Ku ujściu (4/5)

Skoro świt wychodzę z mieszkania w bloku i, objuczony jak wielbłąd, przez kilkaset metrów drałuję przez pobliski lasek. Po zejściu ze skarpy docieram do plaży, przy której uprzednio zakończyłem spływanie. Wypakowuję z plecaka, a następnie nadmuchuję łódkę, w międzyczasie zamieniając kilka słów ze znajomo wyglądającym facetem, który przyszedł na ryby. Jedna z „główek” nieopodal miejsca, w którym stoimy skrywa wylot kanału burzowego, przy którym kilka miesięcy później uda mi sfilmować norkę amerykańską. Gdy woduję kanadyjkę i układam w niej rzeczy, gość z wędką po krótkiej, lecz zaciętej walce wywleka z wody opasłego leszcza. Przez chwilę przyglądam się rybie, a potem już tylko śmigam obok oznaczeń szlaku żeglugowego (jeden ze znaków informuje o przebiegającej nad wodą linii energetycznej), by kilkaset metrów dalej zaliczyć kolejny „taniec” z pogłębiarkami. Po całonocnych, gwałtownych ulewach, wartki nurt, który niesie z południa śmieci i połamane gałęzie, sprawia, że gnam do przodu bez najmniejszego wysiłku. Minąwszy grudziądzki most kolejowo-drogowy, sunę po wodzie wzdłuż zwartej zabudowy średniowiecznych spichlerzy. Góruje nad nimi czerwonawa sylwetka zrekonstruowanej niedawno wieży Klimek. „WIOSŁUJ! WIOSŁUJ! MOŻE DOPŁYNIESZ DO GDAŃSKA!” – drwią ze mnie z brzegu wąsaci wędkarze. Śmiejąc się wespół z nimi, zostawiam Grudziądz za sobą i w tym momencie cel nie ma dla mnie większego znaczenia.

IMG_4167

Na mieliźnie, nieopodal miejscowości Wielkie Wiosło i Małe Wiosło.

Gdzieś między Zakurzewem a Mątawami, mijając lekko wyniesiony nad wodę skraj niewielkiej przykosy, obserwuję z rozbawieniem, jak bocian czarny dostaje solidne lanie od pary rybitw rzecznych. Nękają go niemiłosiernie, co i rusz przypuszczając zaciekły atak z powietrza. Po każdym takim „nalocie” bociek podskakuje machając nerwowo skrzydłami, nie daje się jednak przegonić. Jakieś dwadzieścia minut później wymijam spory jacht, płynący pod prąd za pomocą silnika (na jego pokładzie dwóch rosłych osiłków koło czterdziestki), a później „chlapiąc” pagajem przez kolejne kilometry przyglądam się mimowolnie, jak na ekranie lokalizatora GPS zmieniają się nazwy kolejno mijanych miejscowości – Tryl, Rusinowo, Glina, Sadlinki. W międzyczasie dopada mnie mżawka, jednak pada tylko przez chwilę. Za miastem Nowe, między Małym a Dużym Wiosłem, przybijam do sporej łachy, by rozruszać się nieco. Wpatrując się w pasmo pokrytych lasem wzgórz, udaje mi się dostrzec zawieszoną nad nimi, ledwo widoczną sylwetkę myszołowa. Wypijam kilka łyków wody, wsłuchując się w płaczliwe nawoływania dzięciołów czarnych. Raz po raz wtóruje im także kukułka, a słońce zaczyna przypiekać.

Pod czujnym okiem kilku kormoranów i mew, mijam nadgryzione zębem czasu, betonowe filary pozostałe po moście w Opaleniu. Stalowa konstrukcja, jeszcze przed II wojną światową, w większości „wywędrowała” do Torunia, gdzie posłużyła do zbudowania mostu, przy którym kilka dni wcześniej biwakowałem. Coraz częściej spotykam czajki. Tak, jak w okolicy Puszczy Bydgoskiej, i tutaj te towarzyskie ptaki z rodziny siewkowatych obsiadają gromadnie łachy lub brodzą w płytkiej, lecz mętnej wodzie. Co ciekawe, gdy płynę ku takiej zagarniętej przez nie wysepce, czujne czajki na mój widok już dobre kilkadziesiąt metrów wcześniej zaczynają chóralnie wydawać ostrzegawcze okrzyki. IJIIIP! IJIIIP! IJIIIP! Te irytujące, przeciągłe piski jako żywo przypominają mi dźwięk wydawany przez psie, gumowe zabawki. Czubaci krzykacze nie mają litości dla moich uszu. Milkną co prawda, gdy zostawiam ich stado za sobą, jednak wytchnienie jest chwilowe, ponieważ zajętych przez nie ławic na tym odcinku jest naprawdę bez liku.

Bez większych przygód mijam port w Korzeniowie, ujście Wierzycy, a później zamek krzyżacki w Gniewie. Płynąc wzdłuż siatki przybrzeżnych łąk, upstrzonych gdzieniegdzie starorzeczami, mam Wisłę wyłącznie dla siebie. Kajakarzy brak. Raz tylko między łozinami mignęła mi na wpół zasłonięta gałęziami sylwetka wywleczonego na brzeg, szarego pontonu. Był to jednak wyjątek, który tylko potwierdzał regułę. Nie da się ukryć, że dzisiejszy dzień upływa mi głównie pod znakiem licznych spotkań z ptakami. Niedaleko Kotła, przed samym dziobem łodzi przeleciał biegus zmienny. Śmignął tak blisko, że prawie mogłem go dotknąć. Wcześniej widziałem także dużą ilość czapli – głównie siwych i białych. Gdzieś, lecz nie pamiętam już gdzie dokładnie, przepływałem także nieopodal opuszczonej barki, którą zasiedliły rybitwy. Ze skorodowanej powierzchni jej pokładu pięły się ku niebu samosiejki topoli, wyrosłe z nasion, które przyniósł wiatr.

IMG_4170

 Chwila wytchnienia od palącego słońca w cieniu przybrzeżnej wierzby.

Niemiłosiernie spalony słońcem, minąwszy Białą Górę z jej śluzą wodną, która odcina Nogat od Wisły, wpływam na teren Delty. Niezauważenie mijam wieś Piekło, diabłów jednak brak. Od dłuższego czasu skupiam się na wypatrywaniu potencjalnego „lądowiska”, jednak brzeg rzeki wydaje mi się zbyt stromy, zakrzaczony lub mulisty, a na polach uprawnych i łąkach, które przylegają do rzeki, wszędzie zapamiętale pracują ciągniki lub kombajny. Dopiero w okolicy Małych i Wielkich Mątow, na widok równego, piaszczystego nabrzeża z dobrym podejściem na łąkę, wślizguję się między ostrogi i przybijam do brzegu. Zmęczony, wyciągam łódkę na piasek, a następnie łapczywie wlewam w siebie strumień ciepławej wody wprost z pięciolitrowej butelki. Początkowo rozbijam niewielki namiot wśród chaszczy na dość nierównym terenie tuż przy linii brzegowej. Widząc jednak, że nad zachodnim horyzontem zaczynają formować się ciężkie, burzowe chmury i biorąc pod uwagę możliwość nocnego wezbrania Wisły, przenoszę obozowisko bezpośrednio na łąkę. Nieopodal, na poboczu polnej ścieżki stoi samochód. Wciąż spragniony, wypijam kilka łyków wody. Przepłynąłem dzisiaj bez mała siedemdziesiąt kilometrów i nie mam ochoty na jedzenie ani na gorącą herbatę.

Kręcę się przy namiocie poprawiając naciągi, gdy kobieta siedząca na jednym z trzech leżaków nieopodal samochodu woła „CHODŹ PAN!”. No więc idę i jakoś tak naturalnie przechodzimy na „Ty”. Bożena jest dużo starsza ode mnie – na oko ma jakieś sześćdziesiąt lat. Towarzyszy mężowi, który od czasu do czasu lubi nocą posiedzieć przy wędkach. Sławek jest mechanikiem i w oczekiwaniu na emeryturę pracuje na czarno. Mimo początkowej szorstkości wyczuwa się, że to równy facet. Skórzany kapelusz i siwiejąca broda upodabniają go do trapera. Ma zachrypnięty, momentami urywający się głos i spracowane ręce.

Pieniążek słońca za rzeką nieuchronnie osuwa się ku mierzwie drzew, a my siedzimy na leżakach i rozmawiając o życiu pijemy wódkę. Między słowami wyczytuję, że ich córka umiera na raka. Momentami, gdy podchodzi do nas ich wnuczka Alicja, zapada niezręczna cisza. Mam jednak nieodparte wrażenie, że ta pulchna, pełna energii kilkulatka i tak aż nazbyt dobrze rozumie wszystko. Gdy zapada zmrok, przykucam nad wodą wsłuchując się w rzekę. Chlupot, szum, plusk. Język wydaje się znajomy, lecz sens „słów” uleciał. Kilka minut później, wracając na łąkę, przedzieram się przez zarośla omiatając otoczenie wąskim snopem światła czołówki. Wpełzam do namiotu i umościwszy się w śpiworze przymykam powieki. Burza mruczy w oddali, z ciemności dobiega stłumiony warkot motorówki. Chlupot, szum, plusk. Prosty w myślach i czynach wracam do źródła istnienia.

IMG_4173

 Zachód słońca nad Wisłą, widziany z prawego brzegu w okolicy Wielkich Mątow.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

%d blogerów lubi to: