przebudź się
szepczą wierzby
przy starorzeczu
chrzęszczą pod butem
puste skorupy ślimaków

przebudź się
szepczą wierzby
przy starorzeczu
chrzęszczą pod butem
puste skorupy ślimaków
Niedziela, czwartego grudnia. Paskudny poranek nad warszawską Wisłą, ale kto rano wstaje, ten żeliwnego „puchara” w nagrodę dostaje. Żartuję. Kto rano wstaje, ten się nie wyśpi 🙂 Swoją drogą, frapuje mnie, czym właściwie jest ten przeżarty rdzą kawał złomu…
Dwudziesty czwarty września. Krótko przed zachodem słońca ruszyłem tyłek nad Wisłę. Pamiętacie niby-kajak klecony z gałęzi, folii i taśmy klejącej, o którym pisałem niemal dwa lata temu (LINK)? Dzisiaj, niedaleko od miejsca, w którym go znalazłem, trafiłem na kolejne prowizoryczne „pływadło”.
Jak możecie zobaczyć, tym razem mamy do czynienia z tratwą zbudowaną na bazie czegoś w rodzaju piwnicznych drzwi, osadzonych na kilku plastikowych kanistrach. Jeszcze jedno tego rodzaju znalezisko i chyba zacznę mówić o „Warszawskiej Szkole Pływania na Niczym” 😉 . Tymczasem na brzegu Rzeki od groma krzaczków „dzikich” pomidorów…
Zgodnie z zapowiedziami synoptyków, front atmosferyczny, który nadciągnął z zachodu przyniósł ocieplenie. Rankiem, gdy lustrowałem Rzekę z poziomu jednego z warszawskich mostów, wisiała nad nią szarawa mgiełka. Było przesądzone, że zjawiska lodowe, które mogliśmy obserwować przez kilka ostatnich dni, niebawem staną się tylko wspomnieniem. Dzisiaj lodu na wodzie było zauważalnie mniej, ale nie zamierzałem z tego powodu rozpaczać. Wręcz przeciwnie, pomyślałem, że oto nadeszła odpowiednia chwila, żeby sprawdzić nowe, bardziej kompaktowe „pływadło”. Obserwowanie pochodu śryżu z bezpiecznego miejsca to jedno, ale bezpośrednie uczestniczenie w nim, to zupełnie inna para kaloszy 🙂
Kilka godzin później, ubrany w suchy kombinezon i znoszoną czapkę uszankę, lawirowałem między setkami białych brył.
Jak każdej zimy, na Wiśle można było zobaczyć stada gągołów. Złotookie kaczki trzymały się wszakże na dystans. Gdy próbowałem do nich podpływać, podrywały się do lotu (biało-czarne kaczory wydawały przy tym charakterystyczny świst). Wiślaną awifaunę najliczniej reprezentowały mewy, krzyżówki i wszędobylskie wrony, ale widywałem również nurogęsi, kormorany, czy czernice. Co ciekawe, przez dłuższą chwilę płynąłem śladem perkozka zwyczajnego (to najmniejszy z naszych perkozów). Lodowa breja z chrzęstem ocierała się o burty łodzi, a na wysokości Żerania musiałem uważać, żeby nie utknąć w niedużym zatorze, jednak nowy „dmuchaniec” zaskakująco dobrze zdawał ten swoisty zimowy egzamin. Kiedy dopływałem do Mostu Północnego, powoli zapadał zmierzch. Wygramoliłem się jakoś na skuty lodową taflą brzeg, spakowałem rzeczy i – wciąż mając na sobie „rzeczne” łachy – z uśmiechem na gębie powędrowałem na tramwaj…
Łęg nasiąkł wodą, jak gąbka.
Brnąc coraz głębiej w te chaszcze,
raz po raz zrywam przędzę nici pająka.
Od czasu do czasu funduję sobie nocną przejażdżkę tramwajem linii numer „6”. Zazwyczaj taka wycieczka wygląda bardzo podobnie. Wysiadam na Moście Gdańskim, a następnie – starając się nie wchodzić w paradę innym nocnym markom – przysiadam gdzieś na wiślanym nabrzeżu.
Dzisiaj stolica obchodziła „Święto Wisły” czyli symboliczne zakończenie sezonu letniego nad Rzeką i z tego powodu sporo się działo. Spektakle, muzyka na żywo, parada łodzi. Fajnie, ale tego typu imprezy to jednak nie moja bajka. Jestem facetem, który na ogół chadza własnymi ścieżkami. Siedząc nad Wisłą i myśląc o niej w kontekście wyjątkowych wydarzeń, przyszło mi wszakże coś do głowy. W gruncie rzeczy prawdziwymi świętami z punktu widzenia rzek są ich wezbrania. Paradoksalnie, jeden z największych w tym roku przyborów na Wiśle ma miejsce właśnie w tej chwili. Ulewne deszcze na południu doprowadziły do tego, że przez Warszawę przewala się długa fala wezbraniowa. Stan wody będzie podwyższony jeszcze przez pewien czas. Tym razem można jednak zachować spokój, ponieważ według prognoz miastu nie powinno zagrażać niebezpieczeństwo.
Celebruję to wydarzenie na swój sposób. Staram się wyryć w pamięci wszystkie niestałe szczegóły warkoczy wysokiej, wartko płynącej wody. Jej niespokojna powierzchnia – odbijając światło rzędu latarni na grzbiecie mostu – tej nocy ma barwę szlachetnego mosiądzu. Widok godzien jest pędzla impresjonisty…
Ławice rybek na wszystkich płyciznach.
Ktoś nabazgrał wielkie „S O S !” patykiem na piasku.
Obok pieczęć bosych stóp.
O siedemnastej ma rozbrzmieć głos syren,
ale na razie słychać tylko radosny krzyk dzieci z lasu.
Co jakiś czas następuje gwałtowny atak szczupaka.
Niedawno padało.
Na skraju błotnistego nabrzeża
muchy kluczą po śladach dzików i saren.
Czasami jest sezon na stare zęby i kości, innym razem można liczyć tylko na plastikowe ryby, ślimaki lub krokodyle…
Jedną ze specjalności naszego gatunku jest nieustanne poszukiwanie sensu w otaczającym świecie. Każdy człowiek odbiera rzeczywistość zewnętrzną za pośrednictwem pięciu zmysłów, jednak większość z nas zwraca szczególną uwagę na bodźce wzrokowe. Nie powinno więc dziwić, że od niepamiętnych czasów przypisywano określone znaczenia i moce różnym kolorom. Zieleń to jedna z tych barw, które nader często występują w naturze. Obserwując przyrodę oraz cyklicznie zachodzące w niej przemiany, ludzie zaczęli w oczywisty sposób łączyć ją z istotą życia, witalnością i zdolnością do odradzania się. Skojarzenia te w naturalny sposób przeplatały się z przedchrześcijańskimi wierzeniami. Prawdopodobnie z tego powodu Ozyrysa – staroegipskiego boga śmierci oraz odrodzonego życia, portretowano z zielonym obliczem. Jeszcze bliższe związki z zielenią ma postać tak zwanego Zielonego Człowieka (z języka ang. – Green Man), którego tradycyjnie przedstawia się w formie liściastej twarzy. Upowszechnienie tego bóstwa roślinności, związanego z wiosenną odnową, wzrastaniem i rytmicznością świata natury, przypuszczalnie zawdzięczamy Celtom, ale podobne wizerunki wraz z towarzyszącą im symboliką były znane także w innych kulturach.
Ceramiczna rzeźba Zielonego Człowieka, którą kilka lat temu kupiłem na pchlim targu w Oksfordzie.
Abstrahując od dawnych wierzeń, okazuje się, że zieleń ma dla nas naprawdę fundamentalne znaczenie. Jeden z zielonych barwników – chlorofil umożliwia roślinom przekształcanie wody i dwutlenku węgla w związki, które są im niezbędne do życia. Produktem ubocznym tego procesu, zachodzącego przy współudziale światła słonecznego, jest także tlen, który z kolei napędza nasz metabolizm. To jasne, że bez tlenu nie moglibyśmy istnieć, ale zieleń ma na nas także bardziej subtelne działanie. Badania naukowe potwierdzają to, co dla wielu z nas jest sprawą oczywistą. Wśród zieleni relaksujemy się i ten efekt jest na tyle istotny, że nie tylko przynosi psychiczne wytchnienie, ale też pobudza organizm do sprawniejszej regeneracji. Oczywiście można pomalować ściany pokoju na zielono lub zrobić z mieszkania mini-dżunglę, pełną roślin doniczkowych, ale koloru odnowy najlepiej doświadcza się na zewnątrz. Wiosna to dobry moment, by włóczyć się po zarośniętych ścieżkach nadrzecznych zadrzewień i lasów. Tamtejsza zieleń właśnie teraz jest najintensywniejsza. Co ciekawe, z takiej wycieczki oprócz spokoju można wynieść coś jeszcze, ponieważ w pobliżu wody rośnie prawdziwe bogactwo dzikich, jadalnych roślin. Można, na przykład, nazbierać pokrzyw, czosnaczku lub jasnoty na pesto, albo pędów chmielu, które po usmażeniu na maśle będą smakowały jak szparagi. Garść młodych liści kurdybanku wyśmienicie sprawdzi się natomiast jako zielony dodatek do tłuczonych ziemniaków.
Jak zakończyć wpis taki jak ten? Najlepiej kilkoma kipiącymi zielenią, nadwiślańskimi kadrami 🙂
Leniwe przedpołudnie nad Rzeką.
Opadająca Wisła pozostawiła po sobie trochę nietuzinkowo wyglądających kawałków czarnego dębu. Niektóre z nich nadawałyby się na designerskie rzeźby. Trafił się także poczerniały możdżeń rogu jakiegoś bydlęcia. Chodząc po wciąż przesiąkniętym wodą piasku trzeba uważać, żeby nie zostać wciągniętym w kurzawkę…
W ramach eksperymentu przyłożyłem obiektyw aparatu do okularu lornetki i „strzeliłem” zdjęcie Rzece. Obraz, który powstał w ten sposób nasunął mi iście kosmiczne skojarzenia 🙂
W ubiegły piątek spontanicznie wybraliśmy się z Olą nad rzekę. Poziom wody w Wiśle był dość wysoki, ale byliśmy w stanie – używając jako prowizorycznej kładki pnia powalonego drzewa – dostać się na odcięty od głównego nabrzeża niewielki fragment lądu nieopodal bielańskiej żwirowni.
Przyglądając się mętnej, wartko płynącej wodzie można było zauważyć, że jest ona wyraźnie spieniona. Widząc żółtawą pianę pomyślałem, że może być ona znakiem wieszczącym, że rzeka jeszcze przybierze. Wróciłem w to samo miejsce jakieś dwie doby później i okazało się, że tym razem moje przewidywania się sprawdziły. W krótkim czasie poziom wody podniósł się o jakieś 70 centymetrów.
W ostatnich dniach sporo padało i prawdopodobnie to jeszcze nie koniec takiej pogody. Na najbliższy czas również prognozowane są deszcze. Przy czym myśląc o rzece warto pamiętać, że może ona równie szybko opadać…
Nadwiślańskie wierzby białe, sfotografowane w odstępie około 48 godzin. Bez trudu można zobaczyć wyraźną zmianę poziomu wody (fotografie wykonywane z różnej perspektywy).
Nie tak dawno, gdy wyskoczyłem na chwilę nad Wisłę, w stercie przybrzeżnych kamieni wypatrzyłem coś paskudnego. Było to narzędzie służące do nielegalnego łowienia ryb metodą na tak zwanego szarpaka. Kłusujący w ten sposób zarzucają przy użyciu wędki kilka dociążonych ołowiem, dużych haczyków (lub kotwic) w miejsca, gdzie masowo gromadzą się ryby, a następnie w bezlitosny sposób starają się je podcinać, wbijając haki w różne części ich ciała. Przy okazji takiego połowu wiele ryb zostaje barbarzyńsko okaleczonych, a wykrywalność sprawców jest, niestety, niewielka. Nie jestem wędkarzem, ale w przeszłości obiły mi się o uszy informacje o kilku miejscach w Warszawie, które cieszą się szczególnym zainteresowaniem „szarpakowców”. Dopiero teraz zetknąłem się jednak z namacalnym dowodem na uprawianie tego parszywego procederu.
Bywając nad Wisłą, co jakiś czas znajduję pozostałości po świecie, którego już nie ma. Ostatnio trafił mi się ząb plejstoceńskiego nosorożca (gdy wygrzebywałem go ze żwiru, rozpadł się na części).
Patrząc na wartko płynące wody Rzeki – wciąż wezbranej po ostatnich roztopach, zastanawiałem się, co ciekawego jeszcze w tym roku wypłucze. Lubię myśleć, że gdzieś tam wciąż kryje się mnóstwo równie interesujących obiektów…
wierzby stoją w wodzie
dwanaście kroków od brzegu
leży martwy myszołów