Większość śródrzecznych głazów ponownie pod wodą. Wisła przybiera – święto ryb…

Większość śródrzecznych głazów ponownie pod wodą. Wisła przybiera – święto ryb…

Tegoroczny październik jest zaskakująco ciepły, ale aura niebawem powinna się zmienić (ku Polsce sunie potężny niż). Tymczasem, w stołecznej Wiśle wciąż niska woda. Warszawski świt zastał nas wśród łysych łbów polodowcowych głazów, vis-a-vis żerańskiej elektrociepłowni. Dzisiaj nie jestem w pisarskim nastroju, ale nie widzę przeszkód, by podzielić się z Wami zbiorem kilkunastu nadrzecznych „migawek”…



















Piątek po pracy. Artur zostaje z Olą, a ja zasuwam nad Wisłę. Brodząc w ciepłej wodzie, będę cieszył się chwilą. Marcin szuka drewna do swoich projektów (planuje robić rękojeści noży), natomiast ja – pętając się między polodowcowymi głazami – badam wzrokiem piktogramy odciśnięte w błocie przez ptasie stopy. Pobudzone wrony fruwają między wyspami. Nawołują się brodźce. Jest świetnie – w powietrzu unosi się zapach przygody. W odróżnieniu od zimorodka, który poleciał gdzieś z rybą, jakiś dziadek na łódce, nie może nic złowić…











przebudź się
szepczą wierzby
przy starorzeczu
chrzęszczą pod butem
puste skorupy ślimaków
















Niedziela, czwartego grudnia. Paskudny poranek nad warszawską Wisłą, ale kto rano wstaje, ten żeliwnego „puchara” w nagrodę dostaje. Żartuję. Kto rano wstaje, ten się nie wyśpi 🙂 Swoją drogą, frapuje mnie, czym właściwie jest ten przeżarty rdzą kawał złomu…

Dwudziesty czwarty września. Krótko przed zachodem słońca ruszyłem tyłek nad Wisłę. Pamiętacie niby-kajak klecony z gałęzi, folii i taśmy klejącej, o którym pisałem niemal dwa lata temu (LINK)? Dzisiaj, niedaleko od miejsca, w którym go znalazłem, trafiłem na kolejne prowizoryczne „pływadło”.


Jak możecie zobaczyć, tym razem mamy do czynienia z tratwą zbudowaną na bazie czegoś w rodzaju piwnicznych drzwi, osadzonych na kilku plastikowych kanistrach. Jeszcze jedno tego rodzaju znalezisko i chyba zacznę mówić o „Warszawskiej Szkole Pływania na Niczym” 😉 . Tymczasem na brzegu Rzeki od groma krzaczków „dzikich” pomidorów…




Zgodnie z zapowiedziami synoptyków, front atmosferyczny, który nadciągnął z zachodu przyniósł ocieplenie. Rankiem, gdy lustrowałem Rzekę z poziomu jednego z warszawskich mostów, wisiała nad nią szarawa mgiełka. Było przesądzone, że zjawiska lodowe, które mogliśmy obserwować przez kilka ostatnich dni, niebawem staną się tylko wspomnieniem. Dzisiaj lodu na wodzie było zauważalnie mniej, ale nie zamierzałem z tego powodu rozpaczać. Wręcz przeciwnie, pomyślałem, że oto nadeszła odpowiednia chwila, żeby sprawdzić nowe, bardziej kompaktowe „pływadło”. Obserwowanie pochodu śryżu z bezpiecznego miejsca to jedno, ale bezpośrednie uczestniczenie w nim, to zupełnie inna para kaloszy 🙂

Kilka godzin później, ubrany w suchy kombinezon i znoszoną czapkę uszankę, lawirowałem między setkami białych brył.
Jak każdej zimy, na Wiśle można było zobaczyć stada gągołów. Złotookie kaczki trzymały się wszakże na dystans. Gdy próbowałem do nich podpływać, podrywały się do lotu (biało-czarne kaczory wydawały przy tym charakterystyczny świst). Wiślaną awifaunę najliczniej reprezentowały mewy, krzyżówki i wszędobylskie wrony, ale widywałem również nurogęsi, kormorany, czy czernice. Co ciekawe, przez dłuższą chwilę płynąłem śladem perkozka zwyczajnego (to najmniejszy z naszych perkozów). Lodowa breja z chrzęstem ocierała się o burty łodzi, a na wysokości Żerania musiałem uważać, żeby nie utknąć w niedużym zatorze, jednak nowy „dmuchaniec” zaskakująco dobrze zdawał ten swoisty zimowy egzamin. Kiedy dopływałem do Mostu Północnego, powoli zapadał zmierzch. Wygramoliłem się jakoś na skuty lodową taflą brzeg, spakowałem rzeczy i – wciąż mając na sobie „rzeczne” łachy – z uśmiechem na gębie powędrowałem na tramwaj…










Łęg nasiąkł wodą, jak gąbka.
Brnąc coraz głębiej w te chaszcze,
raz po raz zrywam przędzę nici pająka.

