Budzę się słysząc dźwięczny klangor żurawi dobiegający gdzieś od strony Wisły. Okazuje się, że poziom wody w rzece w ciągu nocy zauważalnie się podniósł i wczorajsze przybrzeżne namulisko stało się niewielką wysepką. Widząc, że nad rzeką rozściela się woal porannej mgły, zastanawiam się, czy czekać z wypłynięciem aż opar zrzednie nieco w promieniach słońca, po chwili jednak spoglądam już z wody, jak ostatni fragment nabrzeża pochłania biel. Przez większość czasu, pozbawiony bodźców zewnętrznych innych niż cichy plusk wody oraz widok kłębów mgły, które w porannym świetle nabrały lekko różowej barwy, zaczynam stopniowo ulegać omamom. W tych warunkach monotonia wiosłowania, polegająca na wykonywaniu wciąż tych samych ruchów, i skupienie uwagi na oddechu sprawia, że dopada mnie stan bliski euforii przed szamańską ekstazą. Gdzieś na granicy odczuwania pojawia się uporczywa myśl o zmarłym kilkanaście lat temu ojcu. Później czuję, jakbym przez moment miał możliwość muśnięcia umysłem zapomnianego sedna wszystkich spraw. To naprawdę głębokie doświadczenie jest dalekie od „sacrum” znanego z tradycyjnie pojmowanej religijności, jednak w żaden sposób nie potrafię go precyzyjnie opisać. Gdy mgła się rozwiewa, na uschłym, odartym z kory drzewie jawi mi się sylwetka białej czapli. Wygląda jak duch. Kilka uderzeń białych skrzydeł później jesteśmy już tylko Wisła i ja.
Pokonując kolejne odcinki Doliny Dolnej Wisły natykam się na „łachę brzegówek”. Gdy grzęznę na mieliźnie tuż obok, te mniejsze od wróbla jaskółki, czyniąc wielki hałas, podrywają się do lotu. Po chwili widząc jednak, że nie stanowię dla nich bezpośredniego zagrożenia, wracają gromadnie na ziemię. Prawy, nieco urwisty, naturalnie zerodowany brzeg rzeki jest gęsto upstrzony ich norkami. Są ich setki. Zanim popłynę dalej, wypijam kilka łyków wody i przecieram kapeluszem zroszoną słonym potem twarz.
„Łacha brzegówek” w całej okazałości.
Tuż przed Chełmnem mijam się z motorowym jachtem, za którego sterami stoi niemłody już facet ubrany w śnieżnobiałą koszulę. Na mój widok ten pełen godności „kapitan” przykłada dłoń do ronda swej marynarskiej czapki, a ja odpowiadam podobnym gestem. Dla kontrastu, kilkaset metrów dalej jakiś pijak z wędką drze mordę z brzegu, że „ZARA KURWA WEZWE MILICJE!!!”. Rzekomo płoszę mu ryby. Uśmiecham się kpiąco – mam te groźby gdzieś. Dopływam do Chełmna – miasta na wzgórzu, gdzie zatrzymuję się nieopodal mostu drogi krajowej nr 91. Ściągam kamizelkę, rozprostowuję kości i przez chwilę gawędzę z pogodnym staruszkiem, który przyjechał nad wodę rozklekotanym rowerem „Ukraina”.
Dwadzieścia minut później jestem ponownie na rzece. Oczy mi łzawią przez ciągłe wgapianie się w wodę, od powierzchni której odbijają się świetlne refleksy. Wypatruję wirów, które dzisiaj napotykam dość często. Niektóre z nich są naprawdę spore, jednak wprawne manewrowanie łodzią pozwala mi pokonać je bez większych trudności. Okulary przeciwsłoneczne nie pomagają i muszę ponownie odpocząć w cieniu, tym razem naprzeciw malowniczych terenów Nadwiślańskiego Parku Krajobrazowego nieopodal Świecia. Jak za większością ośrodków przemysłowych, i tutaj woda jest silnie zanieczyszczona, co kontrastuje mocno z pięknem krajobrazu. Nieco dalej, w pobliżu Sartowic, rzuca się w oczy pasmo pokrytych drzewami wzgórz, opadających stromo ku lewemu brzegowi rzeki. To tak zwane Czarcie Góry lub Diabelce, o których krążą historie, że są one miejscem zamieszkiwanym przez diabły.
Gdzieś na trasie, między Sartowicami a Grudziądzem.
Niedaleko miejscowości Wiąskie Piaski płoszę parę łabędzi niemych, które po dłuższym „biegu” po wodzie, ciężko i hałaśliwie wzbijają się w powietrze. Mierząc się z podmuchami wiatru manewruję wśród porozrzucanych tu i ówdzie łach. Powierzchnia wody marszczy się jak skóra słonia. Nadspodziewanie często widuję duże stada gęgaw i gęsi zbożowych. Trafił się także samotny bielik, który w posępnej, grabarskiej pozie przysiadł nad truchłem jakiejś nieszczęsnej kaczki. O tej porze roku Wisła jest węższa niż wiosną, jednak te ponad trzysta pięćdziesiąt metrów szerokości i tak w zupełności wystarcza, by poczuć specyficzny posmak swobody, jaką może zapewnić jedynie otwarta przestrzeń. Wciąż mocno wieje, jednak wytrwale posuwam się do przodu widząc w oddali wysoczyzny, na których umiejscowiony jest Grudziądz. Płynąc wzdłuż terenów rolniczych, przez które ciągnie się wał przeciwpowodziowy, przepływam pod kolejnym mostem autostrady A1. Po wyminięciu tego najdłuższego mostu drogowego w kraju, dopływam do miejsc, które znam doskonale. Mijam jezioro Rządz połączone z Wisłą kanałem i zabytkową śluzą. Płynąc nieopodal porośniętej wierzbowymi zaroślami łąki u podnóża wysokiej na ponad sześćdziesiąt metrów Kępy Strzemięcińskiej, witam się ze znajomymi sylwetkami kilku ogromnych topoli. Gdy byłem dzieckiem, wiosną włóczyliśmy się z kumplami po obrzeżach tutejszych wylewisk, by skryci w łozinach, obserwować zacięte walki bażantów. Doskonale pamiętam, że ekscytowało nas także każdorazowe natknięcie się na wężowisko zaskrońców. Zimą z kolei przyglądaliśmy się, jak na rzece formuje się lód. Paliliśmy wielkie ogniska na zamarzniętych starorzeczach, strzelając z łuków naprędce skleconych z leszczynowych gałęzi. Papiery przeznaczone na makulaturę, które mieliśmy zanieść do szkoły, płonęły szczególnie dobrze. Przez nadtopioną taflę lodu patrzyliśmy jak urzeczeni na zatopione jak we szkle wodne rośliny i pęcherze powietrza, a potem pnąc się pod strome zbocze, gnaliśmy spóźnieni do domów wydając z siebie nieartykułowane, „wojenne” okrzyki.
U podnóża grudziądzkiej Kępy Strzemięcińskiej.
Dzisiejszą podróż kończę przy wybetonowanym fragmencie nabrzeża przylegającym do niewielkiej piaszczystej plaży, na granicy grudziądzkich osiedli Rządz i Strzemięcin. Na brzegu czeka moja mama, uprzedzona wcześniej, że przypłynę. Zbieg okoliczności sprawia, że pojawiają się także, całą pięcioosobową rodziną, moi niegdysiejsi sąsiedzi – Mariusz z żoną, synem, córką i niespełna dwuletnią wnuczką. Pomagają mi wysuszyć i spakować łódkę, a później wraz z tą liczną czeredą wspinam się pod strome zbocze. Wygląda na to, że najbliższą noc spędzę pod dachem.