Niebawem świt. Łysy wciąż błąka się wśród gałęzi topoli…

Niebawem świt. Łysy wciąż błąka się wśród gałęzi topoli…

Dwudziestego szóstego grudnia. Siąpi deszcz. Wędruję błotnistą drogą, obszczekiwany przez trzy małe psy. Bury świt łapie mnie niby złodzieja na jednym z wiślanych mostów (poniżej zmącona, wezbrana Rzeka). Stojąc u progu łęgu kłaniam się nisko, a później wchodzę między pogrążone w letargu wiekowe topole. Jest mokro i zimno, ale to nic. Ważne, że mogę włóczyć się ścieżkami wydeptanymi przez sarny i dziki, klucząc wśród połamanych, omszałych konarów. Spotkawszy łosia, rzucam mu nieśmiałe spojrzenie. Gdzieś niedaleko odezwał się kruk. Na moment zamykam powieki. Krople stukają o miękką ziemię. Las pachnie błotem, próchnem, grzybami. Nie wiem już, czy to jawa, czy sen…












urodził się chłopiec,
który będzie trzymał się dobra
dziecko piątku, kropla wody
z tej samej rzeki, co ja

biały ptak krzyknął
nad ciemną wstęgą rzeki
wciąż rodzi się mgła

czasem piszę wiersze
na mętnej wodzie
zmarszczki od wiosła

cisza po burzy
w niedużej kałuży
wrona macza chleb

oto jestem
ruchliwy robal
zwrócił uwagę wróbla

deszcz spłukuje kurz świata
mokra kurtka
pachnie sobotnim ogniskiem

przebudź się
szepczą wierzby
przy starorzeczu
chrzęszczą pod butem
puste skorupy ślimaków

wiatr kołysze rzeką
fala przychodzi
fala odchodzi
czy to nie proste?
w tej chwili jesteś
za chwilę cię nie ma
