Łęg nasiąkł wodą, jak gąbka.
Brnąc coraz głębiej w te chaszcze,
raz po raz zrywam przędzę nici pająka.

Łęg nasiąkł wodą, jak gąbka.
Brnąc coraz głębiej w te chaszcze,
raz po raz zrywam przędzę nici pająka.


Od czasu do czasu funduję sobie nocną przejażdżkę tramwajem linii numer „6”. Zazwyczaj taka wycieczka wygląda bardzo podobnie. Wysiadam na Moście Gdańskim, a następnie – starając się nie wchodzić w paradę innym nocnym markom – przysiadam gdzieś na wiślanym nabrzeżu.
Dzisiaj stolica obchodziła „Święto Wisły” czyli symboliczne zakończenie sezonu letniego nad Rzeką i z tego powodu sporo się działo. Spektakle, muzyka na żywo, parada łodzi. Fajnie, ale tego typu imprezy to jednak nie moja bajka. Jestem facetem, który na ogół chadza własnymi ścieżkami. Siedząc nad Wisłą i myśląc o niej w kontekście wyjątkowych wydarzeń, przyszło mi wszakże coś do głowy. W gruncie rzeczy prawdziwymi świętami z punktu widzenia rzek są ich wezbrania. Paradoksalnie, jeden z największych w tym roku przyborów na Wiśle ma miejsce właśnie w tej chwili. Ulewne deszcze na południu doprowadziły do tego, że przez Warszawę przewala się długa fala wezbraniowa. Stan wody będzie podwyższony jeszcze przez pewien czas. Tym razem można jednak zachować spokój, ponieważ według prognoz miastu nie powinno zagrażać niebezpieczeństwo.
Celebruję to wydarzenie na swój sposób. Staram się wyryć w pamięci wszystkie niestałe szczegóły warkoczy wysokiej, wartko płynącej wody. Jej niespokojna powierzchnia – odbijając światło rzędu latarni na grzbiecie mostu – tej nocy ma barwę szlachetnego mosiądzu. Widok godzien jest pędzla impresjonisty…

Żółkną liście na krańcach gałęzi lipy.
A więc to tak?
Tak zaczyna spalać się świat?

Krople zimnego deszczu stukają o szybę.
Nie wiem dlaczego, ale dopiero teraz uświadomiłem sobie, że ciepłolubne szpaki już jakiś czas temu postanowiły wynieść się z okolicy. Tymczasem wrony niewzruszenie mokną na gałęziach. Z tymi przerzedzonymi piórami na głowach wyglądają trochę, jak sępy…

Smutna kobieta zamiata podwórze.
Ucichł wiatr, zaczęły opadać
pierwsze liście topoli.

„Zdaje się, ze widziałem kotecka. O tak! Na pewno widziałem kotecka„. Zapewne kojarzycie ten tekst, będący znakiem firmowym kanarka Tweety – jednego z bohaterów kreskówek z serii „Zwariowane melodie”. Kilka tygodni temu mogłem powiedzieć to samo. Wałęsając się po jednej z dzikich, wiślanych plaż wypatrzyłem częściowo zagrzebaną w piasku, niedużą mózgoczaszkę. Gdy przyjrzałem jej się z bliska, okazało się, że należała właśnie do kota. Brunatny kolor znaleziska pozwalał z kolei domniemać, że to konkretne kocisko już dawno temu nieodwracalnie straciło apetyt na ptaki…


Daleko niosą się dźwięki hałaśliwej debaty dziesiątek gęsi, których wciąż przybywa na dwóch niedużych śródrzecznych ławicach.
W powietrzu roztacza się zapach dzikiego oregano i liści czarnego bzu. Jak z bicza strzelił zleciała pierwsza połowa lata.

Ławice rybek na wszystkich płyciznach.
Ktoś nabazgrał wielkie „S O S !” patykiem na piasku.
Obok pieczęć bosych stóp.
O siedemnastej ma rozbrzmieć głos syren,
ale na razie słychać tylko radosny krzyk dzieci z lasu.
Co jakiś czas następuje gwałtowny atak szczupaka.

Niedawno padało.
Na skraju błotnistego nabrzeża
muchy kluczą po śladach dzików i saren.
