Jest druga połowa lipca 2016 roku. Płynę środkiem koryta Wisły niemal całkowicie skupiając się na czytaniu wody przed sobą. Miarowe ruchy pagajem, spokojny oddech – jest dobrze. Od czasu do czasu rzucę okiem do wnętrza buta rzuconego na dno łódki, do którego włożyłem turystyczny system GPS, lub poprawię rondo kapelusza, co i rusz odginane przez niesforny podmuch wiatru. Przyjemną monotonię raz na jakiś czas przerywa plusk wody, wzburzonej przez bolenia zaganiającego rybią drobnicę na płycizny, lub furkot skrzydeł jakiegoś spłoszonego kormorana. Uporczywa myśl, by spłynąć Wisłą tak daleko, jak tylko pozwoli czas, tłukła mi się po głowie od dawna, jednak z uwagi na codzienne obowiązki trudno mi było wcielić plany w życie. Teraz zdecydowałem się z dnia na dzień, ponieważ naprawdę zmęczyłem się ludźmi i odczuwałem silną potrzebę samotności. Spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy i byłem gotowy do drogi.
Marcin wywozi mnie z Warszawy jeszcze przed świtem swoją wysłużoną Toyotą. Postanawiam, że oszczędzę sobie ewentualnych niespodzianek pogodowych na Zalewie Włocławskim i spływanie rozpocznę za tamą we Włocławku. Ostatecznie, po krótkim rekonesansie, zauważamy miejsce, które wydaje się odpowiednie. Zjeżdżamy w polną drogę, która zakręca ku wodzie, i po wyminięciu kilku pordzewiałych beczek po paliwie znajdujemy się tuż przy rybackiej przystani, gdzieś na terenie gminy Lubanie. Wyrzucam swoje klamoty z samochodu, wbijam pagaj w piasek, rozkładam i pompuję łódkę, a następnie, po zwodowaniu jej nieopodal kilku drewnianych wąskich łodzi, układam w niej swoje rzeczy. Marcin w międzyczasie zarzuca wędkę, bezskutecznie próbując szczęścia. Woda jest mętna. Kłęby żółtawej piany kręcą bąki wśród niewielkich wirów. Przywiązuję łódkę do wiosła, a następnie w nabrzeżnej, zbitej z desek wiacie zjadamy po kawałku podsuszanej kiełbasy. Wypijamy po kubku ciepławej kawy, obserwując jakiegoś faceta w jednoczęściowym roboczym kombinezonie, który ni stąd ni zowąd pojawił się nad wodą. Jak się okazuje, to spawacz pracujący w gdańskiej rafinerii, który spogląda na rzekę okiem zapalonego wędkarza. Wymieniamy kilka pożegnalnych zdań, po czym chwytam pagaj w dłoń, wsiadam do „dmuchańca” i odpycham się nogą od brzegu. Nie ma już odwrotu. Na kilka dni porzucam codzienność – powierzam się rzece.
Ja w ramionach rzeki z perspektywy Marcina.
A więc płynę ku ujściu Wisły i pierwsze co odczuwam, to euforia przemieszana ze swoistym niepokojem. Ten brak wewnętrznego spokoju znany jest wszystkim, którzy podejmują samotną wędrówkę. Dotyczy głównie tego, co pozostaje w tyle – praca, dom, codzienne sprawy, niemniej jednak to minie i na drugi lub trzeci dzień umysł będzie w stanie skupić się na wykradzionej wolności. Po jakiejś godzinie wiosłowania mijam ruiny zamku w Bobrownikach. Stan rzeki jest niski, lecz zazwyczaj wody jest na tyle dużo, by płynąć bez konieczności wymijania płycizn. Co jakiś czas przepływam obok boj znaczących szlak wodny, jednak aż do Nieszawy na rzece nie spotykam nikogo. W Nieszawie wymijam prom, który latem regularnie kursuje od brzegu do brzegu. Parokrotnie robię krótkie postoje, by napić się, brodząc w ciepłej wodzie. Słońce pali niemiłosiernie, jednak jest to jedyna niedogodność, którą można zniwelować zakrywając przedramiona rękawami kraciastej koszuli.
Przy wiślanej ostrodze gdzieś przed Nieszawą.
Dochodzi późne popołudnie, gdy mijam most autostrady Bursztynowej (A1) w okolicy Grabowca. Z wioślarskiej rutyny wyrywa mnie tubalne „Kiedy ranne wstają zorze… !”. Odwracam głowę, by zobaczyć jak krewki 60-latek macha do mnie ręką, po czym krzyczy „Ahoj!”. Wygląda trochę jak Billy z Easy Ridera, którego gra Dennis Hopper, tyle że podstarzały. Skóra spalona słońcem, długie siwiejące włosy i enigmatyczny uśmiech wyglądający spod wąsa. „Billy” mówi, że jest w drodze już od dobrych kilku tygodni. Nie mówi skąd, ani dlaczego płynie, jednak zapewnia, że jego celem jest Bydgoszcz. Miał dzisiaj wywrotkę i rzeczy dosuszają się porozwieszane na burtach zielonego canoe. Przez kilkanaście minut płyniemy burta w burtę, jednak jego łódź tnie wodę dużo łatwiej niż moja i ostatecznie pozostaję jakieś trzysta metrów w tyle. Aż do zabytkowej zabudowy Torunia widzę, jak lawiruje wśród płycizn, niekiedy lądując na mieliźnie. Na tym odcinku rzeka wydaje się płytsza i dość często niezbędne staje się wyskoczenie z łódki w celu przeciągnięcia jej brzuchem po rozległych wypłyceniach. Przepływając pod trzema toruńskimi mostami ostatecznie ląduję na lewym brzegu rzeki, tuż za ostatnim z nich.
Moje prowizoryczne obozowisko przy moście im. Józefa Piłsudskiego w Toruniu.
Wyciągam łódkę z wody, rozbijam namiot na paśmie piasku nieopodal nadgryzionej przez bobry wierzby. Oprócz kęp rzadkiej trawy, na jałowym podłożu można znaleźć także nieco rzepienia włoskiego i komosy czerwonej. Zakasuję rękawy, rozpalam ogień w czajniku kominowym i zagotowuję wodę na herbatę. Przeciągam się rozciągając mięśnie ramion i pleców, zesztywniałe po jakichś 45 kilometrach operowania pagajem. Znienacka pojawia się grupka łysych małolatów w dresach, niosących skrzynkę pełną butelek piwa. Przez moment mierzymy się wzrokiem, po czym łepki wybąknąwszy nadspodziewanie potulne „dzień dobry” znikają za pobliskim zakrzaczonym wzniesieniem. Gdzieś tam są ruiny Zamku Dybowskiego. Płuczę stalowy kubek w rzecznej wodzie i wśród połamanych skorup szczeżui znajduję odłamaną końcówkę rogu jakiegoś wymarłego jelenia. To dobry omen. Wycieram go z błota i chowam do kieszeni. W oddali, w świetle zachodzącego słońca dostrzegam ospale płynącego wzdłuż brzegu piżmaka, a potem nieubłaganie zapada zmrok.
Zachód słońca widziany z lewego brzegu Wisły w Toruniu.