za chwilę wiosna
śpiew ptaków
tęskna pieśń
przebudzonej żaby

za chwilę wiosna
śpiew ptaków
tęskna pieśń
przebudzonej żaby

Jako syn marynarza zawsze czułem duży respekt przed morzem. Może dlatego też w 2016 roku, gdy odbywałem swój pierwszy kilkudniowy, samotny spływ Wisłą, nie czułem presji, żeby na siłę płynąć aż do samego jej końca. Od tego czasu wielokrotnie bywałem przy ujściu, jednak zawsze były to piesze wycieczki. W tym roku, bogatszy o kilka lat wioślarskiego doświadczenia i lżejszy „dmuchaniec”, wyposażony w fartuch chroniący przed wlewaniem się wody do jego wnętrza, postanowiłem się przełamać. W nocy z piętnastego na szesnastego czerwca, zmotywowany optymistyczną prognozą pogody, ruszyłem na Żuławy. Zwodowałem się około siódmej rano i odtąd, niedbale „chlapiąc” wiosłem, przemieszczałem się coraz bardziej na północ. Wisła tym razem była nad wyraz spokojna. W powietrzu unosił się swąd dogasających ognisk, rozpalonych przez wędkarzy przy okazji ich nocnych zasiadek. Płynąc z prądem, co jakiś czas taksowałem wzrokiem przybrzeżne trzcinowiska z nadzieją wypatrzenia wąsatek. Towarzyszyły mi łabędzie nieme. Byłem też świadkiem przelotu kilku sporych stad szpaków. Spływanie szło mi, jak z płatka. Ani się obejrzałem, jak zostawiłem za sobą śluzy „Gdańska Głowa” i „Przegalina”, a następnie przekroczyłem miejsce przeprawy promowej „Świbno – Mikoszewo”. Z prawego brzegu dobiegały odgłosy procesji Bożego Ciała. Chwilę później pojawiły się foki i odtąd zawsze przynajmniej jedna kręciła się nieopodal łódki, śledząc moje poczynania. Ujście Wisły, ze zmiennym układem piaszczystych wysepek, to królestwo tych „morskich psów”. To dziwne, ale właściwie nie miałem żadnych wyobrażeń na temat tego, co będę odczuwał, kiedy dotrę do celu. Gdy zostawiłem z tyłu betonową konstrukcję wschodniej kierownicy i wypłynąłem na wody Zatoki, niespodziewanie ogarnął mnie wielki spokój. Patrząc daleko przed siebie, nie byłem w stanie uciec od skojarzenia, że zapędziłem się do jednego z tych punktów, w których świat ulega zawieszeniu. Wokół panowała cisza, a powierzchnię morza znaczyły tylko niewielkie zmarszczki. Wędrując wzrokiem po rozedrganej linii horyzontu, chwilami wydawało mi się, że tafla wody zlewa się z nieboskłonem. W takich miejscach, wszystko wydaje się możliwe. Nasyciwszy się scenerią, powiosłowałem na wschód wzdłuż piaszczystej, kilkusetmetrowej mierzei, na której odpoczywały dziesiątki kormoranów i wielkich mew. Neptun był dla mnie wyjątkowo łaskawy, ponieważ tylko dwa lub trzy razy, kiedy przepływałem przez jakieś wypłycenie, oberwałem spienioną falą. Był taki moment, że zdawało mi się, iż z pontonu uchodzi powietrze, ale niepokojący dźwięk (na szczęście) okazał się odgłosem przelatującego w pobliżu drona. Finalnie wylądowałem na plaży w Mikoszewie. Nie zasypiałem gruszek w popiele – jakieś pół godziny później maszerowałem już leśną drogą w kierunku przystani promowej. Byłem zmęczony i uprażony słońcem, ale było mi lekko na duszy. Dopiąłem swego i czułem, że chwilowo znowu rozpiera mnie moc…





















PS. Na zakończenie, chciałbym podziękować Marcinowi, który poświęcił swój czas i zawiózł mnie nocą na pociąg oraz Pawłowi, który po piątej rano odebrał mnie z dworca w Gdańsku, a następnie wywiózł na miejsce startu. Dzięki wielkie, chłopaki!
Gdy większą część życia nasiąka się aurą miasta, co jakiś czas warto się odtruć. By skończyć z dyktatem kąta prostego, wystarczy rozpłynąć się w dziewiczym krajobrazie jakiegoś nadrzecznego zadupia. Tam, wsłuchując się w mowę wiatru, ptaków i żab, można do woli naczerpać wody spokoju. Albo, zmrużywszy oczy, czytając kolejne wersy fal na burej karcie Rzeki, chwilowo zapomnieć o sobie. Będąc w tym stanie łatwo jest ulec złudzeniu, że jest się zdolnym odczytać wróżby zawarte w zarysie chmur, szumie wierzbowych liści lub kompozycji spękań, przedmiotów i tropów zdobiących wysychające błoto. Przyjacielu, jakkolwiek sens świata jest prosty, musisz pamiętać, że satori zawsze jest tymczasowe. Budzisz się, robisz swoje, ale potem na koniec dnia i tak zawsze morzy cię senność. Wbrew temu, co twierdzą niektórzy – niemyślenie jest trudną sztuką, ale w domenie miliarda bodźców to właśnie pustka jest twym sprzymierzeńcem…

























Tegoroczną majówkę spędziliśmy w Grudziądzu. Przy okazji przechadzek po lesie porastającym stromy stok i podnóże Kępy Strzemięcińskiej kilkakrotnie złożyłem wizytę „Marzannie”. Przyjemnie było (nareszcie) zobaczyć na niej zieloną tabliczkę z orłem. W odróżnieniu od niejednej miejskiej topoli, które już od jakiegoś czasu pysznią się zielenią, ta jedyna w swoim rodzaju sokora dopiero teraz zaczęła okrywać się listowiem. Największy z jej obłamanych konarów mieszał mętną wiślaną wodę, chwilowo nie dając zagarnąć się Rzece. Drugi – mniejszy – który złamał się później, malowniczo oparł się o ziemię po wschodniej stronie drzewa i nadał jego sylwetce jeszcze bardziej literackiego wyglądu. Gdziekolwiek spojrzeć, czuć było wiosnę. W koronach drzew znacząco gruchały grzywacze. Żyzna gleba, ogrzana słońcem, okryła się ziołoroślowym kobiercem – w sporej mierze utkanym z czosnaczku, ziarnopłonu oraz podagrycznika. Wciąż kwitły tarniny i dzikie grusze. Miejscami można było wypatrzeć też trójklapowe liście przylaszczki…











Nie będę odkrywczy, jeżeli powiem, że przełom marca i kwietnia to ważny czas dla każdej topoli. Właśnie teraz na ich nagich gałązkach zaczynają pojawiać się kwiatostany. Co ciekawe, w przypadku drzew męskich (topole są rozdzielnopłciowe) przyjmują one formę charakterystycznych, czerwonawych kotków, które w niektórych miejscach Europy bywają nazywane palcami diabła. Tej mrocznej etykiecie towarzyszy przestroga, by nie podnosić ich z ziemi (lekceważenie jej ma przynosić nieszczęście).
Przechodząc w pobliżu jakiejś miejskiej topoli, pod którą leżało mrowie takich paluchów, nie mogłem się oprzeć i postąpiłem na przekór ludowym wierzeniom. Wyzbywszy się wszelkich negatywnych skojarzeń, zebrałem garstkę kwiatostanów i ułożyłem je w kształt dłoni. Patrząc na nią pomyślałem, że mogłaby należeć do jakiegoś psotnego, topolowego chochlika. Kto wie, być może takie istoty rzeczywiście istnieją, ale ujawniają się tylko dzieciom i zwierzętom? Na wszelki wypadek, warto mieć uszy i oczy otwarte 🙂

Nagły atak zimy…

kwitną topole i wierzby
najwyższy czas
byś i ty zbudził się ze snu

Kilka godzin na Wiśle, żeby zimny wiatr wywiał durne myśli z głowy.
W spektrum nadrzecznych barw wciąż niewiele zieleni, ale donośny śpiew ptaków zwiastuje rychłą metamorfozę…
















gwiżdże szpak
na suchym dnie stawu
czerwienią się kotki białodrzewu
