Zet jak zieleń

Jedną ze specjalności naszego gatunku jest nieustanne poszukiwanie sensu w otaczającym świecie. Każdy człowiek odbiera rzeczywistość zewnętrzną za pośrednictwem pięciu zmysłów, jednak większość z nas zwraca szczególną uwagę na bodźce wzrokowe. Nie powinno więc dziwić, że od niepamiętnych czasów przypisywano określone znaczenia i moce różnym kolorom. Zieleń to jedna z tych barw, które nader często występują w naturze. Obserwując przyrodę oraz cyklicznie zachodzące w niej przemiany, ludzie zaczęli w oczywisty sposób łączyć ją z istotą życia, witalnością i zdolnością do odradzania się. Skojarzenia te w naturalny sposób przeplatały się z przedchrześcijańskimi wierzeniami. Prawdopodobnie z tego powodu Ozyrysa – staroegipskiego boga śmierci oraz odrodzonego życia, portretowano z zielonym obliczem. Jeszcze bliższe związki z zielenią ma postać tak zwanego Zielonego Człowieka (z języka ang. – Green Man), którego tradycyjnie przedstawia się w formie liściastej twarzy. Upowszechnienie tego bóstwa roślinności, związanego z wiosenną odnową, wzrastaniem i rytmicznością świata natury, przypuszczalnie zawdzięczamy Celtom, ale podobne wizerunki wraz z towarzyszącą im symboliką były znane także w innych kulturach.

Ceramiczna rzeźba Zielonego Człowieka, którą kilka lat temu kupiłem na pchlim targu w Oksfordzie.

Abstrahując od dawnych wierzeń, okazuje się, że zieleń ma dla nas naprawdę fundamentalne znaczenie. Jeden z zielonych barwników – chlorofil umożliwia roślinom przekształcanie wody i dwutlenku węgla w związki, które są im niezbędne do życia. Produktem ubocznym tego procesu, zachodzącego przy współudziale światła słonecznego, jest także tlen, który z kolei napędza nasz metabolizm. To jasne, że bez tlenu nie moglibyśmy istnieć, ale zieleń ma na nas także bardziej subtelne działanie. Badania naukowe potwierdzają to, co dla wielu z nas jest sprawą oczywistą. Wśród zieleni relaksujemy się i ten efekt jest na tyle istotny, że nie tylko przynosi psychiczne wytchnienie, ale też pobudza organizm do sprawniejszej regeneracji. Oczywiście można pomalować ściany pokoju na zielono lub zrobić z mieszkania mini-dżunglę, pełną roślin doniczkowych, ale koloru odnowy najlepiej doświadcza się na zewnątrz. Wiosna to dobry moment, by włóczyć się po zarośniętych ścieżkach nadrzecznych zadrzewień i lasów. Tamtejsza zieleń właśnie teraz jest najintensywniejsza. Co ciekawe, z takiej wycieczki oprócz spokoju można wynieść coś jeszcze, ponieważ w pobliżu wody rośnie prawdziwe bogactwo dzikich, jadalnych roślin. Można, na przykład, nazbierać pokrzyw, czosnaczku lub jasnoty na pesto, albo pędów chmielu, które po usmażeniu na maśle będą smakowały jak szparagi. Garść młodych liści kurdybanku wyśmienicie sprawdzi się natomiast jako zielony dodatek do tłuczonych ziemniaków.

Jak zakończyć wpis taki jak ten? Najlepiej kilkoma kipiącymi zielenią, nadwiślańskimi kadrami 🙂

Coś (chwilowo) przetrwało

Ubiegłej wiosny, podczas pierwszego lockdownu związanego z przeciwdziałaniem skutkom epidemii wirusa SARS-CoV-2, sporo siedziałem w domu i przychodziły mi do głowy różne pomysły.

W ramach realizacji jednego z nich postanowiłem spróbować zwiększyć bioróżnorodność trawników w naszej okolicy 🙂 W tym celu zakupiłem nasiona różnych roślin i wysiałem je pod osłoną nocy. Była to akcja na miarę tej z ewangelicznej przypowieści o pszenicy i chwastach z tą różnicą, że ja zamiast kąkolu siałem dziewannę, wiesiołek, wykę ptasią, mydlnice lekarską i dwadzieścia jeden innych gatunków naszych rodzimych „chwastów”. Nie przygotowywałem w żaden sposób podłoża (nasiona rzucałem między trawę), więc nie liczyłem na żadne spektakularne efekty.

Jakiś tydzień temu w miejscu moich niejawnych działań zakwitły złocienie. Wśród trawy oraz kęp serdecznika tu i ówdzie dojrzałem też liście rumianu barwierskiego, cykorii podróżnik oraz dzikiej marchwi. Coś zatem przetrwało. Ucieszyłem się, ale nie mam złudzeń, że trawnik przed blokiem ma szansę przeobrazić się w coś przypominającego łąkę kwietną. Wszędzie wokół słychać już warkot kosiarek, a musicie wiedzieć, że goście, którzy zajmują się u nas „pielęgnacją” zieleni nie pieprzą się w tańcu. Skutki ich pracy nierzadko przypominają to, czego można by raczej spodziewać się po przejściu roju wygłodniałej szarańczy…


W obronie Wisły (2)

Dzisiaj „Notatki znad rzeki” zataczają koło.

Nieśmiała myśl, że może warto by zająć się pisaniem na około-rzeczne tematy zaczęła kiełkować w mojej głowie niedługo po ustanowieniu przez Sejm RP 2017 roku „Rokiem Rzeki Wisły”*. Miałem różne pomysły, ale, jak to czasami bywa, sporo czasu musiało upłynąć zanim zabrałem się do rzeczy. Katalizatorem, który na dobre mnie uaktywnił i spowodował, że zdecydowałem się napisać, a następnie opublikować pierwszy post, były zapowiedzi polityków o powrocie do planów uregulowania Wisły. Nie będę ukrywał, że mocno mnie to wzburzyło, ponieważ argumenty, którymi strona rządowa podpierała zapowiadane działania i inwestycje, budziły we mnie mocny wewnętrzny sprzeciw. Nie widziałem (i z perspektywy czasu wciąż nie widzę) żadnego sensownego powodu, który uzasadniałby tak szeroko zakrojoną ingerencję w naturalny charakter naszej najwspanialszej rzeki, a który przynosiłby ekonomiczne lub społeczne korzyści, jakich nie dałoby się osiągnąć inaczej. Podobne odczucia miało również wielu ekspertów, jednak ich opinie częstokroć nie przebijały się przez mur oficjalnej narracji albo były zwyczajnie ignorowane.

Od tamtej pory minęło trochę czasu, lecz w powyższej kwestii nie zmieniło się nic. Osoby dzierżące ster władzy wciąż są głuche na wszelkie głosy krytyki dotyczące ich sztandarowych projektów. Oczywiście rozumiem, że w przypadku Wisły jest wiele rozbieżnych wizji dotyczących tego, jak powinna ona wyglądać i że trudno wypracować sensowny kompromis, który satysfakcjonowałby wszystkie strony. W tym momencie nie ma jednak żadnej merytorycznej dyskusji. Mamy bowiem do czynienia z jednostronnym forsowaniem „na chama” jednej konkretnej koncepcji. Pomysł ten korzeniami sięga czasów PRL-u i pełnymi garściami czerpie z ówczesnych wzorców „rozwoju”. Niestety, wszystko odbywa się na zasadzie odgórnej politycznej decyzji w stylu „zrobimy to, ponieważ możemy i co nam k***a zrobicie?”. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu, uparcie nie dopuszcza się myśli, że w dzisiejszych czasach do pewnych spraw można podejść inaczej. Mówiąc „inaczej”, mam na myśli działania, które byłyby gruntownie przemyślane i których celem byłoby rozwiązywanie rzeczywistych potrzeb naszego kraju, z jednoczesnym poszanowaniem skarbów rodzimej przyrody. Był taki moment, gdy myślałem, że sytuacja wywołana epidemią koronawirusa SARS-CoV-2 i związana z nią niepewna przyszłość gospodarki spowoduje odwrót od szumnych deklaracji dotyczących ujarzmiania Wisły oraz skierowanie środków publicznych na rozsądniejsze tory. Niestety, tak się nie stało. Nieco ponad tydzień temu (15 marca) na stronach Ministerstwa Infrastruktury pojawiła się informacja, że rusza przetarg na prace przygotowawcze dla stopnia wodnego w Siarzewie poniżej Włocławka (tę informację możecie zweryfikować TUTAJ). W opublikowanym ogłoszeniu możemy przeczytać, że „(…) Budowa stopnia wodnego w Siarzewie to inwestycja niezwykle oczekiwana, przede wszystkim mająca na celu podniesienie możliwości retencyjnych i przeciwpowodziowych Wisły. Realizacja takich inwestycji to gwarancja bezpieczeństwa wodnego Polski, zwłaszcza w sytuacji zagrożenia powodziowego i suszowego”. Czy zacytowane słowa, wyjaśniające znaczenie tej kosztownej** inwestycji, mają pokrycie w rzeczywistości? Gdy zgłębi się temat, okazuje się, że tak naprawdę planuje się wyrzucenie gigantycznych pieniędzy w błoto, ponieważ planowana budowla hydrotechniczna nie ma żadnego istotnego znaczenia ani dla bezpieczeństwa przeciwpowodziowego Polski, ani dla realnego rozwiązania problemu suszy, która coraz częściej trawi nasz kraj. Wybudowanie kolejnej tamy, poza zniszczeniem cennego przyrodniczo odcinka rzeki, może wręcz nasilić negatywne skutki już istniejących problemów, a także wygenerować kolejne. Mógłbym mówić o tym długo, ale nie będę udawał eksperta. Wolę zwrócić Waszą uwagę np. na stanowisko Fundacji WWF Polska w tej sprawie (LINK). Na stronie Fundacji znajdziecie także tekst demaskujący niektóre z „wodnych mitów”, związanych z regulacją rzek, w których prawdziwość wierzy wielu z nas, a które mijają się z prawdą (LINK). Uważam, że to jeden z wielu wiarygodnych głosów, których warto wysłuchać przed wyrobieniem sobie własnego zdania. Niestety, biorąc pod uwagę realia, obawiam się, że może być on głosem wołającego na pustyni.

Przysłowiowe młyny rządowej administracji mielą wolno, ale nieustannie. Zwróćcie uwagę na przykład przekopu Mierzei Wiślanej. Ten projekt również wzbudza mnóstwo kontrowersji i spotyka się z szerokim społecznym sprzeciwem. Tymczasem, prace nad tą, w gruncie rzeczy, bezsensowną inwestycją idą pełną parą, pochłaniając coraz więcej i tak już gigantycznych funduszy. Jestem przekonany, że każda poważna ingerencja w Wisłę może być preludium do kolejnych tego typu działań, co może zakończyć się pełną kaskadyzacją rzeki i przekształceniem jej w zespół pozbawionych duszy, uniemożliwiających migrację ryb wędrownych, podłużnych zbiorników zaporowych. Czy tego właśnie pragniemy?

Jeżeli przyjmiemy założenie, że sens realizowania podobnych zamierzeń jest wątpliwy, o co zatem może w nich chodzić? Wzmożone parcie na ich realizację zapewne wynika z możliwości pozyskiwania dużych unijnych pieniędzy. Papier, na którym pisze się wnioski, przyjmie wszystko. Każdy, nawet najbardziej niedorzeczny i kosztowny projekt – przy odrobinie wysiłku i kreatywności – można wpisać w określone narracyjne ramy. „Ochrona przed suszą”, „ekologiczny transport”, czy „odnawialne źródła energii” to obecnie bardzo modne frazy, którymi można otworzyć wiele przysłowiowych drzwi. Ponadto, nie od dziś wiadomo, że wielkie projekty są doskonałymi narzędziami propagandy sukcesu (od razu widać, że Rząd coś robi i może się pochwalić). Odnośnie regulacji Wisły, to należałoby zastanowić się, kto na tym naprawdę zyska. Czy ogół społeczeństwa i sama rzeka? A może upolitycznione spółki Skarbu Państwa, firmy realizujące inwestycje, lokalni samorządowcy i powiązani z nimi ludzie? Myśląc o tym czuję smutek i gniew, ponieważ w imię doraźnego zysku i realizowania kontrowersyjnych, wątpliwych ekonomicznie projektów, kawałek po kawałku tracimy coś naprawdę cennego – wyjątkowy charakter Królowej naszych rzek. Czasy się zmieniają, ale to, co dzikie prawie zawsze przegrywa z krótkowzrocznym spojrzeniem na rozwój.

Wisła zawsze była dla mnie niesamowicie ważna. Mój szczególny stosunek do niej wynikał między innymi z jej wyjątkowych walorów przyrodniczych i fascynującej zmienności. Obcując z nią zawsze czułem to coś, co sprawiało, że stawałem się wrażliwszym człowiekiem. Piękna tej rzeki nie dostrzeże się jednak siedząc za urzędniczym biurkiem, przerzucając kartki lakonicznych ekspertyz i suchych raportów. O unikalnej wartości tej niesamowitej rzeki można przekonać się tylko przez nawiązanie z nią swojej własnej osobistej relacji. Żadne słowa i obrazy nie są w stanie oddać prawdy o niej. Zawsze zdumiewało mnie odmienne podejście społeczeństwa do zabytków kultury i sztuki w porównaniu ze stosunkiem do tworów natury. Wyobraźcie sobie, jaki skandal wywołałaby próba przebudowy gotyckiej katedry Notre Dame, w Paryżu, której celem byłoby drastyczne zmienienie jej pierwotnej formy, na przykład przez obłożenie jej styropianem dla docieplenia (dodatkowo, gdyby robiono to „po dziadowsku”). Tymczasem bez mrugnięcia okiem pozwala się na niszczenie prawdziwych cudów, jakimi są ostatnie skrawki dzikiej przyrody. W przeciwieństwie do dzieł ludzkich rąk, ich nie da się tak łatwo odbudować – nawet jeżeli wpompuje się w to prawdziwe morze pieniędzy. Raz zniszczone, częstokroć są stracone na zawsze.

Nie wątpię, że nasz kraj potrzebuje gruntownej transformacji oraz rozwoju w wielu obszarach, ale jestem przekonany, że mogą one być przeprowadzone w mądry i zrównoważony sposób. Nie od dziś wiadomo, że mamy mnóstwo prawdziwych fachowców, którzy posiadają wiedzę i kompetencje pozwalające na opracowanie i wdrożenie odpowiednich strategii, pozwalających na poważnie i z minimalną szkodą dla rodzimego środowiska naturalnego wziąć się za gospodarkę wodną, usprawnienie transportu czy rozwiązanie naszych energetycznych problemów. Jednakże aby było to możliwe, należałoby wyjść poza polityczne podziały. Budować rzeczy prawdziwie wartościowe można tylko, gdy jest się otwartym na dyskusję. W dzisiejszej rzeczywistości wielu z nas zdaje się zapominać, że mimo dzielących nas różnic wciąż łączą nas wspólne płaszczyzny.

Chciałbym podziękować wszystkim, którzy dobrnęli do końca tego krótkiego, ale bardzo ważnego dla mnie tekstu. Jeśli należycie do osób, którym tak jak mi zależy na zachowaniu naturalnego charakteru Wisły, możecie rozważyć podpisanie petycji skierowanej do Ministerstwa Infrastruktury w sprawie wstrzymania budowy nowych tam oraz rozbiórki tych niepotrzebnych (link odsyłający do petycji znajduje się TU). Nie bardzo wierzę, że uda się powstrzymać planowaną budowę tamy w Siarzewie, ale przynajmniej można zaakcentować swój społeczny sprzeciw i sprawdzić, ilu nas jest. Świadomość, że są osoby, które podobnie postrzegają świat, zawsze dodaje otuchy. Być może niektórzy z czytelników „Notatek” mają odmienne zdanie. Jeżeli nie zgadzasz się ze mną – masz do tego pełne prawo. Proszę Cię tylko o chwilę zastanowienia nad poruszonymi przeze mnie kwestiami.

*Była to oddolna inicjatywa społeczna, związana z obchodami 550-tej rocznicy pierwszego wolnego flisu Wisłą, której jednym z celów było wypracowanie dobrej marki rzeki; **Wstępny kosztorys opiewa na około cztery i pół miliarda złotych, ale spoglądając na historię realizacji podobnych projektów można śmiało założyć, że ostateczna kwota będzie dużo wyższa.

Topola „Marzanna”

Jest takie drzewo, którego obraz siedzi w mojej głowie prawie od zawsze. Zobaczyłem je po raz pierwszy, gdy miałem jakieś siedem lat i ten widok był dla mnie na tyle fascynujący, że już na trwałe zapisało się ono w mojej pamięci. Na przestrzeni kolejnych trzydziestu dwóch lat wielokrotnie do niego wracałem (nie tylko myślami). Tym wyjątkowym drzewem jest jedna z topól czarnych, rosnących na brzegu Wisły u podnóża grudziądzkiej Kępy Strzemięcińskiej. Nie znam dokładnego wieku tej konkretnej sokory (ustalenie go to zadanie dla dendrologa), ale gdybym miał szacować na oko, to dałbym jej jakieś 180 lat. Gdy byłem nastolatkiem, drzewo – choć sędziwe – wciąż było w niezłej kondycji, ale w ciągu kilkunastu ostatnich lat sporo się zmieniło. W międzyczasie „moja” nadwiślańska topola padła ofiarą kilku celowych podpaleń, które znacząco nadwątliły jej siły. Na szczęście jej sylwetka, choć mająca okres świetności za sobą, nadal stanowi wyrazisty element lokalnego krajobrazu i wciąż robi na mnie piorunujące wrażenie.

Sędziwa topola „Marzanna”, rosnąca u podnóża grudziądzkiej Kępy Strzemięcińskiej na wysokości osiedla „Rządz” (5 stycznia 2021 roku).

Możecie się ze mną nie zgodzić, ale twierdzę, że bohaterka dzisiejszego wpisu jest jednym z najbardziej godnych uwagi przedstawicieli swojego gatunku w Polsce. W chwili obecnej (stan na 5 stycznia 2021 roku), pomimo obłamania się jednego z głównych konarów, jej obwód na wysokości pierśnicy (130 cm od poziomu gruntu) wciąż wynosi około 700 cm. To oczywiście dużo, jednak tym, co decyduje o wyjątkowości tego drzewa, jest potężny, częściowo odsłonięty system korzeniowy, który malowniczo schodzi w dół skarpy, na której krawędzi ono wyrosło. Oglądając fotografie ilustrujące ten wpis możecie zobaczyć, że bryła korzeniowa wydatnie powiększa i tak już imponującą sylwetkę sokory. W dzieciństwie, razem z kumplami chowałem się w pustych przestrzeniach między tymi korzeniami i uważaliśmy to za fenomenalną zabawę. Pamiętam też, że swego czasu znajdowało się tu również gniazdo os, które nas bardzo interesowało.

Piszę ten post z perspektywy osoby wrażliwej na kwestie ochrony środowiska naturalnego, która wychowała się w Grudziądzu i z upływem lat, z rosnącym zaniepokojeniem obserwowała, jak jedna z najwspanialszych, nadwiślańskich topól jest systematycznie dewastowana przez miejscowych wandali. Nie podlega dyskusji, że obwód tego konkretnego drzewa znacząco przekracza wymiary określone w Rozporządzeniu Ministra Środowiska z dnia 4 grudnia 2017 r. w sprawie kryteriów uznawania tworów przyrody żywej i nieożywionej za pomniki przyrody. Jest także większy niż obwód każdego drzewa na terenie gminy, któremu nadano taki status. Tymczasem sokora, o której piszę, nie została nigdy objęta tą formą ochrony. Niedawno, przeglądając mapy Google z zaskoczeniem odkryłem, że ktoś oznaczył ją jako pomnik, ale ta informacja nie odpowiada stanowi faktycznemu. Widząc znacznik ucieszyłem się jednak, ponieważ ktoś oprócz mnie docenił jej nieprzeciętne walory. Postanowiłem ponadto potraktować powyższe odkrycie jako katalizator do konkretnego działania. Podjąłem decyzję, że pójdę za ciosem i samodzielnie zawnioskuję o ustanowienie nowego pomnika przyrody. Kilka tygodni później mój wniosek trafił do grudziądzkiego Urzędu Miejskiego i sprawa jest aktualnie rozpatrywana.

Zamaskowany autor (1,80 m wzrostu), stojący u podstawy pnia „Marzanny”.

Przygotowując dokumentację nie chciałem, aby ta szczególna dla mnie sokora pozostawała bezimienna. Pomyślałem, że to, czemu nadajemy imię, staje się mniej obce i z czasem zaczyna funkcjonować w ludzkiej świadomości jako coś swojskiego. Jest oczywiste, że o to, co bliskie, troszczymy się bardziej. Wybór imienia nie nastręczył mi większych trudności. Praktycznie od razu wiedziałem, że „Marzanna” to odpowiednie miano dla sędziwej, mocno okaleczonej topoli. Uważam tak z dwóch powodów. Po pierwsze, proponowana przeze mnie nazwa wprost idealnie wkomponowuje się w kontekst kulturowy i literacki, na gruncie którego osadzony jest ten rodzaj drzew (od starożytności przypisywano im atrybuty związane ze śmiercią i zaświatami, o czym wspominałem we wpisie poświęconym ich „odchwaszczaniu” (LINK)). Marzanna z kolei jest naszą rodzimą, silnie zakorzenioną w folklorze postacią mitologiczną, kojarzoną z zimą, śmiercią, ale też z odrodzeniem. Dodatkowym argumentem przemawiającym za moim wyborem jest to, że jeszcze w latach 90-tych ubiegłego wieku dzieci z pobliskiej szkoły podstawowej na wiosnę topiły kukłę Marzanny w Wiśle niedaleko tego drzewa.

Nie wiem, czy topola „Marzanna” ostatecznie uzyska status pomnika, ale na pewno warto o to zabiegać. Na nadwiślańskich terenach trudno jest aktywnie chronić drzewa, ale czasami już sam widok kawałka emaliowanej blachy z godłem, jakim jest tabliczka urzędowa, może być wystarczającym straszakiem, który powstrzyma ludzi przed głupimi zachowaniami (oczywiście nie zawsze).

Imponująca, odsłonięta bryła korzeniowa „Marzanny” (w centralnej części zdjęcia i na prawo od środka widoczne ślady po podpaleniach).

Zmierzając do końca wpisu, chciałbym podpowiedzieć, że być może i Wy znacie drzewa, które znajdują się w podobnej sytuacji, a które z racji wybitnych walorów powinny zostać otoczone ochroną prawną. Jeżeli możecie działać – róbcie to, choćby efekt końcowy był bardzo niepewny. Zapewniam, że bierność niczego nie zmieni.

Gdybyście kiedykolwiek znaleźli się w Grudziądzu (na przykład płynąc kajakiem lub kanadyjką ku ujściu Wisły), możecie zwrócić uwagę na „moje” drzewo (jego współrzędne geograficzne to: N 53°27’21,88”, E 18°42’47,59”). Naprawdę warto, a nie wiadomo, jak długo jeszcze postoi…

Ujście Rudawki – zły sen melioranta

Szanowni Czytelnicy, zanim zapoznacie się z niniejszym tekstem, proszę o przeczytanie sprostowania [LINK].

Rudawka to przykład małej rzeki, która stała się ofiarą rozwijającego się miasta. Wspomniałem o niej przy okazji notatki dotyczącej Parku Olszyna, jednak myślę, że zasługuje ona na osobny wpis. W dawniejszych czasach ten jeden z kilku stałych cieków wodnych Warszawy leniwie płynął ku Wiśle swym naturalnym korytem. Po drodze ze źródła, biegnąc przez teren Powązek, Słodowca i Marymontu napędzał młyny oraz zasilał w wodę stawy rybne. Z upływem lat, wskutek oczekiwań społecznych i zmian koncepcji urbanistycznych, koryto Rudawki coraz mocniej regulowano, czego rezultatem było ukrycie większości jej biegu pod poziomem ulic. W nielicznych miejscach, gdzie pozostawiono ją na powierzchni, nadano jej formę wąskiego kanału. W tej pożałowania godnej postaci możecie zobaczyć ją dzisiaj w Parku Olszyna, przy ulicy Klaudyny oraz na dawnej terasie zalewowej Lasu Bielańskiego. Gdzie indziej, pozostały po niej tylko wspomnienia najstarszych mieszkańców warszawskich Bielan, nieliczne zdjęcia oraz formy ukształtowania terenu, w których od biedy można dopatrzeć się śladów będących pamiątką po jej starorzeczu.

Współczesne koryto Rudawki w Parku Olszyna (góra), przy ulicy Klaudyny (lewy dolny róg) oraz na granicy Lasu Bielańskiego (prawy dolny róg).

Szukając informacji o ujściu Rudawki do Wisły zdziwiło mnie, że na ten moment w sieci można znaleźć zaledwie jedną fotografię, na której uwieczniono miejsce połączenia się obu rzek (możesz zobaczyć ją tu). Nikt też nie uznał za istotne, by zaznaczyć na Mapach Google jego dokładnej lokalizacji. W artykule zatytułowanym „STARORZECZE RUDAWKI”, który został opublikowany dwa lata temu na stronie Klubu Globtrotera Warszawa możemy przeczytać, że ujście „(…) znajduje się na tyłach dawnego klasztoru kamedułów na Bielanach. Oczywiście także w postaci zmeliorowanego kanałku”. Tymczasem, rzeczywistość, którą można zastać na miejscu już nie do końca pokrywa się z tym opisem.

Ujście Rudawki do Wisły pod koniec grudnia 2020 roku.

W przypadku, gdybyś zechciał podjąć wysiłek przedarcia się przez pas nadwiślańskich zarośli, gdzieś między ujęciem wody dla huty, a Mostem Północnym, to możesz się zdziwić. Gdy dotrzesz w pobliże punktu, w którym Rudawka kończy swój bieg, przekonasz się naocznie, że na swoim końcowym odcinku – u podnóża Góry Polkowej – nie ma już formy, jaką nadali jej fachowcy od regulacji rzek. Nie jest tajemnicą, że w obrębie stolicy mieszka kilkanaście rodzin bobrowych. Jedna z nich, nie pytając nikogo o zgodę, wybudowała tu serię zmyślnych tam i po cichu przekształciła wąską strugę w piękne rozlewisko. Bobry mają opinię bardzo płochliwych, jednak te, które obrały sobie za siedzibę to miejsce, zdają się mieć w nosie nawet bezpośrednie sąsiedztwo hałaśliwej Wisłostrady.

Bobrowe tamy i rozlewisko, które powstały wyniku ich działalności przy ujściu Rudawki.

Nie od dziś wiadomo, że działalność bobrów w naszym kraju wzbudza ogromne kontrowersje. Zdaję sobie sprawę, że kwestia jest złożona, jednak patrząc na efekty pracy tych urodzonych inżynierów przy ujściu Rudawki jestem skłonny uwierzyć, że wciąż jest nadzieja dla innych, często niepotrzebnie uregulowanych cieków wodnych. Ma to szczególne znaczenie w świetle zmian klimatycznych, których negatywnych skutków coraz częściej doświadczamy. Na zachodzie już dawno dostrzeżono potrzebę renaturyzacji rzek. W tym celu przeznacza się potężne nakłady finansowe, by chociaż częściowo przywrócić im naturalny bieg i tam, gdzie to możliwe, zwiększyć areał zadrzewień łęgowych oraz terenów podmokłych. U nas wciąż wszystko na opak. Nasi decydenci na ogół kierują się inną logiką. Na przekór opiniom i zaleceniom ekspertów wciąż dąży się do kanalizowania kolejnych rzek oraz stawiania na nich zapór (nawet tam, gdzie nie ma to gospodarczego i społecznego uzasadnienia). Jednocześnie wiele mówi się o potrzebie retencjonowania wody z uwagi na fatalną sytuację hydrologiczną. Tymczasem, poprawa retencji to coś, co bobry robią za darmo. Na tutejszym przykładzie widać, że czasami wystarczy zwyczajnie im nie przeszkadzać…

„Odchwaszczanie” topoli

Należą do roślin, których los jest nierozerwalnie związany z wiatrem. On bowiem umożliwia ich zapylanie, a później niesie maleńkie nasiona w świat, co stwarza im sposobność ekspansji na nowe tereny. Topole, bo o nich mowa, są jednymi z najszybciej rosnących drzew w naszej strefie klimatycznej. W sprzyjających warunkach potrafią osiągnąć imponujące rozmiary i stać się prawdziwymi pożeraczami dwutlenku węgla. Mimo tego nie mają one zbyt wielu sympatyków w naszym społeczeństwie. Co więcej, często przypina im się metkę chwastów wśród drzew. To negatywne podejście stało się szczególnie widoczne tuż po uchwaleniu tzw. Lex Szyszko – ustawy z 2017 roku, która poluzowała przepisy dotyczące wycinki drzew i doprowadziła do niekontrolowanego ich wyrębu. Wtenczas wiele osób wzięło sprawy w swe ręce i znaczna liczba topól padła pod siekierami. To prawda, że niektóre cechy przedstawicieli tego gatunku sprawiają, że nie do końca nadają się one do nasadzeń w zwartej zabudowie miast, jednak czy usprawiedliwia to pogardliwy stosunek wobec nich?

Wiosna. Topole czarne w swoim naturalnym środowisku.

Większość topól rosnących w mieście to drzewa o obcym rodowodzie, które masowo sadzono za czasów PRL-u. Przyglądając im się dzisiaj, nietrudno zauważyć, że stan zdrowotny wielu z nich pozostawia wiele do życzenia. Tymczasem, żeby zobaczyć sprawy w odpowiednim świetle, należy zmienić perspektywę. Aby „odchwaścić” topole, warto skierować uwagę przede wszystkim na dwa nasze rodzime gatunki. Topola czarna, zwana też sokorą, oraz topola biała, czyli białodrzew, to nieodrodne córy rzeki. Różnią się wyglądem, lecz obie łączy to, że są bez porównania piękniejsze i bardziej żywotne niż ich miejskie krewniaczki. W nadrzecznym, okresowo zalewanym środowisku staje się jasne, że rozległy system korzeniowy, błyskawiczne tempo wzrostu oraz umiejętność masowego rozsiewania się mają sens. To silne atuty, dzięki którym można osiągnąć sukces przetrwania. Mimo że wciąż kurczy się i tak już niewielka powierzchnia nadwiślańskich zadrzewień łęgowych, to miejscami nadal można zobaczyć tu białodrzewy i sokory wysokie na ponad trzydzieści metrów (to więcej niż dziesięciopiętrowy wieżowiec), mające po osiem metrów obwodu. Najstarsze z tych imponujących, wspaniale wyglądających drzew mogą liczyć sobie ponad dwieście lat. Zaskakujące i smutne jest jednak to, że wiele z nich nie ma statusu pomników przyrody. Niestety, wciąż zdarza się, że usuwa się je pod pretekstem zabezpieczenia przeciwpowodziowego lub nielegalnie rąbie na opał. Bywa też tak, że są one podpalane dla zabawy. Tymczasem te roślinne goliaty na pewno nie zasługują na taki los. Warto pamiętać, że stanowią nie tylko ozdobę krajobrazu, lecz są (ponad wszystko) niełatwym do zastąpienia ogniwem w łańcuchu miejscowych więzi natury.

Sylwetka dorodnej nadwiślańskiej topoli z pewnością wyróżnia się na tle innych drzew.

Moim zdaniem, problem z negatywnym postrzeganiem topoli to głębsza sprawa. Jego korzenie sięgają bowiem istoty naszego pojmowania świata jako takiego. Zawiera się w nim esencja tego, co wielu z nas myśli o środowisku. Postrzegamy nasze otoczenie jako coś, co należy bezwzględnie spożytkować lub ujarzmić, by wpisywało się w wąskie ramy naszych wyobrażeń. Tymczasem, to tak nie działa, ponieważ świat przyrody od dawna ma swój własny pomysł na harmonijne funkcjonowanie. Co ciekawe, źródłosłów łacińskiej nazwy topoli, czyli „populus”, wiąże się z ludźmi. W starożytnym Rzymie ceniono sobie te drzewa. Lubiono się pod nimi spotykać, gdyż ich wielkie sylwetki oferowały przyjemny cień. W przeszłości, gdy granica między rzeczywistością materialną i duchową w ludzkich umysłach była o wiele bardziej rozmyta, topole uważano za drzewa magiczne. Ich postrzeganie w różnych kulturach miało wielorakie odcienie, jednak na ogół kojarzone były ze światem umarłych. W dawnych wierzeniach porastały krainę śmierci. Niekiedy zamieniały się w nie mityczne postacie (Heliady, Faeton czy nimfa Leuke). Z tego powodu topolowe gałęzie wykorzystywano w ceremoniach pogrzebowych lub do przystrajania świątyń, a w szumie ich liści na wietrze doszukiwano się obecności duchów. Obecnie zatraciliśmy wrażliwość na tego typu kwestie. Mamy tendencję do patrzenia na świat głównie przez pryzmat korzyści materialnych, jednak topole wciąż oferują nam coś, co dalece wykracza poza to.

To jasne, że sadząc bez zastanowienia niektóre z większych gatunków lub odmian topoli (zwłaszcza te mieszańcowe) w nieodpowiednim miejscu, prosisz się o kłopoty. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, byś cieszył się topolami tam, gdzie zawsze było ich miejsce. Bez nich stracilibyśmy wiele – zapewniam Was. Możecie pomyśleć o tym w upalny lipcowy dzień nad rzeką. Znalazłszy schronienie w ich cieniu, spróbujcie „odchwaścić” je w swoich głowach. Żyjąc, bądźmy sobą, ale odważmy się też pozwolić na życie w zgodzie ze swoją naturą innym – zwłaszcza tym, którzy byli tu na długo przed nami. Myślę, że takie podejście wyróżnia prawdziwie wolnego człowieka.

Jaskółka zmian?

W ostatnim czasie sporo działo się w Parku Olszyna, a właściwie w zespole przyrodniczo-krajobrazowym, który znajduje się w jego południowej części. Mocno zdezelowany pas starego asfaltu, biegnący przez środek olchowego zadrzewienia zastąpiono schludną, ponad stupięćdziesięciometrową kładką. Nową ścieżkę wykonano z modrzewiowego drewna, w systemie podwieszanym, aby zminimalizować ingerencję w ten ciekawy przyrodniczo zakątek. Przy okazji ścięto też niektóre przepróchniałe drzewa i przerzedzono podszyt*.

Doszły mnie słuchy, że nowo powstała konstrukcja nie przypadła do gustu niektórym mieszkańcom okolicy, którzy martwili się o jej trwałość („drewno szybko zgnije, lub się zniszczy…”, „lepiej byłoby położyć betonową kostkę…”). Oczywiście, zawsze znajdzie się ktoś, kto patrzy na sprawy w taki sposób, jednak jest pewna kwestia, która stanowi autentyczny problem „Olszyny”, a która wydaje się umykać uwadze większości spacerowiczów.

Jak wiadomo, olchy nie są zbyt długowiecznymi drzewami. Te, które porastają teren zespołu są już w takim wieku (~80 lat), że niebawem zaczną naturalnie obumierać. O ile drewniana kładka przy odpowiedniej konserwacji wytrzyma ze dwadzieścia lat, a potem będzie ją można bezproblemowo wymienić, o tyle w przypadku wspomnianych drzew na ten moment raczej nie widać perspektyw, że luka po nich zostanie wypełniona przez ich potomków. Wystarczy rozejrzeć się dokoła, by stwierdzić, że olchowej młodzieży raczej się tu nie powodzi. Główną przyczyną (poza zbyt bujnym, zabierającym światło podszytem) może być zbytnie przesuszenie gleby**. Dawniej było tu rzeczne rozlewisko, które zapewniało optymalne warunki rozwoju dla wszelkiej wodolubnej roślinności. Dzisiaj, w wyniku różnych czynników, teren jest mocno odwodniony, a tutejszy zagajnik – tak niezwykły w miejskim krajobrazie – jest tylko cieniem dawnego olsu.

Podsumowując – dobrze, że w Zespole Przyrodniczo-Krajobrazowym „Olszyna” są inicjowane działania, których celem jest zmiana oblicza tego terenu na lepsze. Jednocześnie nie można zapominać, że nieuchronnie zbliża się czas, gdy trzeba będzie podjąć konkretne starania, by pojawiła się szansa na utrzymanie wyjątkowego charakteru tego miejsca. Wiąże się to nieodłącznie z zapewnieniem ciągłości pokoleniowej tutejszym olchom. Czy to może się udać? Nie wiem, ale na pewno warto tę kwestię nagłaśniać.

__

*Co do przerzedzania podszytu, to nie wiem, czy było to celowe działanie, czy raczej niezamierzony efekt uboczny, spowodowany wjazdem ciężkiego sprzętu;

**Olchy bardzo tego nie lubią.

I znowu o „zielsku”

Czy wiecie, że spora część tak zwanego Serka Bielańskiego ostatnio wygląda jak wielobarwny kobierzec?

W tym roku stołeczny Zarząd Zieleni zmienił swoje podejście do kwestii koszenia trawników i chwilowo ma ono odbywać się rzadziej. To oraz kilka ciepłych, deszczowych dni sprawiło, że niezabudowany teren między ulicami Marymoncką, Żeromskiego i Duracza uległ magicznemu przeobrażeniu. „Czary mary” i oto mamy miejską łąkę. Jeżeli dobrze się nad tym zastanowić, to w pewnym sensie jest to powrót do korzeni, ponieważ w przeszłości w tym miejscu znajdowały się pola.

DSC08218DSC08219

Przyjemnie patrzy się na tę zaskakująco bogatą mozaikę, składającą się z ponad dwudziestu gatunków rodzimych roślin. Splątany gąszcz jest stołówką dla wróbli, szpaków, mazurków oraz kawek, a wśród setek kwiatów uwijają się kosmate trzmiele i pracowite pszczoły. Oczywiście, teren ten docelowo będzie skoszony, ale na ten moment zrobiono to tylko w bezpośrednim sąsiedztwie chodników i na obszarach, gdzie było to konieczne. Myślę, że jest to przykład dobrego kompromisu, jak w czasach kryzysu klimatycznego powinna wyglądać zieleń w mieście.

Przy czym, ilu jest ludzi, tyle zdań na ten temat. Wydaje mi się, że zarządcy okolicznych osiedli mają zupełnie odmienne podejście…

Ubiegłoroczna inwazja

Miasto rządzi się swoimi prawami, ale flory to nie obchodzi. Roślinność jest niepokorna i kiedy tylko może, wyciąga gałęzie po swoje.

Na zdjęciach ubiegłoroczna inwazja siewek i odrostów korzeniowych topoli białej, dla których beton nie stanowił przeszkody. Drzewka ostro pięły się w górę. Taki stan rzeczy trwał dobre kilka tygodni. W szczytowym momencie niektóre z samosiejek, które wyrosły wzdłuż ulicy Marymonckiej urosły tak bardzo, że sięgały mi powyżej pasa.

DSC06024DSC06023DSC06025DSC06027

Krótko potem nastąpił ruch miasta. Z trawników zrobiono spalone słońcem ścierniska, a chodniki i place zabaw potraktowano rakotwórczym roundup-em.

Cywilizacja wygrywa, ale nie od dzisiaj wiadomo, że w miejskiej dżungli dzikość z reguły ma tylko chwilową przewagę. Na warszawskich osiedlach zielony sen o potędze na razie nie ma szansy się ziścić…

Zielony reset

Czasy są parszywe i ludzie zaczynają coraz dotkliwiej to odczuwać. Przedłużająca się izolacja, niepewność jutra, nawał sprzecznych informacji oraz obawa przed zarażeniem mogą sprawić, że wizja świata, którą wielu z nas budowało w swojej głowie latami, ma prawo zacząć się sypać.

Moim zdaniem, jednym z najlepszych sposobów na zachowanie zdrowia psychicznego i wzmocnienie układu odporności jest bliski kontakt z przyrodą. Jeżeli nie ma ku temu przeszkód, to zawsze warto wybrać się do parku, lasu lub nad rzekę.

DSC07498DSC07501Prawda, że bajkowo? A to wciąż teren znajdujący się w obrębie Warszawy.

Mnie osobiście bardzo pomaga coś, co Japończycy nazywają „shinrin-yoku”. Polega to z grubsza na połączeniu spokojnego oddychania ze skierowaniem swojej uwagi na otoczenie. Takie podejście pozwala niespiesznie „zanurzyć” się w naturze wszystkimi dostępnymi zmysłami.

Świetnym miejscem na takie kontemplacyjne spacery są nadwiślańskie zadrzewienia łęgowe. Na szczęście w Warszawie i jej okolicach wciąż można znaleźć tego typu tereny. Specyficzne warunki związane z cyklicznym zalewaniem przez rzekę sprawiły, że roślinność występująca w takich miejscach jest na tyle bujna i różnorodna, że przez niektórych nazywane są one polską dżunglą. Wierzby, topole i klony jesionolistne rosnące na międzywalu, wraz z towarzyszącym im podszytem, miejscami tworzą niełatwą do przebrnięcia gęstwinę. Latem panuje tu półcień i jest wilgotno, a niektóre drzewa są oplecione pnączami. Wrażenie potęgują leżące na ziemi murszejące pnie i konary, wśród których wiją się ścieżki wydeptane przez zwierzęta i wędkarzy. Tutejsza wiosna jest z kolei czasem soczystej zieleni, na której tle wspaniale prezentuje się – między innymi – masowo kwitnąca jasnota purpurowa. 

Nadwiślańska „dżungla” w połowie wiosny.

Oczywiście, naiwnie byłoby sądzić, że wycieczka do lasu może rozwiązać trapiące nas problemy. One nie znikną, ale czas spędzony w naturalnym otoczeniu może spowodować, że uspokoimy się wewnętrznie lub nabierzemy dystansu, który może ułatwić podejmowanie właściwych decyzji. To ważne, ponieważ spokój jest teraz tą rzeczą, która naprawdę może nas uratować.