścieżce biegnącej przez całą długość olsu wynika, że bytuje tu również kilkanaście innych gatunków ptaków.

DSC06576Tutejszy ols kępowy. Prawda, że dziko?

Odpowiada mi to, że mam pod nosem tego typu miejsce, a nie kolejny wypielęgnowany skwer z pięknie utrzymanymi klombami i trawnikiem. Oczywiście, nie da się ukryć, że jest to tylko namiastka dzikości, jednak w przypadku Warszawy każdy skrawek pozostawiony sam sobie jest na wagę złota. Możecie być pewni – będę tu wracał.

DSC06585Owocniki uszaka bzowego sfotografowane w grudniu ubiegłego roku.