wiatr, mewy i śnieg
żółta boja tańczy na falach
kropla w morzu
rzecznego zen

wiatr, mewy i śnieg
żółta boja tańczy na falach
kropla w morzu
rzecznego zen
za chwilę wiosna
śpiew ptaków
tęskna pieśń
przebudzonej żaby
na trawie szron
wrony wciąż debatują
przy wołowej kości
Kawa, błocko, stare drzewa – nic mi więcej nie potrzeba…
nad smutnym miastem
mgła i mróz
maluje na szybach lodowe kwiaty
Wólka Górska, 544 kilometr Wisły. Przez okolicę dopiero co przeszła średnio przyjemna ulewa. Z wiatrem we włosach idę wzdłuż poszarpanej krawędzi klifu, pełnego pustych norek brzegówek. Nieopodal rezerwat „Kępy Kazuńskie” oraz ponuro wyglądający, spalony dom. Przyczłapałem tutaj, ponieważ ostatnio noszę w sobie jakiś rozedrgany niepokój i czułem, że potrzebuję otwartej przestrzeni. Przy okazji, miałem nadzieję sfotografować pozostałości pewnej wielkiej sokory, której nadpalony pień zwrócił moją uwagę jakiś czas temu. Niestety, spóźniłem się, ponieważ topolowy „totem” w międzyczasie został powalony na ziemię. Ktoś dodatkowo poharatał go piłą. Drzewo miało obwód pnia ponad 7 metrów. W czasach swej świetności z pewnością musiało robić wrażenie…
W zeszłym miesiącu uwieczniłem na zdjęciu żeliwny „puchar” (LINK), dzisiaj natomiast – wracając znad Wisły – prawie potknąłem się o coś, co przypominało XIX wieczny granat armatni…
Kilkugodzinny wypad za miasto, tym razem ze Sławkiem. Dzieje się – Wisła, w ciągu kilku ostatnich dni, przybrała o dobre półtorej metra. Połać piasku, na której pod koniec ubiegłego miesiąca biwakowałem z Marcinem, w tej chwili znajduje się pod wodą. Dzisiaj, bez planu włóczyliśmy się po okolicy, depcząc po tropach dzików, łosi i lisów. Rozmawialiśmy o rodzicach i książkach. W międzyczasie portretowałem rosochate topole, które w uśpieniu wyczekiwały wiosny. Gdzieś w oddali krakał samotny kruk…
dzień dobry zimo
mewy tańczą na wietrze
drętwieje mi twarz
wirują płatki śniegu
nad zimną wodą
snuję się jak we śnie
Przeglądając zdjęcia, przy okazji pisania notatki o topoli „Marynie”, trafiłem na fotografię pewnego interesującego przedmiotu, o którym już zdążyłem zapomnieć. To intrygująco wyglądający kawał gałęzi lub korzenia, który Marcin znalazł na brzegu Wisły, nieopodal rezerwatu „Łachy Brzeskie”. Z czym kojarzy się Wam to dzieło Rzeki i bobrów? Mi najbardziej przypomina ono jakiegoś nadąsanego perkoza 🙂
Dolina Środkowej Wisły to region, w którym nadal można zobaczyć wiele wspaniałych topoli. Są to nie tylko moje ukochane sokory, ale też białodrzewy, osiki oraz topole szare, będące owocem spontanicznego romansu przedstawicieli dwóch uprzednio wymienionych gatunków. Czerpiąc korzyści z sąsiedztwa dużej rzeki, niektóre z nich były w stanie osiągnąć naprawdę imponujące rozmiary.
Tegorocznej zimy wyciągnąłem Marcina do wsi Glinki (gmina Karczew), żeby wyrobić sobie własne zdanie na temat jednego z najgrubszych krajowych białodrzewów. Przy tej okazji chciałbym powiedzieć, że drzewa należące do tego gatunku wywołują we mnie zgoła inne odczucia niż nadwiślańskie sokory. O ile wiekowa topola czarna kojarzy mi się z mroczną boginią łęgu lub sędziwą szamanką, wsłuchaną w szept duchów nadrzecznej ziemi, to w białodrzewie dostrzegam pewną subtelną eteryczność, która sprawia, że patrząc na niego, mój wzrok machinalnie wędruje ku górze. Topola biała, z jasną korą (ciemnieje z wiekiem) i dwubarwnymi, zdającymi się migotać na wietrze liśćmi, wydaje się roztaczać wokół siebie jakąś srebrzystą aurę, mającą posmak mistycznej tajemnicy. Szczególną atmosferę panującą w jej otoczeniu można wyczuć zwłaszcza w zimowe, bezksiężycowe noce, gdy w jej gałęziach mienią się gwiazdy. W takich okolicznościach łatwo popuścić wodze fantazji i uznać jakiś urodziwy białodrzew za centrum nadrzecznego mikrokosmosu. Kto wie, być może w idei axis mundi (łac. oś świata), która zakłada istnienie punktów o najwyższej religijnej doniosłości, wokół których kręci się świat, jest coś więcej niż tylko blaknące wspomnienie po dawnych wierzeniach…
Artystyczna wizja topoli białej i czarnej jako tzw. drzew kosmicznych (jedna z form „axis mundi”).
Wracając na ziemię, a właściwie do Glinek, to głównym celem naszej wycieczki w te okolice była topola „Maryna”. Krótko po dojechaniu na miejsce, znaleźliśmy się pod interesującym nas drzewem. Dotarcie do niego nie stanowiło problemu, ponieważ rośnie ono niewiele ponad 160 metrów na wschód od mostu łączącego Glinki z Górą Kalwarią, tuż za nasypem kolejowym.
Bohaterka niniejszej notatki zrobiła na mnie duże wrażenie. To ogromna topola, która już dawno wyrosła z młodzieńczych lat. Aby opisać jej rzeczywistą wielkość, nie wystarczy powiedzieć, że jej sylwetka wyróżnia się z otoczenia. Drzewa owocowe, rosnące w sadzie obok, w zestawieniu z nią sprawiają wrażenie karłowatych krzewinek, a człowiek wydaje się tylko mizernym krasnalem. Warto wspomnieć, że wielkość „Maryny” jest ponadprzeciętna również w obrębie jej własnego gatunku, którego typowe przedstawicielki nie należą przecież do najmniejszych drzew. Biorąc pod uwagę inne topole białe, rosnące na terenie Polski, obwodem ustępuje ona tylko swej siostrze z Królewa, jednak pomorski białodrzew – w przeciwieństwie do topoli z Glinek, prawdopodobnie powstał ze scalenia się kilku mniejszych drzew.
„Maryna” cieszy się statusem pomnika przyrody od 1977 roku i charakteryzuje się przepiękną, atletyczną sylwetką. Jej regularny, walcowaty pień jest zwieńczony kopulastą koroną, a pozbawione liści, potężne konary mogłyby konkurować wielkością z niejednym miejskim drzewem. Stan zdrowotny topoli wydaje się niezły. W ubiegłym roku uporządkowano teren wokół niej, a samo drzewo poddano kompleksowym zabiegom pielęgnacyjnym. Pamiątkę po tym stanowią stosy pociętych gałęzi, leżące u jego podnóża, a w koronie – kilka stalowych wiązań, którymi ustabilizowano niektóre z konarów. Wspaniale, że ktoś dostrzegł potrzebę podjęcia takich działań, co w przypadku topól z pewnością nie jest regułą. Daje to pewną nadzieję, że topolowa chluba Glinek jeszcze przez długi czas będzie stanowić obiekt podziwu dla miłośników nadwiślańskiej przyrody. Jej wiek szacuje się mniej więcej na 160 lat, a białodrzewy – wbrew obiegowej opinii – nie są krótkowiecznymi drzewami. Niektóre z nich mogą dożywać powyżej trzystu lat. Warto zaakcentować, że jest to okres, w którym na świecie pojawia się i znika przynajmniej tuzin ludzkich pokoleń.
Wizytę u „Maryny” zakończyliśmy małą sesją zdjęciową. Dodatkowo wykonałem też kilka pomiarów przy użyciu taśmy mierniczej dla leśników oraz dalmierza laserowego. Zgodnie z nimi, obwód jej pnia na wysokości pierśnicy (130 centymetrów od linii gruntu) wynosi 886 cm, a wysokość to około 36,8 m. Osobiście, niesamowicie cieszę się, że pojechaliśmy do Glinek i mam nadzieję, że jeszcze tu wrócę. Na pewno chciałbym zobaczyć tę jedną z najpiękniejszych polskich topoli także o innych porach roku, w mniej ponurych okolicznościach przyrody. Pożegnawszy się z drzewem, tradycyjnie ruszyliśmy nad Wisłę. Bez nadrzecznej łazęgi wyprawa nie była by pełna…
Staruszka Wisła „sypie” kolejnymi zębami ;). Mniej więcej dwa tygodnie temu, robiąc rekonesans obrzeży jednej z nadrzecznych piaskarni, znalazłem mocno sfatygowany kawałek trzonowca mamuta. Czas nie był dla niego łaskawy, ale wciąż można dostrzec jego charakterystyczną tarczkową strukturę…
zimowym popołudniem
słońce pieści lwy
w cieniu białodrzewów
Zza szyby balkonowego okna obserwowałem śmiałe manewry eskadry szpaków. Mocne porywy wiatru nie ułatwiały im lądowania na dachu bloku naprzeciwko. Na szczęście przechodniów, niedawno przerzedzono łamliwe konary topól Simona rosnących na podwórku. Za kilka minut z północy nadciągnie potężna chmura. A potem znienacka uderzy w nas grad…
Dzisiaj patrzę na Rzekę z wysoka.
Powierzchnia wody przypomina płytę zaśniedziałego ołowiu i stanowi harmonijne tło dla malowniczo oprószonych śniegiem dębów i sosen. Od rana bezwietrznie. Gdzieś niedaleko nawołuje się para kruków. Ktoś gania po leśnych ścieżkach jakiegoś starego psa.
Zgodnie z zapowiedziami synoptyków, front atmosferyczny, który nadciągnął z zachodu przyniósł ocieplenie. Rankiem, gdy lustrowałem Rzekę z poziomu jednego z warszawskich mostów, wisiała nad nią szarawa mgiełka. Było przesądzone, że zjawiska lodowe, które mogliśmy obserwować przez kilka ostatnich dni, niebawem staną się tylko wspomnieniem. Dzisiaj lodu na wodzie było zauważalnie mniej, ale nie zamierzałem z tego powodu rozpaczać. Wręcz przeciwnie, pomyślałem, że oto nadeszła odpowiednia chwila, żeby sprawdzić nowe, bardziej kompaktowe „pływadło”. Obserwowanie pochodu śryżu z bezpiecznego miejsca to jedno, ale bezpośrednie uczestniczenie w nim, to zupełnie inna para kaloszy 🙂
Kilka godzin później, ubrany w suchy kombinezon i znoszoną czapkę uszankę, lawirowałem między setkami białych brył.
Jak każdej zimy, na Wiśle można było zobaczyć stada gągołów. Złotookie kaczki trzymały się wszakże na dystans. Gdy próbowałem do nich podpływać, podrywały się do lotu (biało-czarne kaczory wydawały przy tym charakterystyczny świst). Wiślaną awifaunę najliczniej reprezentowały mewy, krzyżówki i wszędobylskie wrony, ale widywałem również nurogęsi, kormorany, czy czernice. Co ciekawe, przez dłuższą chwilę płynąłem śladem perkozka zwyczajnego (to najmniejszy z naszych perkozów). Lodowa breja z chrzęstem ocierała się o burty łodzi, a na wysokości Żerania musiałem uważać, żeby nie utknąć w niedużym zatorze, jednak nowy „dmuchaniec” zaskakująco dobrze zdawał ten swoisty zimowy egzamin. Kiedy dopływałem do Mostu Północnego, powoli zapadał zmierzch. Wygramoliłem się jakoś na skuty lodową taflą brzeg, spakowałem rzeczy i – wciąż mając na sobie „rzeczne” łachy – z uśmiechem na gębie powędrowałem na tramwaj…
Na jutro prognozowane jest ocieplenie, ale dzisiaj jest zimno, jak w psiarni. W dół Wisły wędrują miliony ton śryżu i lodowych krążków. Na tych ostatnich nierzadko można zobaczyć skrzydlatych pasażerów na gapę. Niestały, marmurkowy wzór na powierzchni Rzeki wygląda hipnotyzująco. Gdyby nie chłód, który przenika do szpiku, mógłbym wpatrywać się w te dryfujące zlodzenia bez końca…