Ku ujściu (3/5)

Budzę się słysząc dźwięczny klangor żurawi dobiegający gdzieś od strony Wisły. Okazuje się, że poziom wody w rzece w ciągu nocy zauważalnie się podniósł i wczorajsze przybrzeżne namulisko stało się niewielką wysepką. Widząc, że nad rzeką rozściela się woal porannej mgły, zastanawiam się, czy czekać z wypłynięciem aż opar zrzednie nieco w promieniach słońca, po chwili jednak spoglądam już z wody, jak ostatni fragment nabrzeża pochłania biel. Przez większość czasu, pozbawiony bodźców zewnętrznych innych niż cichy plusk wody oraz widok kłębów mgły, które w porannym świetle nabrały lekko różowej barwy, zaczynam stopniowo ulegać omamom. W tych warunkach monotonia wiosłowania, polegająca na wykonywaniu wciąż tych samych ruchów, i skupienie uwagi na oddechu sprawia, że dopada mnie stan bliski euforii przed szamańską ekstazą. Gdzieś na granicy odczuwania pojawia się uporczywa myśl o zmarłym kilkanaście lat temu ojcu. Później czuję, jakbym przez moment miał możliwość muśnięcia umysłem zapomnianego sedna wszystkich spraw. To naprawdę głębokie doświadczenie jest dalekie od „sacrum” znanego z tradycyjnie pojmowanej religijności, jednak w żaden sposób nie potrafię go precyzyjnie opisać. Gdy mgła się rozwiewa, na uschłym, odartym z kory drzewie jawi mi się sylwetka białej czapli. Wygląda jak duch. Kilka uderzeń białych skrzydeł później jesteśmy już tylko Wisła i ja.

Pokonując kolejne odcinki Doliny Dolnej Wisły natykam się na „łachę brzegówek”. Gdy grzęznę na mieliźnie tuż obok, te mniejsze od wróbla jaskółki, czyniąc wielki hałas, podrywają się do lotu. Po chwili widząc jednak, że nie stanowię dla nich bezpośredniego zagrożenia, wracają gromadnie na ziemię. Prawy, nieco urwisty, naturalnie zerodowany brzeg rzeki jest gęsto upstrzony ich norkami. Są ich setki. Zanim popłynę dalej, wypijam kilka łyków wody i przecieram kapeluszem zroszoną słonym potem twarz.

IMG_4150

 „Łacha brzegówek” w całej okazałości.

 Tuż przed Chełmnem mijam się z motorowym jachtem, za którego sterami stoi niemłody już facet ubrany w śnieżnobiałą koszulę. Na mój widok ten pełen godności „kapitan” przykłada dłoń do ronda swej marynarskiej czapki, a ja odpowiadam podobnym gestem. Dla kontrastu, kilkaset metrów dalej jakiś pijak z wędką drze mordę z brzegu, że „ZARA KURWA WEZWE MILICJE!!!”. Rzekomo płoszę mu ryby. Uśmiecham się kpiąco – mam te groźby gdzieś. Dopływam do Chełmna – miasta na wzgórzu, gdzie zatrzymuję się nieopodal mostu drogi krajowej nr 91. Ściągam kamizelkę, rozprostowuję kości i przez chwilę gawędzę z pogodnym staruszkiem, który przyjechał nad wodę rozklekotanym rowerem „Ukraina”.

Dwadzieścia minut później jestem ponownie na rzece. Oczy mi łzawią przez ciągłe wgapianie się w wodę, od powierzchni której odbijają się świetlne refleksy. Wypatruję wirów, które dzisiaj napotykam dość często. Niektóre z nich są naprawdę spore, jednak wprawne manewrowanie łodzią pozwala mi pokonać je bez większych trudności. Okulary przeciwsłoneczne nie pomagają i muszę ponownie odpocząć w cieniu, tym razem naprzeciw malowniczych terenów Nadwiślańskiego Parku Krajobrazowego nieopodal Świecia. Jak za większością ośrodków przemysłowych, i tutaj woda jest silnie zanieczyszczona, co kontrastuje mocno z pięknem krajobrazu. Nieco dalej, w pobliżu Sartowic, rzuca się w oczy pasmo pokrytych drzewami wzgórz, opadających stromo ku lewemu brzegowi rzeki. To tak zwane Czarcie Góry lub Diabelce, o których krążą historie, że są one miejscem zamieszkiwanym przez diabły.

IMG_4157

 Gdzieś na trasie, między Sartowicami a Grudziądzem.

Niedaleko miejscowości Wiąskie Piaski płoszę parę łabędzi niemych, które po dłuższym „biegu” po wodzie, ciężko i hałaśliwie wzbijają się w powietrze. Mierząc się z podmuchami wiatru manewruję wśród porozrzucanych tu i ówdzie łach. Powierzchnia wody marszczy się jak skóra słonia. Nadspodziewanie często widuję duże stada gęgaw i gęsi zbożowych. Trafił się także samotny bielik, który w posępnej, grabarskiej pozie przysiadł nad truchłem jakiejś nieszczęsnej kaczki. O tej porze roku Wisła jest węższa niż wiosną, jednak te ponad trzysta pięćdziesiąt metrów szerokości i tak w zupełności wystarcza, by poczuć specyficzny posmak swobody, jaką może zapewnić jedynie otwarta przestrzeń. Wciąż mocno wieje, jednak wytrwale posuwam się do przodu widząc w oddali wysoczyzny, na których umiejscowiony jest Grudziądz. Płynąc wzdłuż terenów rolniczych, przez które ciągnie się wał przeciwpowodziowy, przepływam pod kolejnym mostem autostrady A1. Po wyminięciu tego najdłuższego mostu drogowego w kraju, dopływam do miejsc, które znam doskonale. Mijam jezioro Rządz połączone z Wisłą kanałem i zabytkową śluzą. Płynąc nieopodal porośniętej wierzbowymi zaroślami łąki u podnóża wysokiej na ponad sześćdziesiąt metrów Kępy Strzemięcińskiej, witam się ze znajomymi sylwetkami kilku ogromnych topoli. Gdy byłem dzieckiem, wiosną włóczyliśmy się z kumplami po obrzeżach tutejszych wylewisk, by skryci w łozinach, obserwować zacięte walki bażantów. Doskonale pamiętam, że ekscytowało nas także każdorazowe natknięcie się na wężowisko zaskrońców. Zimą z kolei przyglądaliśmy się, jak na rzece formuje się lód. Paliliśmy wielkie ogniska na zamarzniętych starorzeczach, strzelając z łuków naprędce skleconych z leszczynowych gałęzi. Papiery przeznaczone na makulaturę, które mieliśmy zanieść do szkoły, płonęły szczególnie dobrze. Przez nadtopioną taflę lodu patrzyliśmy jak urzeczeni na zatopione jak we szkle wodne rośliny i pęcherze powietrza, a potem pnąc się pod strome zbocze, gnaliśmy spóźnieni do domów wydając z siebie nieartykułowane, „wojenne” okrzyki.

IMG_4180

U podnóża grudziądzkiej Kępy Strzemięcińskiej.

Dzisiejszą podróż kończę przy wybetonowanym fragmencie nabrzeża przylegającym do niewielkiej piaszczystej plaży, na granicy grudziądzkich osiedli Rządz i Strzemięcin. Na brzegu czeka moja mama, uprzedzona wcześniej, że przypłynę. Zbieg okoliczności sprawia, że pojawiają się także, całą pięcioosobową rodziną, moi niegdysiejsi sąsiedzi – Mariusz z żoną, synem, córką i niespełna dwuletnią wnuczką. Pomagają mi wysuszyć i spakować łódkę, a później wraz z tą liczną czeredą wspinam się pod strome zbocze. Wygląda na to, że najbliższą noc spędzę pod dachem.

Ku ujściu (2/5)

Budzę się przed świtem, mokry od wody, która wykropliła się z mojego oddechu. Jest zimno. Skostniały wyczołguję się ze śpiwora i wychodzę przed namiot. Czuję się nieco zmęczony nocnym nasłuchiwaniem i odganianiem bobra, który wykazywał nadmierne zainteresowanie moim „pływadłem”. Na mulistym nabrzeżu pozostawił po sobie pamiątkę w postaci wyraźnie odciśniętych śladów swoich łap. Miasto na przeciwległym brzegu wciąż pogrążone we śnie, chociaż jeszcze wczoraj tętniło stłumionym hałasem jakiejś grubszej imprezy. Ziemia jest otulona rosą. Gdzieś w dole rzeki, jak wabik głębinowej ryby, mruga samotne żółtawe światełko.

IMG_4132

 Krótki postój na jednej z łach między Toruniem a Solcem Kujawskim.

 Sprawnie zwijam obóz i wypływam około piątej rano. Za Toruniem woda staje się dużo brudniejsza. Pokaźne kłęby burej piany suną wespół z nurtem. Przepływam nieopodal kilku stanowisk wędkarzy, którzy prawdopodobnie spędzili nad wodą noc. W powietrzu czuć swąd dopalających się ognisk. Mijając niewielką zatoczkę otoczoną gęstwą klonów jesionolistnych i wierzb, przyłapuję na porannym żerowaniu jakiegoś samotnego piżmaka. Gryzoń płynnym ruchem ześlizguje się w mętną toń i bezgłośnie znika mi z oczu. Na samym środku rzeki z wody wystaje martwe drzewo. Z jego gałęzi zwieszają się warkocze przegniłej trawy. Wygląda jak totem, który wieszczy nieszczęście, jednak wiem, że dzisiaj nic złego nie może mnie spotkać. Sporo płycizn, ale przeciąganie po nich łódki pozwala mi odrobinę odpocząć od niewygodnego przesiadywania na twardej ławce ze sklejki. Panuje poranny spokój. Co jakiś czas zmienia się tylko nabrzeżny krajobraz. Rzeka przepływa przez malownicze tereny rolnicze na przemian z dzikszymi, mocno zadrzewionymi odcinkami. To zadziwiające, jak niepłochliwe wydają się zwierzęta, gdy spokojnie spływając z prądem obserwuje się je z wody. Kilkakrotnie natykam się na sieweczki rzeczne. Od czasu do czasu udaje mi się wypatrzeć brodźca piskliwego. Podziwiam kormorany, które, obsiadłszy gałęzie, suszą swe skrzydła w promieniach ostrego słońca. Czaple siwe, niekiedy zebrane w niewielkie grupy, na ogół są pogrążone w napiętym bezruchu. Widziałem, jak jedna z nich próbowała połknąć sporego szczupaka.

IMG_4133

 Zadrzewione nabrzeże widziane z perspektywy wody.

W okolicy Solca Kujawskiego mijam flotyllę pogłębiarek, które wydobywają piasek z dna rzeki, a następnie transportują go na nabrzeże pobliskiej żwirowni. Czuję się nieco spięty lawirując między ich stalowymi cielskami, jednak sternicy obserwują moje poczynania ze spokojem godnym świętych krów. W Solcu dobijam do prawego brzegu, by odrobinę odpocząć w zbawczym cieniu, jaki zapewniają korony drzew. Palące słońce naprawdę mocno dało mi w kość – zwłaszcza dłonie mam spieczone jak kotlety. Po drugiej stronie rzeki przystań WOPR. Słychać lekko stłumiony śmiech, dudni disco polo. Po jakichś trzydziestu minutach drzemki zjadam garść orzechów, po czym woduję łajbę wśród sterty śmieci i na powrót płynę przed siebie. Za miastem mijam serię ostróg regulacyjnych i na ogół udaje mi się wykorzystać towarzyszące im warkocze wartkich prądów, by nabrać chwilowego przyspieszenia. Płynąc nieopodal Puszczy Bydgoskiej z wielką uwagą podpatruję sceny z życia wszędobylskich czajek. Wespół z nimi piaskowe ławice obsiadają także stadka szaro-brunatnych gęgaw – przodków domowych gęsi. W pewnym momencie dostrzegam na niebie dorosłego bielika. Majestatycznie kołuje. Wznosi się wyżej i wyżej, umiejętnie wykorzystując prądy ciepłego powietrza. Jest naprawdę wspaniały. Ten widok na długo zapadnie mi w pamięć.

W pobliżu Brdyujścia zakręcam w prawo wespół z rzeką i płynę przez Fordon. Na lewym brzegu fabryczna bryła słodowni. Na prawym, dobre kilkaset metrów dalej, zajęta sobą parka małolatów. Gdy przepływam pod Mostem Fordońskim, jakiś facet strzela mi zdjęcie. W międzyczasie mam także mijankę z niewielką zadaszoną łodzią, po brzegi wypełnioną turystami. Wypływając z Bydgoszczy natrafiam na piknik nudystów. Kilkuosobowa grupa nagusów na mój widok rozbiega się po okolicznych krzakach. Będąc jakieś sto metrów dalej, widzę, jak wracają do swych zajęć. Jedni podrzucają kolorową piłkę, inni otaczają palenisko niewielkiego grilla. Dziarski dziadek wpatruje się w horyzont robiąc daszek z dłoni.

Za Ostromeckiem znacząco pogarsza się pogoda. Uporczywy, północno-wschodni wiatr marszczy taflę wody. Jego gwałtowne podmuchy sprawiają, że niekiedy jest mi dość trudno posuwać się do przodu. Przez kilka minut pada mżawka, jednak wiatr dość szybko przegania chmury i na powrót się wypogadza. Przepłynąłem dzisiaj dystans około pięćdziesięciu kilometrów i, nieco zmęczony, rozglądam się za dogodnym miejscem na nocleg. Niedaleko Słończa natrafiam na namulisko, które przylega do lekko wzniesionego nabrzeża porośniętego wierzbowymi zaroślami. Dobijam do brzegu, wyciągam graty z wody i siadam na przepoconej kamizelce, którą uprzednio rzuciłem na ziemię. Po kilku minutach błogiej bezczynności jestem świadkiem sceny, w której chudy jak szczapa gospodarz sprowadza nad wodę – z położonego nieco wyżej pastwiska – karawanę kilku czarno-białych krów, aby je napoić.

IMG_4140

 Na prawym brzegu Wisły gdzieś nieopodal Słończa.

Puszczając oko żartuje, abym sprzedał mu łódkę. Mówi, że przydałaby mu się, aby pływać do zwierząt przez wiosenne wylewiska. Rozmawiamy przez chwilę i za jego zgodą rozbijam namiot na łące. Kanadyjkę oraz rzeczy spakowane w wodoszczelne worki rzucam nieopodal namiotu, po czym paląc czym bądź, zagotowuję wodę w czajniku. Pijąc herbatę gapię się tępo, jak promienie słońca przesączają się miękko przez gęstwę gałęzi pobliskich wierzb. Przypalikowany nieopodal byk tak samo tępo wgapia się we mnie. Zjadam kromkę starego chleba i resztkę konserwowej mielonki, a potem schodzę nad wodę „krowią ścieżką”, by w ostatnich promieniach słońca wziąć szybką kąpiel. Wracam do namiotu, i gdy kładę głowę na spodniach zwiniętych w kłębek, zasypiam snem twardym jak głaz.

Ku ujściu (1/5)

Jest druga połowa lipca 2016 roku. Płynę środkiem koryta Wisły niemal całkowicie skupiając się na czytaniu wody przed sobą. Miarowe ruchy pagajem, spokojny oddech – jest dobrze. Od czasu do czasu rzucę okiem do wnętrza buta rzuconego na dno łódki, do którego włożyłem turystyczny system GPS, lub poprawię rondo kapelusza, co i rusz odginane przez niesforny podmuch wiatru. Przyjemną monotonię raz na jakiś czas przerywa plusk wody, wzburzonej przez bolenia zaganiającego rybią drobnicę na płycizny, lub furkot skrzydeł jakiegoś spłoszonego kormorana. Uporczywa myśl, by spłynąć Wisłą tak daleko, jak tylko pozwoli czas, tłukła mi się po głowie od dawna, jednak z uwagi na codzienne obowiązki trudno mi było wcielić plany w życie. Teraz zdecydowałem się z dnia na dzień, ponieważ naprawdę zmęczyłem się ludźmi i odczuwałem silną potrzebę samotności. Spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy i byłem gotowy do drogi.

Marcin wywozi mnie z Warszawy jeszcze przed świtem swoją wysłużoną Toyotą. Postanawiam, że oszczędzę sobie ewentualnych niespodzianek pogodowych na Zalewie Włocławskim i spływanie rozpocznę za tamą we Włocławku. Ostatecznie, po krótkim rekonesansie, zauważamy miejsce, które wydaje się odpowiednie. Zjeżdżamy w polną drogę, która zakręca ku wodzie, i po wyminięciu kilku pordzewiałych beczek po paliwie znajdujemy się tuż przy rybackiej przystani, gdzieś na terenie gminy Lubanie. Wyrzucam swoje klamoty z samochodu, wbijam pagaj w piasek, rozkładam i pompuję łódkę, a następnie, po zwodowaniu jej nieopodal kilku drewnianych wąskich łodzi, układam w niej swoje rzeczy. Marcin w międzyczasie zarzuca wędkę, bezskutecznie próbując szczęścia. Woda jest mętna. Kłęby żółtawej piany kręcą bąki wśród niewielkich wirów. Przywiązuję łódkę do wiosła, a następnie w nabrzeżnej, zbitej z desek wiacie zjadamy po kawałku podsuszanej kiełbasy. Wypijamy po kubku ciepławej kawy, obserwując jakiegoś faceta w jednoczęściowym roboczym kombinezonie, który ni stąd ni zowąd pojawił się nad wodą. Jak się okazuje, to spawacz pracujący w gdańskiej rafinerii, który spogląda na rzekę okiem zapalonego wędkarza. Wymieniamy kilka pożegnalnych zdań, po czym chwytam pagaj w dłoń, wsiadam do „dmuchańca” i odpycham się nogą od brzegu. Nie ma już odwrotu. Na kilka dni porzucam codzienność – powierzam się rzece.

2016-07-20 08.01.16-popr

 Ja w ramionach rzeki z perspektywy Marcina.

A więc płynę ku ujściu Wisły i pierwsze co odczuwam, to euforia przemieszana ze swoistym niepokojem. Ten brak wewnętrznego spokoju znany jest wszystkim, którzy podejmują samotną wędrówkę. Dotyczy głównie tego, co pozostaje w tyle – praca, dom, codzienne sprawy, niemniej jednak to minie i na drugi lub trzeci dzień umysł będzie w stanie skupić się na wykradzionej wolności. Po jakiejś godzinie wiosłowania mijam ruiny zamku w Bobrownikach. Stan rzeki jest niski, lecz zazwyczaj wody jest na tyle dużo, by płynąć bez konieczności wymijania płycizn. Co jakiś czas przepływam obok boj znaczących szlak wodny, jednak aż do Nieszawy na rzece nie spotykam nikogo. W Nieszawie wymijam prom, który latem regularnie kursuje od brzegu do brzegu. Parokrotnie robię krótkie postoje, by napić się, brodząc w ciepłej wodzie. Słońce pali niemiłosiernie, jednak jest to jedyna niedogodność, którą można zniwelować zakrywając przedramiona rękawami kraciastej koszuli.

IMG_4123

 Przy wiślanej ostrodze gdzieś przed Nieszawą.

Dochodzi późne popołudnie, gdy mijam most autostrady Bursztynowej (A1) w okolicy Grabowca. Z wioślarskiej rutyny wyrywa mnie tubalne „Kiedy ranne wstają zorze… !”. Odwracam głowę, by zobaczyć jak krewki 60-latek macha do mnie ręką, po czym krzyczy „Ahoj!”. Wygląda trochę jak Billy z Easy Ridera, którego gra Dennis Hopper, tyle że podstarzały. Skóra spalona słońcem, długie siwiejące włosy i enigmatyczny uśmiech wyglądający spod wąsa. „Billy” mówi, że jest w drodze już od dobrych kilku tygodni. Nie mówi skąd, ani dlaczego płynie, jednak zapewnia, że jego celem jest Bydgoszcz. Miał dzisiaj wywrotkę i rzeczy dosuszają się porozwieszane na burtach zielonego canoe. Przez kilkanaście minut płyniemy burta w burtę, jednak jego łódź tnie wodę dużo łatwiej niż moja i ostatecznie pozostaję jakieś trzysta metrów w tyle. Aż do zabytkowej zabudowy Torunia widzę, jak lawiruje wśród płycizn, niekiedy lądując na mieliźnie. Na tym odcinku rzeka wydaje się płytsza i dość często niezbędne staje się wyskoczenie z łódki w celu przeciągnięcia jej brzuchem po rozległych wypłyceniach. Przepływając pod trzema toruńskimi mostami ostatecznie ląduję na lewym brzegu rzeki, tuż za ostatnim z nich.

IMG_4126

 Moje prowizoryczne obozowisko przy moście im. Józefa Piłsudskiego w Toruniu.

Wyciągam łódkę z wody, rozbijam namiot na paśmie piasku nieopodal nadgryzionej przez bobry wierzby. Oprócz kęp rzadkiej trawy, na jałowym podłożu można znaleźć także nieco rzepienia włoskiego i komosy czerwonej. Zakasuję rękawy, rozpalam ogień w czajniku kominowym i zagotowuję wodę na herbatę. Przeciągam się rozciągając mięśnie ramion i pleców, zesztywniałe po jakichś 45 kilometrach operowania pagajem. Znienacka pojawia się grupka łysych małolatów w dresach, niosących skrzynkę pełną butelek piwa. Przez moment mierzymy się wzrokiem, po czym łepki wybąknąwszy nadspodziewanie potulne „dzień dobry” znikają za pobliskim zakrzaczonym wzniesieniem. Gdzieś tam są ruiny Zamku Dybowskiego. Płuczę stalowy kubek w rzecznej wodzie i wśród połamanych skorup szczeżui znajduję odłamaną końcówkę rogu jakiegoś wymarłego jelenia. To dobry omen. Wycieram go z błota i chowam do kieszeni. W oddali, w świetle zachodzącego słońca dostrzegam ospale płynącego wzdłuż brzegu piżmaka, a potem nieubłaganie zapada zmrok.

IMG_4129

 Zachód słońca widziany z lewego brzegu Wisły w Toruniu.