Topola holenderska „Piastunka” z Kępy Potockiej

Piastunka to kobieta, która niegdyś opiekowała się dziećmi w dużych gospodarstwach domowych. W zastępstwie rodziców dbała o to, żeby jej podopieczni byli najedzeni, odpowiednio ubrani i by nie działa im się krzywda podczas zabawy. W razie potrzeby wcielała się też w rolę pielęgniarki, która potrafiła opatrzyć ranę, lub zadbać o dziecko w czasie choroby. Piszę o tym z określonego powodu – postać piastunki kojarzy mi się bowiem z pewnym warszawskim drzewem, które dzisiaj Wam pragnę przedstawić.

Co jakiś czas bywamy z Arturem w parku „Kępa Potocka”, nieopodal Lasu Bielańskiego. Młody uwielbia jeden z tamtejszych placów zabaw, na którym stoi między innymi zjeżdżalnia w kształcie słonia. Niestety, około sto metrów od miejsca, w którym dzieciarnia może się wyszaleć, biegnie też „Wisłostrada” – jedna z najbardziej ruchliwych arterii komunikacyjnych Warszawy. Tylko w 2015 roku przejechało nią blisko 29 milionów samochodów, co daje pewne wyobrażenie o jakości powietrza w jej bezpośrednim sąsiedztwie. Nie jest tajemnicą, że smog jest jedną z bolączek naszego miasta. Oddychając miejskim powietrzem zaledwie przez dwie godziny dziennie, przeciętny mieszkaniec Stolicy, rocznie może pochłaniać ilość szkodliwych substancji równoważną wypaleniu ponad siedmiuset papierosów (!) (LINK). Na szczęście, na straży zdrowia dzieciaków, bawiących się na feralnym placu zabaw, stoi okazała topola holenderska. Tego rodzaju drzewa, będące jedną z odmian topoli kanadyjskiej, znane są z bardzo szybkiego wzrostu. Mogą przyrastać na wysokość nawet dwa metry rocznie, co czyni je niezwykle wydajnymi pochłaniaczami dwutlenku węgla oraz filtrami zanieczyszczeń powietrza. Dodatkowo, w okresie wegetacyjnym – oprócz tlenu – wytwarzają one także tak zwane fitoncydy. To różne związki chemiczne, posiadające zdolność do zwalczania lub hamowania rozwoju chorobotwórczych drobnoustrojów.

„Holenderka” z „Kępy Potockiej” nie stanowi tutaj wyjątku. Jej obecność z pewnością ma pozytywny wpływ na otoczenie. Obwód pierśnicowy drzewa (700 cm) wskazuje, że posadzono je w czasach, gdy teren dzisiejszego parku był częścią wiślanej wyspy (przed 1931 r.). Niewykluczone, że kilka lat później, gdy „Kępa” miała już połączenie ze stałym lądem, nasza topola była niemym świadkiem działań wojennych. We wrześniu 1939 roku przez okolicę biegła bowiem linia obrony miasta, a w trakcie powstania tutejsze tereny były przyczółkiem desantowym wojsk generała Berlinga. Dzisiaj wspomniane drzewo jest ważnym elementem miejscowej „zieleni”. Jeszcze do niedawna, niewiele grubsza przedstawicielka tego kultywaru topoli kanadyjskiej nosiła miano najgrubszego drzewa Łodzi (LINK). Niestety, była w bardzo złym stanie zdrowotnym i ostatecznie – podczas pewnej burzy – uległa sile huraganowego wiatru (przeczytacie o tym TUTAJ). W przeciwieństwie do niej bohaterka dzisiejszej notatki trzyma się nieźle. Jej pień nie nosi na sobie śladów zbyt wielu uszkodzeń, a rozłożysta korona, co roku pokrywa się gęstym listowiem.

Osobiście, bardzo lubię to drzewo i myślę o nim z dużą dozą czułości. Każdorazowo, gdy jestem w pobliżu, staram się poświęcić mu chociaż chwilę swojej uwagi. Lubię badać dotykiem i wzrokiem intrygujące detale jego pnia, zdobnego w relief przeplatających się listewek korkowych i liczne pędy odroślowe. Czasem wsłuchuję się w szum jego liści. Doceniam też zbawienny cień, jaki zapewnia ono w czasie upałów i to, że powietrze w jego otoczeniu jest wilgotniejsze. Patrząc na dzieci biegające u podnóża tej konkretnej topoli, niekiedy naprawdę miewam wrażenie, że jest ona starą, milczącą nianią, mającą stałe baczenie na tę rozwrzeszczaną czeredę.

Nasz stosunek do topól może być różny, ale większość z nas zapewne zgodzi się, że obecnie, gdy coraz częściej na własnej skórze doświadczamy skutków katastrofy ekologiczno-klimatycznej, każde duże drzewo w mieście jest na wagę złota. Pomny tego, jaki los spotyka topole kanadyjskie w naszym kraju (są masowo i często bezrefleksyjnie wycinane), jakiś czas temu skontaktowałem się ze znanym dendrologiem i popularyzatorem wiedzy na temat topoli – p. Ernestem Rudnickim, i poprosiłem go o konsultacje oraz ewentualne wsparcie. Skutkiem tego, topola „Piastunka” (takie imię zaproponowałem we wniosku) jest aktualnie kandydatem na pomnik przyrody. Z nadzieją czekam na dalszy rozwój wydarzeń i pozytywną decyzję bielańskich urzędników. Mam nadzieję, że administracyjne bariery zostaną sprawnie pokonane i że za jakiś czas dołączy ona do grona innych pomnikowych topoli. Jeżeli i Wy popieracie podobne inicjatywy – trzymajcie kciuki!

Na wiślanym klifie (5 stycznia)

Wólka Górska, 544 kilometr Wisły. Przez okolicę dopiero co przeszła średnio przyjemna ulewa. Z wiatrem we włosach idę wzdłuż poszarpanej krawędzi klifu, pełnego pustych norek brzegówek. Nieopodal rezerwat „Kępy Kazuńskie” oraz ponuro wyglądający, spalony dom. Przyczłapałem tutaj, ponieważ ostatnio noszę w sobie jakiś rozedrgany niepokój i czułem, że potrzebuję otwartej przestrzeni. Przy okazji, miałem nadzieję sfotografować pozostałości pewnej wielkiej sokory, której nadpalony pień zwrócił moją uwagę jakiś czas temu. Niestety, spóźniłem się, ponieważ topolowy „totem” w międzyczasie został powalony na ziemię. Ktoś dodatkowo poharatał go piłą. Drzewo miało obwód pnia ponad 7 metrów. W czasach swej świetności z pewnością musiało robić wrażenie…

29 grudnia (nad wzbierającą Wisłą)

Kilkugodzinny wypad za miasto, tym razem ze Sławkiem. Dzieje się – Wisła, w ciągu kilku ostatnich dni, przybrała o dobre półtorej metra. Połać piasku, na której pod koniec ubiegłego miesiąca biwakowałem z Marcinem, w tej chwili znajduje się pod wodą. Dzisiaj, bez planu włóczyliśmy się po okolicy, depcząc po tropach dzików, łosi i lisów. Rozmawialiśmy o rodzicach i książkach. W międzyczasie portretowałem rosochate topole, które w uśpieniu wyczekiwały wiosny. Gdzieś w oddali krakał samotny kruk…

Topola „Marzanna” (30 października)

Środek jesieni. W mieście spichrzy i ułanów od rana siąpi deszcz. Tymczasem „Marzanna” – sędziwa topola, która nosi na sobie ślady huraganowych wiatrów, ludzkiej głupoty i naporu cyklicznie rozpychającej się Rzeki, nadal wzbogaca swą obecnością wiślany brzeg. Jej gałęzie są prawie nagie, ale sposobi się do zimowego snu częściowo okryta swoistym pledem, utkanym z pędów chmielu oraz wielobarwnie ulistnionych gałęzi drzewek i krzewów, które wyrosły w jej cieniu. Chwilowo zdobią ją także czerwone korale owoców dzikiej róży, głogu i trzmieliny, tudzież czarne paciorki jagód derenia. Studiując coraz bardziej okaleczoną sylwetkę drzewa, trudno uciec od myśli, że nic nie jest dane na zawsze. Bywając w Grudziądzu co pewien czas, ze smutkiem rejestruję kolejne odłamane konary, lecz – mimo wszystko – jakiś wewnętrzny głos podpowiada mi, że rzeczne duchy wciąż sprzyjają tej niezwykłej sokorze. Tym razem Wisła złożyła u jej stóp pokaźną wierzbę, balot siana, śniętą rybę oraz kilka ogryzionych przez bobry patyków. Dzisiaj goni mnie czas, ale jeszcze tu wrócę. Żegnając się z weteranką, kładę dłoń na jej grubych, jak anakondy, splątanych korzeniach. Gdzieś, między nimi tkwi spory, otoczak z czerwonego porfiru. Czy to właśnie w nim zaklęte jest serce drzewa? Nikt nie wie, ale niewykluczone, że tak długo, jak kamień tam będzie, życie „Marzanny” wciąż będzie trwać…

Topola biała „Maryna” z Glinek

Dolina Środkowej Wisły to region, w którym nadal można zobaczyć wiele wspaniałych topoli. Są to nie tylko moje ukochane sokory, ale też białodrzewy, osiki oraz topole szare, będące owocem spontanicznego romansu przedstawicieli dwóch uprzednio wymienionych gatunków. Czerpiąc korzyści z sąsiedztwa dużej rzeki, niektóre z nich były w stanie osiągnąć naprawdę imponujące rozmiary.

Tegorocznej zimy wyciągnąłem Marcina do wsi Glinki (gmina Karczew), żeby wyrobić sobie własne zdanie na temat jednego z najgrubszych krajowych białodrzewów. Przy tej okazji chciałbym powiedzieć, że drzewa należące do tego gatunku wywołują we mnie zgoła inne odczucia niż nadwiślańskie sokory. O ile wiekowa topola czarna kojarzy mi się z mroczną boginią łęgu lub sędziwą szamanką, wsłuchaną w szept duchów nadrzecznej ziemi, to w białodrzewie dostrzegam pewną subtelną eteryczność, która sprawia, że patrząc na niego, mój wzrok machinalnie wędruje ku górze. Topola biała, z jasną korą (ciemnieje z wiekiem) i dwubarwnymi, zdającymi się migotać na wietrze liśćmi, wydaje się roztaczać wokół siebie jakąś srebrzystą aurę, mającą posmak mistycznej tajemnicy. Szczególną atmosferę panującą w jej otoczeniu można wyczuć zwłaszcza w zimowe, bezksiężycowe noce, gdy w jej gałęziach mienią się gwiazdy. W takich okolicznościach łatwo popuścić wodze fantazji i uznać jakiś urodziwy białodrzew za centrum nadrzecznego mikrokosmosu. Kto wie, być może w idei axis mundi (łac. oś świata), która zakłada istnienie punktów o najwyższej religijnej doniosłości, wokół których kręci się świat, jest coś więcej niż tylko blaknące wspomnienie po dawnych wierzeniach…

Artystyczna wizja topoli białej i czarnej jako tzw. drzew kosmicznych (jedna z form „axis mundi”).

Wracając na ziemię, a właściwie do Glinek, to głównym celem naszej wycieczki w te okolice była topola „Maryna”. Krótko po dojechaniu na miejsce, znaleźliśmy się pod interesującym nas drzewem. Dotarcie do niego nie stanowiło problemu, ponieważ rośnie ono niewiele ponad 160 metrów na wschód od mostu łączącego Glinki z Górą Kalwarią, tuż za nasypem kolejowym.

Bohaterka niniejszej notatki zrobiła na mnie duże wrażenie. To ogromna topola, która już dawno wyrosła z młodzieńczych lat. Aby opisać jej rzeczywistą wielkość, nie wystarczy powiedzieć, że jej sylwetka wyróżnia się z otoczenia. Drzewa owocowe, rosnące w sadzie obok, w zestawieniu z nią sprawiają wrażenie karłowatych krzewinek, a człowiek wydaje się tylko mizernym krasnalem. Warto wspomnieć, że wielkość „Maryny” jest ponadprzeciętna również w obrębie jej własnego gatunku, którego typowe przedstawicielki nie należą przecież do najmniejszych drzew. Biorąc pod uwagę inne topole białe, rosnące na terenie Polski, obwodem ustępuje ona tylko swej siostrze z Królewa, jednak pomorski białodrzew – w przeciwieństwie do topoli z Glinek, prawdopodobnie powstał ze scalenia się kilku mniejszych drzew.

„Maryna” cieszy się statusem pomnika przyrody od 1977 roku i charakteryzuje się przepiękną, atletyczną sylwetką. Jej regularny, walcowaty pień jest zwieńczony kopulastą koroną, a pozbawione liści, potężne konary mogłyby konkurować wielkością z niejednym miejskim drzewem. Stan zdrowotny topoli wydaje się niezły. W ubiegłym roku uporządkowano teren wokół niej, a samo drzewo poddano kompleksowym zabiegom pielęgnacyjnym. Pamiątkę po tym stanowią stosy pociętych gałęzi, leżące u jego podnóża, a w koronie – kilka stalowych wiązań, którymi ustabilizowano niektóre z konarów. Wspaniale, że ktoś dostrzegł potrzebę podjęcia takich działań, co w przypadku topól z pewnością nie jest regułą. Daje to pewną nadzieję, że topolowa chluba Glinek jeszcze przez długi czas będzie stanowić obiekt podziwu dla miłośników nadwiślańskiej przyrody. Jej wiek szacuje się mniej więcej na 160 lat, a białodrzewy – wbrew obiegowej opinii – nie są krótkowiecznymi drzewami. Niektóre z nich mogą dożywać powyżej trzystu lat. Warto zaakcentować, że jest to okres, w którym na świecie pojawia się i znika przynajmniej tuzin ludzkich pokoleń.

Wizytę u „Maryny” zakończyliśmy małą sesją zdjęciową. Dodatkowo wykonałem też kilka pomiarów przy użyciu taśmy mierniczej dla leśników oraz dalmierza laserowego. Zgodnie z nimi, obwód jej pnia na wysokości pierśnicy (130 centymetrów od linii gruntu) wynosi 886 cm, a wysokość to około 36,8 m. Osobiście, niesamowicie cieszę się, że pojechaliśmy do Glinek i mam nadzieję, że jeszcze tu wrócę. Na pewno chciałbym zobaczyć tę jedną z najpiękniejszych polskich topoli także o innych porach roku, w mniej ponurych okolicznościach przyrody. Pożegnawszy się z drzewem, tradycyjnie ruszyliśmy nad Wisłę. Bez nadrzecznej łazęgi wyprawa nie była by pełna…