Budzę się przed świtem, mokry od wody, która wykropliła się z mojego oddechu. Jest zimno. Skostniały wyczołguję się ze śpiwora i wychodzę przed namiot. Czuję się nieco zmęczony nocnym nasłuchiwaniem i odganianiem bobra, który wykazywał nadmierne zainteresowanie moim „pływadłem”. Na mulistym nabrzeżu pozostawił po sobie pamiątkę w postaci wyraźnie odciśniętych śladów swoich łap. Miasto na przeciwległym brzegu wciąż pogrążone we śnie, chociaż jeszcze wczoraj tętniło stłumionym hałasem jakiejś grubszej imprezy. Ziemia jest otulona rosą. Gdzieś w dole rzeki, jak wabik głębinowej ryby, mruga samotne żółtawe światełko.
Krótki postój na jednej z łach między Toruniem a Solcem Kujawskim.
Sprawnie zwijam obóz i wypływam około piątej rano. Za Toruniem woda staje się dużo brudniejsza. Pokaźne kłęby burej piany suną wespół z nurtem. Przepływam nieopodal kilku stanowisk wędkarzy, którzy prawdopodobnie spędzili nad wodą noc. W powietrzu czuć swąd dopalających się ognisk. Mijając niewielką zatoczkę otoczoną gęstwą klonów jesionolistnych i wierzb, przyłapuję na porannym żerowaniu jakiegoś samotnego piżmaka. Gryzoń płynnym ruchem ześlizguje się w mętną toń i bezgłośnie znika mi z oczu. Na samym środku rzeki z wody wystaje martwe drzewo. Z jego gałęzi zwieszają się warkocze przegniłej trawy. Wygląda jak totem, który wieszczy nieszczęście, jednak wiem, że dzisiaj nic złego nie może mnie spotkać. Sporo płycizn, ale przeciąganie po nich łódki pozwala mi odrobinę odpocząć od niewygodnego przesiadywania na twardej ławce ze sklejki. Panuje poranny spokój. Co jakiś czas zmienia się tylko nabrzeżny krajobraz. Rzeka przepływa przez malownicze tereny rolnicze na przemian z dzikszymi, mocno zadrzewionymi odcinkami. To zadziwiające, jak niepłochliwe wydają się zwierzęta, gdy spokojnie spływając z prądem obserwuje się je z wody. Kilkakrotnie natykam się na sieweczki rzeczne. Od czasu do czasu udaje mi się wypatrzeć brodźca piskliwego. Podziwiam kormorany, które, obsiadłszy gałęzie, suszą swe skrzydła w promieniach ostrego słońca. Czaple siwe, niekiedy zebrane w niewielkie grupy, na ogół są pogrążone w napiętym bezruchu. Widziałem, jak jedna z nich próbowała połknąć sporego szczupaka.
Zadrzewione nabrzeże widziane z perspektywy wody.
W okolicy Solca Kujawskiego mijam flotyllę pogłębiarek, które wydobywają piasek z dna rzeki, a następnie transportują go na nabrzeże pobliskiej żwirowni. Czuję się nieco spięty lawirując między ich stalowymi cielskami, jednak sternicy obserwują moje poczynania ze spokojem godnym świętych krów. W Solcu dobijam do prawego brzegu, by odrobinę odpocząć w zbawczym cieniu, jaki zapewniają korony drzew. Palące słońce naprawdę mocno dało mi w kość – zwłaszcza dłonie mam spieczone jak kotlety. Po drugiej stronie rzeki przystań WOPR. Słychać lekko stłumiony śmiech, dudni disco polo. Po jakichś trzydziestu minutach drzemki zjadam garść orzechów, po czym woduję łajbę wśród sterty śmieci i na powrót płynę przed siebie. Za miastem mijam serię ostróg regulacyjnych i na ogół udaje mi się wykorzystać towarzyszące im warkocze wartkich prądów, by nabrać chwilowego przyspieszenia. Płynąc nieopodal Puszczy Bydgoskiej z wielką uwagą podpatruję sceny z życia wszędobylskich czajek. Wespół z nimi piaskowe ławice obsiadają także stadka szaro-brunatnych gęgaw – przodków domowych gęsi. W pewnym momencie dostrzegam na niebie dorosłego bielika. Majestatycznie kołuje. Wznosi się wyżej i wyżej, umiejętnie wykorzystując prądy ciepłego powietrza. Jest naprawdę wspaniały. Ten widok na długo zapadnie mi w pamięć.
W pobliżu Brdyujścia zakręcam w prawo wespół z rzeką i płynę przez Fordon. Na lewym brzegu fabryczna bryła słodowni. Na prawym, dobre kilkaset metrów dalej, zajęta sobą parka małolatów. Gdy przepływam pod Mostem Fordońskim, jakiś facet strzela mi zdjęcie. W międzyczasie mam także mijankę z niewielką zadaszoną łodzią, po brzegi wypełnioną turystami. Wypływając z Bydgoszczy natrafiam na piknik nudystów. Kilkuosobowa grupa nagusów na mój widok rozbiega się po okolicznych krzakach. Będąc jakieś sto metrów dalej, widzę, jak wracają do swych zajęć. Jedni podrzucają kolorową piłkę, inni otaczają palenisko niewielkiego grilla. Dziarski dziadek wpatruje się w horyzont robiąc daszek z dłoni.
Za Ostromeckiem znacząco pogarsza się pogoda. Uporczywy, północno-wschodni wiatr marszczy taflę wody. Jego gwałtowne podmuchy sprawiają, że niekiedy jest mi dość trudno posuwać się do przodu. Przez kilka minut pada mżawka, jednak wiatr dość szybko przegania chmury i na powrót się wypogadza. Przepłynąłem dzisiaj dystans około pięćdziesięciu kilometrów i, nieco zmęczony, rozglądam się za dogodnym miejscem na nocleg. Niedaleko Słończa natrafiam na namulisko, które przylega do lekko wzniesionego nabrzeża porośniętego wierzbowymi zaroślami. Dobijam do brzegu, wyciągam graty z wody i siadam na przepoconej kamizelce, którą uprzednio rzuciłem na ziemię. Po kilku minutach błogiej bezczynności jestem świadkiem sceny, w której chudy jak szczapa gospodarz sprowadza nad wodę – z położonego nieco wyżej pastwiska – karawanę kilku czarno-białych krów, aby je napoić.
Na prawym brzegu Wisły gdzieś nieopodal Słończa.
Puszczając oko żartuje, abym sprzedał mu łódkę. Mówi, że przydałaby mu się, aby pływać do zwierząt przez wiosenne wylewiska. Rozmawiamy przez chwilę i za jego zgodą rozbijam namiot na łące. Kanadyjkę oraz rzeczy spakowane w wodoszczelne worki rzucam nieopodal namiotu, po czym paląc czym bądź, zagotowuję wodę w czajniku. Pijąc herbatę gapię się tępo, jak promienie słońca przesączają się miękko przez gęstwę gałęzi pobliskich wierzb. Przypalikowany nieopodal byk tak samo tępo wgapia się we mnie. Zjadam kromkę starego chleba i resztkę konserwowej mielonki, a potem schodzę nad wodę „krowią ścieżką”, by w ostatnich promieniach słońca wziąć szybką kąpiel. Wracam do namiotu, i gdy kładę głowę na spodniach zwiniętych w kłębek, zasypiam snem twardym jak głaz.