Wiślany „driftwood” (1) / lampa stołowa

Kawałki drewna z Wisły często posiadają niecodzienne kształty (LINK). Myślę, że niektóre z nich można by z powodzeniem pomylić z dziełem jakiegoś ekscentrycznego rzeźbiarza. Od czasu do czasu przynoszę do domu co ciekawsze egzemplarze, z myślą, że kiedyś zrobię z nich jakiś kreatywny użytek. Zapał jednak ulatnia się szybko, a znaleziska zalegają w piwnicy, upchnięte w kartonach, albo czekają na lepsze czasy, rzucone między zabawki i książki na półkach w naszym mieszkaniu.

Kilka tygodni temu, przy okazji robienia porządków, naszła mnie wena i postanowiłem „wydłubać” swoją pierwszą wiślaną lampę stołową. Efekt mojej pracy możecie zobaczyć poniżej.

Podstawę wykonałem z niedużego kawałka gałęzi, odłamanej od szczątków drzewa, które opadająca Rzeka pozostawiła na jednej z mazowieckich plaż. Mocnym atutem wybranego materiału jest intrygująco wyglądający relief, zdobiący jego powierzchnię, będący efektem żerowania wodnych ksylofagów (doskonale widać go na dwóch ostatnich czarno-białych fotografiach). Operując narzędziami, starałem się, jak najmniej ingerować w naturalny kształt i fakturę drewna. Z „driftwoodem” (nie tylko wiślanym) jest ten problem, że obrabiając go można łatwo przedobrzyć. Jest w nim jakieś surowe piękno, które szkoda byłoby utracić. Jak oceniacie powyższe dzieło? Jeśli tylko czas pozwoli, w tym roku podobnych projektów może być więcej. Surowca mam pod dostatkiem…

Róg jednorożca ;)

Dzisiaj jestem zadowolony, ponieważ udało mi się wyciągnąć Marcina nad Wisłę. Oprócz błota na spodniach i butach, mój koleżka zabrał do domu siatę owocników żółciaka siarkowego (grzyb nazywany czasem leśnym kurczakiem), które wypatrzył na pniu obumierającej wierzby, na jednej z rzecznych wysp. Ja natomiast wzbogaciłem swoją kolekcję drewnianych osobliwości o coś przypominającego róg jednorożca 🙂

Tratwa i „dzikie” pomidory

Dwudziesty czwarty września. Krótko przed zachodem słońca ruszyłem tyłek nad Wisłę. Pamiętacie niby-kajak klecony z gałęzi, folii i taśmy klejącej, o którym pisałem niemal dwa lata temu (LINK)? Dzisiaj, niedaleko od miejsca, w którym go znalazłem, trafiłem na kolejne prowizoryczne „pływadło”.

Jak możecie zobaczyć, tym razem mamy do czynienia z tratwą zbudowaną na bazie czegoś w rodzaju piwnicznych drzwi, osadzonych na kilku plastikowych kanistrach. Jeszcze jedno tego rodzaju znalezisko i chyba zacznę mówić o „Warszawskiej Szkole Pływania na Niczym” 😉 . Tymczasem na brzegu Rzeki od groma krzaczków „dzikich” pomidorów…

Niski stan Wisły, błotne „safari” i ślad po tragedii pewnego młodego człowieka

Tego lata, mimo bardzo niskiego stanu Wisły, nie miałem czasu, żeby na poważnie zająć się eksploracją (wybaczcie, nie cierpię tego słowa) jej wysychającego koryta. Oczywiście, nie byłbym sobą, gdybym przepuścił możliwość rozejrzenia się za rzecznymi skarbami, jednak podchodziłem do tego na spokojnie. Odnośnie ilości wody w Rzece, to w krytycznym momencie było z tym kiepsko. Wodowskaz umiejscowiony przy warszawskich bulwarach pokazał zaledwie 27 centymetrów. Analiza danych udostępnionych przez Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej, będących efektem wieloletnich pomiarów, także nie napawa optymizmem. Coraz częściej coroczne, minimalne przepływy wody w naszych rzekach stanowią tylko ułamek wieloletniej średniej. Mówiąc bez owijania w bawełnę – rzeki naprawdę wysychają i raczej nie ma powodów, by myśleć, że w nadchodzących latach powyższy trend ulegnie gwałtownemu odwróceniu.

Wracając do tematu wiślanych znalezisk, w tym roku do mediów przebiły się doniesienia o odkryciu pozostałości mostu pontonowego z czasów, gdy w Stolicy trwała odbudowa przepraw przez Rzekę, zniszczonych w czasie II Wojny Światowej. Były też wieści o kilku wrakach łodzi, zbiorze starych butelek i świetnie zachowanym toporze z poroża jelenia, datowanym na epokę brązu (ktoś znalazł go na terenie gminy Stężyca). Jeżeli zaś chodzi o mnie, to podczas jednego z krótkich błotnych „safari” ( 😉 ) udało mi się upolować naprawdę grubego zwierza. Grasując wśród pokrytych warstewką iłu, polodowcowych kamulców, na jednej ze swoich miejscówek trafiłem na piękny fragment czaszki nosorożca włochatego. Tego dnia dopisało mi szczęście, ale – jakby dla równowagi – dostałem też lekkiego słonecznego udaru.

Spotkanie oko w oko z prehistoryczną „bestią” było ekscytujące, ale o wiele mocniej poruszyło mnie inne, choć całkowicie współczesne odkrycie. Ryjąc w stercie kamyków, fragmentów ceramiki i muszli rzecznych mięczaków pod sortownikiem na terenie pewnej żwirowni, wygrzebałem dowód osobisty jakiegoś chłopaczka. Po południu – już w domowym zaciszu – szukając informacji o właścicielu, dowiedziałem się, że zaginął w 2018 roku, po czym jego ciało wyłowiono z Wisły jakiś rok później. Tego typu sytuacje nie są czymś szczególnie rzadkim, ale na ogół się o nich nie myśli. Co ciekawe, niecały miesiąc przed tym znaleziskiem, sam ratowałem Artura z wiślanych odmętów. Dodatkowo, jakimś zbiegiem okoliczności nieżyjący już młody człowiek podobnie, jak mój syn urodził się 30 kwietnia, tyle, że 18 lat wcześniej. Wszystko to sprawiło, że myśl o tragicznym losie zmarłego, wracała do mnie przez dobrych kilka dni…

Drewniany perkoz ;)

Przeglądając zdjęcia, przy okazji pisania notatki o topoli „Marynie”, trafiłem na fotografię pewnego interesującego przedmiotu, o którym już zdążyłem zapomnieć. To intrygująco wyglądający kawał gałęzi lub korzenia, który Marcin znalazł na brzegu Wisły, nieopodal rezerwatu „Łachy Brzeskie”. Z czym kojarzy się Wam to dzieło Rzeki i bobrów? Mi najbardziej przypomina ono jakiegoś nadąsanego perkoza 🙂

Kłody z wody

W rzecznym świecie nie ma niczego na stałe. Niepewny los jest także udziałem drzew, które licznie porastają wyspy, bezpośrednie sąsiedztwo brzegu rzeki, a także jej terasę zalewową. Wiatr i płynąca woda rokrocznie niosą w dal niezliczoną ilość nasion topól, klonów jesionolistnych, wiązów, jesionów, czy wodolubnych wierzb. Szczęśliwcy, którym będzie dane osiąść na żyznej ziemi, być może zapuszczą korzenie i w sprzyjających warunkach będą spokojnie rozrastać się przez dziesięciolecia. Nieustannie istnieje jednak ryzyko, że ich trwanie zostanie bezpardonowo przerwane i zakończy się w rzecznych odmętach. Jedne osuną się do wody na skutek erozji. Inne upadną pod wpływem gwałtownych porywów wiatru, uderzenia pioruna albo działalności bobrów lub człowieka. Te, które zostaną zagarnięte przez rzekę, a potem ulegną zatopieniu, staną się zmorą wędkarzy, ale też wymarzonym siedliskiem dla licznych organizmów wodnych.

Gdy spływam Wisłą, regularnie widuję pozostałości takich drzew. Czasem są to szczątki tak zwanych czarnych dębów, zalegające w korycie rzeki od stuleci, lecz na ogół mam do czynienia z wierzbami i topolami. Ich pnie, korzenie i konary mogą posiadać przedziwne kształty. Czasem, gdy natrafię na jakiś szczególnie osobliwy egzemplarz, zdarza mi się wracać myślami do jednego ze starych podań, które przedstawia genezę naszego gatunku.

Drzewo, a może krokodyl?

W czasach, gdy miałem kilkanaście lat, byłem mocno zafascynowany mitologią skandynawską. Fascynację tę wywołało zetknięcie się z książką „Heroje Północy” autorstwa Jerzego Rosa (gorąco polecam tę pozycję, chociaż obecnie trudno ją dostać). Pożyczyłem ją od kolegi, który jakiś czas później popełnił samobójstwo i pamiętam, że treść opowieści o „bogach, jak ludzie” pochłonęła mnie dokumentnie. Inaczej niż w przypadku tradycji judeochrześcijańskiej, zgodnie z dawnymi wierzeniami mieszkańców północnych rubieży Europy, poszczególne elementy naszego świata powstały ze zwłok pierwszego z olbrzymów – Imira. Nikczemny gigant, zginął z ręki Odyna w finalnej bitwie wojny, jaką ten najważniejszy z Asów i jego bracia stoczyli z plemieniem olbrzymów. A więc mięśnie, czaszka, kości, zęby, włosy, krew oraz strzępy mózgu Imira stały się budulcem ziemi, nieba, gór, głazów, wszelkiej roślinności, morza, jezior i rzek oraz chmur. W świecie tym początkowo nie było jednak ludzi. Według „Eddy Poetyckiej„, uważanej za najstarsze dzieło piśmiennictwa islandzkiego, powstanie naszego gatunku było wynikiem pewnego przypadkowego znaleziska, które miało miejsce w późniejszym okresie. Jedna z wersji opowieści podaje, że Odyn, jego brat Honir oraz rudowłosy Loki, przechadzając się brzegiem morza, zwrócili uwagę na dwie charakterystycznie wyglądające kłody, które prawdopodobnie zostały wyrzucone przez wodę. Bogowie przyjrzeli się im dokładnie, po czym nie namyślając się długo, postanowili uczynić z nich ludzi na swe podobieństwo. Odyn nadał im kształt, a następnie tchnął w nich życie. Honir obdarzył ich zmysłami i zdolnością ruchu, zaś Loki – uważany za pana ognia – podarował im urodę oraz gorącą krew. W pełni ukształtowane i świadome już istoty zostały następnie odziane i otrzymały imiona. On stał się Askurem (jesionem), a ona Emblą (wiązem) i od nich to według skandynawskich sag wywodzi się cały ród ludzki.

O ile wciąż trwają spory językoznawców, co do źródłosłowu obu imion – nie do końca wiadomo, czy rzeczywiście można powiązać je z jesionem i wiązem (dotyczy to zwłaszcza słowa „embla”), to bez pudła można być pewnym jednego. W pozostałościach niektórych drzew, leżących nad rzeką, lub morzem rzeczywiście można doszukać się antropomorficznych kształtów. Obdarzony bogatą wyobraźnią obserwator może dostrzec w nich o wiele więcej – smoki, dinozaury, krokodyle, wiedźmy, syreny i całą czeredę innych stworów. Fajnie jest „polować” na tego typu obiekty. Dzięki temu włóczenie się nad Wisłą – aktywność niezwykle atrakcyjna sama w sobie – może stać się jeszcze bardziej ekscytująca.

Pozostałości jednej z porwanych przez Wisłę wierzb – pożywka dla wyobraźni.

„Kotecek”

„Zdaje się, ze widziałem kotecka. O tak! Na pewno widziałem kotecka. Zapewne kojarzycie ten tekst, będący znakiem firmowym kanarka Tweety – jednego z bohaterów kreskówek z serii „Zwariowane melodie”. Kilka tygodni temu mogłem powiedzieć to samo. Wałęsając się po jednej z dzikich, wiślanych plaż wypatrzyłem częściowo zagrzebaną w piasku, niedużą mózgoczaszkę. Gdy przyjrzałem jej się z bliska, okazało się, że należała właśnie do kota. Brunatny kolor znaleziska pozwalał z kolei domniemać, że to konkretne kocisko już dawno temu nieodwracalnie straciło apetyt na ptaki…

Wiślane pomidory

Cześć! Chciałbym zakomunikować, że dołączam do klubu tych, którzy nad samym brzegiem Wisły natknęli się na samosiejki pomidorów 🙂 Skąd się tam wzięły? Myślę, że mogły wyrosnąć z niedojedzonych resztek, które wyrzucił jakiś plażowicz, lub z nasion przyniesionych przez rzekę, do której – przy okazji wyjątkowo silnych ulew – czasami zrzucano nieoczyszczone, warszawskie ścieki komunalne.