Kawa, błocko, stare drzewa – nic mi więcej nie potrzeba…
















Kawa, błocko, stare drzewa – nic mi więcej nie potrzeba…
Holownik „Stefan” na tle nisko zawieszonego słońca (26 sierpnia 2022).
Dzisiaj patrzę na Rzekę z wysoka.
Powierzchnia wody przypomina płytę zaśniedziałego ołowiu i stanowi harmonijne tło dla malowniczo oprószonych śniegiem dębów i sosen. Od rana bezwietrznie. Gdzieś niedaleko nawołuje się para kruków. Ktoś gania po leśnych ścieżkach jakiegoś starego psa.
Poranne zimno (4oC) przenika na wskroś, ale fanatyka głodnego wiślanych wrażeń to nie odstraszy.
Czasem warto spłynąć z nurtem Rzeki tylko po to, by zobaczyć, jak klisza świata przebarwia się na kolor sepii. Połowa października to dobry czas, by wsłuchiwać się w rozmowy wron i liczyć kormorany, które zaczęły grupować się w duże stada. Swobodne dryfowanie łódką wśród bezludnych wysp i wysepek zwiększa szanse na spotkanie z duchami rzeki – płochliwymi czaplami białymi. Być może napotkasz na swojej drodze także bielika, który za chwilową siedzibę obrał strażnicę nagiego drzewa. Twoja choćby najcichsza obecność na pewno nie umknie jego uwadze. To ptak, który ma wyjątkowo dobry wzrok. Nie na darmo ma oczy dwa razy większe, niż oczy człowieka…
Promienie słońca z łatwością odczyniły już klątwę mgły, a pogoda stała się kapitalna. Sączymy poranną kawę, w międzyczasie pakując sprzęt do plecaków i zwijając wciąż lekko zapiaszczone namioty. Nocą przez okolicę prawdopodobnie przetoczy się burza. Tymczasem Wisła stroi się w welon malowany błękitem nieba oraz miękką bielą chmur. Taki widok zawsze warto uwiecznić…
Zdarzają się takie dni, gdy ma się możliwość patrzenia na świat z pobłażaniem właściwym komuś, kto może wszystko, ale niczego nie musi. Zrzuciwszy z grzbietu balast plecaka nareszcie można pozwolić sobie na luksus „nicnierobienia”. Warto uwolnić się także od jarzma ciężkich buciorów i poszwendać się kapkę po piaszczystym nabrzeżu. A potem, półleżąc na piasku, nie trzeba martwić się o nic. Strugać łyżki z przyniesionych przez wodę topolowych gałęzi, jeść odgrzewaną naprędce fasolę, lub chłonąc wzrokiem chłostaną kańczugiem wiatru Rzekę do woli sycić się jej otwartą i dziką przestrzenią…
Czasami jest sezon na stare zęby i kości, innym razem można liczyć tylko na plastikowe ryby, ślimaki lub krokodyle…
Jedną ze specjalności naszego gatunku jest nieustanne poszukiwanie sensu w otaczającym świecie. Każdy człowiek odbiera rzeczywistość zewnętrzną za pośrednictwem pięciu zmysłów, jednak większość z nas zwraca szczególną uwagę na bodźce wzrokowe. Nie powinno więc dziwić, że od niepamiętnych czasów przypisywano określone znaczenia i moce różnym kolorom. Zieleń to jedna z tych barw, które nader często występują w naturze. Obserwując przyrodę oraz cyklicznie zachodzące w niej przemiany, ludzie zaczęli w oczywisty sposób łączyć ją z istotą życia, witalnością i zdolnością do odradzania się. Skojarzenia te w naturalny sposób przeplatały się z przedchrześcijańskimi wierzeniami. Prawdopodobnie z tego powodu Ozyrysa – staroegipskiego boga śmierci oraz odrodzonego życia, portretowano z zielonym obliczem. Jeszcze bliższe związki z zielenią ma postać tak zwanego Zielonego Człowieka (z języka ang. – Green Man), którego tradycyjnie przedstawia się w formie liściastej twarzy. Upowszechnienie tego bóstwa roślinności, związanego z wiosenną odnową, wzrastaniem i rytmicznością świata natury, przypuszczalnie zawdzięczamy Celtom, ale podobne wizerunki wraz z towarzyszącą im symboliką były znane także w innych kulturach.
Ceramiczna rzeźba Zielonego Człowieka, którą kilka lat temu kupiłem na pchlim targu w Oksfordzie.
Abstrahując od dawnych wierzeń, okazuje się, że zieleń ma dla nas naprawdę fundamentalne znaczenie. Jeden z zielonych barwników – chlorofil umożliwia roślinom przekształcanie wody i dwutlenku węgla w związki, które są im niezbędne do życia. Produktem ubocznym tego procesu, zachodzącego przy współudziale światła słonecznego, jest także tlen, który z kolei napędza nasz metabolizm. To jasne, że bez tlenu nie moglibyśmy istnieć, ale zieleń ma na nas także bardziej subtelne działanie. Badania naukowe potwierdzają to, co dla wielu z nas jest sprawą oczywistą. Wśród zieleni relaksujemy się i ten efekt jest na tyle istotny, że nie tylko przynosi psychiczne wytchnienie, ale też pobudza organizm do sprawniejszej regeneracji. Oczywiście można pomalować ściany pokoju na zielono lub zrobić z mieszkania mini-dżunglę, pełną roślin doniczkowych, ale koloru odnowy najlepiej doświadcza się na zewnątrz. Wiosna to dobry moment, by włóczyć się po zarośniętych ścieżkach nadrzecznych zadrzewień i lasów. Tamtejsza zieleń właśnie teraz jest najintensywniejsza. Co ciekawe, z takiej wycieczki oprócz spokoju można wynieść coś jeszcze, ponieważ w pobliżu wody rośnie prawdziwe bogactwo dzikich, jadalnych roślin. Można, na przykład, nazbierać pokrzyw, czosnaczku lub jasnoty na pesto, albo pędów chmielu, które po usmażeniu na maśle będą smakowały jak szparagi. Garść młodych liści kurdybanku wyśmienicie sprawdzi się natomiast jako zielony dodatek do tłuczonych ziemniaków.
Jak zakończyć wpis taki jak ten? Najlepiej kilkoma kipiącymi zielenią, nadwiślańskimi kadrami 🙂
Ciepło. W dzień taki, jak ten grzechem byłoby nie złapać za pagaj.
Środkowa Wisła, jak zawsze oczarowuje dzikością. W powietrzu, na ziemi i wodzie masa puchu nasiennego wierzb i topoli. W koronach najwyższych drzew przenikliwie krzyczą bieliki. Niewymuszonego piękna nadrzecznych pejzaży nie jest w stanie zaburzyć nawet mocno uświnione szkło obiektywu aparatu.