I znowu o „zielsku”

Czy wiecie, że spora część tak zwanego Serka Bielańskiego ostatnio wygląda jak wielobarwny kobierzec?

W tym roku stołeczny Zarząd Zieleni zmienił swoje podejście do kwestii koszenia trawników i chwilowo ma ono odbywać się rzadziej. To oraz kilka ciepłych, deszczowych dni sprawiło, że niezabudowany teren między ulicami Marymoncką, Żeromskiego i Duracza uległ magicznemu przeobrażeniu. „Czary mary” i oto mamy miejską łąkę. Jeżeli dobrze się nad tym zastanowić, to w pewnym sensie jest to powrót do korzeni, ponieważ w przeszłości w tym miejscu znajdowały się pola.

DSC08218DSC08219

Przyjemnie patrzy się na tę zaskakująco bogatą mozaikę, składającą się z ponad dwudziestu gatunków rodzimych roślin. Splątany gąszcz jest stołówką dla wróbli, szpaków, mazurków oraz kawek, a wśród setek kwiatów uwijają się kosmate trzmiele i pracowite pszczoły. Oczywiście, teren ten docelowo będzie skoszony, ale na ten moment zrobiono to tylko w bezpośrednim sąsiedztwie chodników i na obszarach, gdzie było to konieczne. Myślę, że jest to przykład dobrego kompromisu, jak w czasach kryzysu klimatycznego powinna wyglądać zieleń w mieście.

Przy czym, ilu jest ludzi, tyle zdań na ten temat. Wydaje mi się, że zarządcy okolicznych osiedli mają zupełnie odmienne podejście…

Ubiegłoroczna inwazja

Miasto rządzi się swoimi prawami, ale flory to nie obchodzi. Roślinność jest niepokorna i kiedy tylko może, wyciąga gałęzie po swoje.

Na zdjęciach ubiegłoroczna inwazja siewek i odrostów korzeniowych topoli białej, dla których beton nie stanowił przeszkody. Drzewka ostro pięły się w górę. Taki stan rzeczy trwał dobre kilka tygodni. W szczytowym momencie niektóre z samosiejek, które wyrosły wzdłuż ulicy Marymonckiej urosły tak bardzo, że sięgały mi powyżej pasa.

DSC06024DSC06023DSC06025DSC06027

Krótko potem nastąpił ruch miasta. Z trawników zrobiono spalone słońcem ścierniska, a chodniki i place zabaw potraktowano rakotwórczym roundup-em.

Cywilizacja wygrywa, ale nie od dzisiaj wiadomo, że w miejskiej dżungli dzikość z reguły ma tylko chwilową przewagę. Na warszawskich osiedlach zielony sen o potędze na razie nie ma szansy się ziścić…

Pierwotne serce Warszawy

Gdybym miał wskazać moje ulubione punkty na mapie Warszawy, to jedno z czołowych miejsc w takim rankingu na pewno zająłby Las Bielański.

Ten nieduży kompleks leśny, leżący w północnej części miasta, to niecodzienne miejsce. Jest tak przede wszystkim dlatego, że wciąż można wyczuć tu ciche echo pierwotnej przeszłości. Historycy i biologowie są zgodni, że jest on reliktową pozostałością po dawnej Puszczy Mazowieckiej. Tej samej średniowiecznej kniei, którą zamieszkiwały ostatnie tury. Turów już nie ma, lecz ciągłość lasu i jego naturalne procesy trwają tu nieprzerwanie od stuleci. Świadectwem czasu jest wielkość drzew, a niektóre z tutejszych dębów są naprawdę potężne. Szacuje się, że najbardziej sędziwe mogą liczyć sobie nawet czterysta lat i bardzo prawdopodobne jest to, że nie zostały posadzone przez człowieka. Czasy się zmieniają, a Las Bielański niestrudzenie opiera się naporowi stolicy i różnym dziejowym zawirowaniom. Miejsce to ma duże znaczenie społeczne oraz historyczne, jednak prawdziwą wartość lasu mierzy się jego bioróżnorodnością. W toku wieloletnich badań stwierdzono tu jakieś tysiąc gatunków bezkręgowców, ponad czterysta gatunków roślin naczyniowych, około trzysta gatunków grzybów (w tym wiele bardzo rzadkich) oraz czterdzieści gatunków ptaków. Czy jakieś inne duże europejskie miasto  może pochwalić się takim bogactwem w swoich granicach?

Gdy mieszkaliśmy z Olą na Podleśnej, tutejszy rezerwat stanowił oczywisty cel naszych spacerów. Mieliśmy do niego przysłowiowy rzut beretem. Chodziliśmy tam bez konkretnego powodu, w różnych porach dnia czy roku. W zimne dni zabieraliśmy ze sobą termos z herbatą i kanapki, w ciepłe tylko puste kieszenie. Wędrowanie po ścieżkach Lasu Bielańskiego czasem pozwalało mi zajrzeć w głąb siebie i w dużej mierze zaspokajało moje wewnętrzne potrzeby. Nie bardzo potrafię ubrać to w słowa, ale lubię kontemplować naturalne formy – poskręcane gałęzie, dziuple, wzory na korze. Gdy mijam stosy butwiejących pni i konarów, zdarza mi się myśleć o przemijaniu. Nasłuchuję szelestu liści. Trenuję swoją uważność wypatrując myszy. Chłonę wzrokiem sylwetki leśnych olbrzymów. W miejscach takich jak to mnóstwo jest nie do końca jawnych pozostałości i znaków, w których, jak w zaśniedziałym zwierciadle, można zobaczyć, że  stary świat gdzieniegdzie jeszcze istnieje. My przemijamy, lecz pierwotne serce wciąż bije. W tych trudnych dniach warto jest o tym pamiętać.

Miejski ols

Mniej więcej w połowie grudnia ubiegłego roku natknąłem się na niewielką enklawę dzikości. Zespół Przyrodniczo-Krajobrazowy Olszyna, bo o nim mowa, usytuowany jest na obrzeżach warszawskiego osiedla Słodowiec. Ten mały zakątek to jedna z nielicznych pamiątek, które pozostały po dolinie rzeki Rudawki. Ta żoliborska rzeka pierwotnie płynęła z Powązek przez Marymont, by ostatecznie złączyć się z Wisłą. Niestety, z upływem lat została najpierw zmelioryzowana, a później prawie w całości osuszona. W Parku Olszyna ciek wodny, który po niej pozostał przybrał formę wąskiego kanałku.

DSC06782Zespół Przyrodniczo-Krajobrazowy Olszyna. W tle ekran dźwiękochłonny alei Armii Krajowej.

Obszar, o którym piszę objęto ochroną w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku ze względu na obecność resztek olsu kępowego. Muszę przyznać, że widok czarnych olch wczepionych szczudlastymi korzeniami w podmokły grunt tuż obok blokowiska trochę mnie zaskoczył. Niższą partię roślinności stanowią głównie krzewy bzu czarnego o splątanych gałęziach. Niektóre z nich są siedliskiem uszaka bzowego – kosmopolitycznego grzyba będącego popularnym składnikiem kuchni azjatyckiej. Miejsce to cieszy się dużym zainteresowaniem kaczek, ale z tablic informacyjnych stojących przy ścieżce biegnącej przez całą długość olsu wynika, że bytuje tu również kilkanaście innych gatunków ptaków.

DSC06576Tutejszy ols kępowy. Prawda, że dziko?

Odpowiada mi to, że mam pod nosem tego typu miejsce, a nie kolejny wypielęgnowany skwer z pięknie utrzymanymi klombami i trawnikiem. Oczywiście, nie da się ukryć, że jest to tylko namiastka dzikości, jednak w przypadku Warszawy każdy skrawek pozostawiony sam sobie jest na wagę złota. Możecie być pewni – będę tu wracał.

DSC06585Owocniki uszaka bzowego sfotografowane w grudniu ubiegłego roku.

Pożegnanie z pewnym widokiem

Po raz ostatni patrzę na świat z tej perspektywy i przyznaję, że jest to jedyne, czego będzie mi brakowało po wyprowadzce z malutkiego mieszkania, usytuowanego na dziesiątym piętrze PRL-owskiego wieżowca na warszawskich Bielanach. Nigdy nie mieliśmy telewizora, ale obrazy które zdarzało nam się oglądać zza tych nie zawsze czystych szyb były niepomiernie ciekawsze.

Lubiłem obserwować, jak kolejne pory roku barwią korony drzew Lasu Bielańskiego, stąd widocznego jak na dłoni. Posępne szarości i biel zmieniały się w subtelne brązy, rozmaite odcienie zieleni, a potem następowała nieuchronna eksplozja ciepłych barw.

DSC04724Wschód słońca widziany z okna na Podleśnej.

Niejednokrotnie byliśmy świadkami przelotów mieszanych stad gawronów i kawek – tak wielkich, że zimowe niebo stawało się ciemne.

Rok w rok z wielkim zaciekawieniem przyglądałem się, jak wrona mości się w gnieździe, a później – zanim lipa rosnąca na podwórku pokryła się szczelną zasłoną liści – liczyłem kolejne zielono-niebieskie jaja. Pod koniec pewnego lata, na czubku tego samego drzewa widziałem też jaskrawo-żółtą wilgę. Była jak ze snu.

Niekiedy, patrząc przez lornetkę w kierunku komina żerańskiej elektrociepłowni zdarzało mi się widywać klucze żurawi, lub kołującego bielika – wyraźne świadectwa, że gdzieś tam pełznie wąż Wisły.

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

Po jednej z letnich burz. Nad lasem Bielańskim majaczy podwójna tęcza.

W pamięci utkwiły mi także wschody słońca nad nagim kośćcem blokowiska Marymont-Ruda, dymy kilku pożarów i parę naprawdę spektakularnych burz.

Teraz o szybę bębni deszcz i coś nareszcie się kończy, lecz chciałbym powiedzieć Wam jedno – z całą pewnością wiem, że obraz, który jest malowany za tym oknem, nigdy nie będzie skończony…

Niech rośnie

Siódmego lipca. Ku wielkiej uciesze szpaków, wróbli i kosów w wielu miejscach na terenie naszej dzielnicy zielsko porosło takie, że hej. Chwilowa bezczynność operatorów kosiarek sprawiła, że trawniki pięknie zdziczały i stały się różnorodne, jak nigdy. Gwoli ścisłości – palące słońce oraz długotrwały brak deszczu spowodowały, że trawa wygląda, jakby ledwo trzymała się życia. Jest tak rzadka i sucha, że aż żal na nią patrzeć, ale w zasadzie to nie ma czemu się dziwić. Tegoroczny czerwiec należał do najcieplejszych w historii pomiarów.

A zatem z trawą kuso, jednak tak zwane „chwasty” radzą sobie nad wyraz dobrze. Pokonując codziennie trasę od bloku do metra, podziwiam coraz bujniejsze łany szczawiu, komosy i szarłatu. Dziarsko płoży się rdest. Wspaniale kwitną rzodkiewnik oraz wiesiołek. Tu i tam prężą się dorodne siewki topoli, a skupiska konyzy kanadyjskiej miejscami powyłaziły nawet spomiędzy płyt chodnikowych. Co ciekawe, ta zielona rewolucja trwa już na tyle długo, iż można domniemać, że brak reakcji „kosiarzy” może być wynikiem jakiejś odgórnej decyzji.

DSC06022Trawa jest rzadka i sucha…

DSC06020… ale „chwasty” dają radę.

Niestety, ale wszystko wskazuje na to, że ekstremalne zjawiska pogodowe, do których można zaliczyć także susze czy rekordowe upały, będą powtarzać się coraz częściej. Oczywiście, będzie wiązało się to z koniecznością zmiany dotychczasowego podejścia w wielu obszarach. Słyszałem, że w niektórych miastach podmioty odpowiedzialne za zieleń powoli decydują się już na przekształcanie części terenów w rzadko koszone łąki. Dlaczego? Bujniejsza roślinność ma szansę sprawić, że uporczywe upały w mieście staną się mniej dokuczliwe. Wynika to z tego, że ziemia będzie mniej narażona na wysychanie i erozję a powietrze stanie się bardziej wilgotne i czyste. Dodatkowo, niewielkie zwierzęta – a wbrew pozorom w miastach także jest ich sporo – będą miały ostoję, w której będą mogły się schronić.

Czy ktoś z warszawskich decydentów pomyślał w ten sposób? Nie mam pojęcia, ale patrząc na zapuszczone trawniki myślę – niech rośnie dalej, fajnie jest. To paradoksalne, ale czasami, by zrobić coś dobrego, wystarczy nie robić nic. I z tą myślą chciałbym Cię dziś zostawić…