Między Drzewami (28 grudnia)

Ostatnio bardziej niż zwykle czuję zew, który ciągnie mnie ku nadwiślańskim łęgom. Dzisiaj był on na tyle silny, że nie byłem w stanie dłużej mu się opierać i – zarzuciwszy plecak na grzbiet – na kilka godzin wywędrowałem do lasu. Zima to dobry czas na takie eskapady. Zielona chwała splątanego zielska, które w cieplejszych miesiącach stanowi trudną do przebrnięcia barierę, chwilowo przeminęła. Nie uświadczysz też kleszczy ani chmar natrętnych komarów. Warto zatem ruszyć między drzewa. Choćby po to, by w spokoju pokontemplować ich przejściowo odsłonięte sylwetki.

Lubię wyszukiwać stare białodrzewy i sokory o pomnikowych rozmiarach lub intrygującym pokroju, a potem po prostu siedzieć u ich podnóża. Tym razem sporo czasu spędziłem nieopodal pewnego topolowego weterana, o pniu naznaczonym przez błyskawicę wielką, wypaloną w środku szczeliną (w jej wnętrzu jakiś pacan zostawił zdezelowanego grilla). Sącząc szybko stygnącą kawę, wsłuchiwałem się w głosy dzięciołów czarnych. Niekiedy także wiatr wygrywał na gałęziach jakąś jękliwą melodię. Nieopodal, wśród połamanych konarów leżących na ziemi, ostrożnie kluczyły sarny. Mróz szczypał mi policzki, a spokój rozścielający się wokół sprawił, że zwierzę niepokoju we mnie zaczęło układać się do snu…

Zimno, ale czasem chce się pływać

W razie, gdyby naszła Cię chęć na pływanie zimą po Wiśle, to wiedz, że to wcale nie musi być takim głupim pomysłem. Jeżeli ma się głowę na karku i odpowiednią zaprawę, to każda pora roku może być dobra, żeby złapać za wiosło (są tylko złe łódki i nieodpowiednie ubrania). Jasna sprawa, że trudne warunki mogą odstraszać, jednak czasami warto wyjść poza swoją strefę komfortu. Wisła to rzeka dla indywidualistów, a zima to najlepszy czas, by się o tym przekonać…

Na warszawskiej Wiśle (31 stycznia bieżącego roku).

Nadrzeczne sanktuarium

Trzydziestego grudnia ubiegłego roku. Od rana siąpił zimny deszcz, jednak barowa pogoda nie odstraszyła ani mnie, ani Marcina od wyruszenia na zaplanowaną kilka dni wcześniej wycieczkę poza Warszawę. Korzystając z okazji, że udało nam się wykroić kilka godzin wolnego od codziennych obowiązków, postanowiliśmy pojechać do Kazunia Nowego – niewielkiej miejscowości w gminie Czosnów, aby poszwendać się w pobliżu Rzeki.

Dotarłszy do celu, zostawiliśmy samochód przy „Delikatesach nadwiślańskich” i, nie tracąc czasu, ruszyliśmy w stronę zakrętu drogi krajowej numer 85. Tam, za wiatą przystanku autobusowego, zeszliśmy z nasypu, by stanąć u progu pewnego szczególnego miejsca.

„Ruska Kępa” zimą (widok od strony drogi krajowej nr 85).

Teren przed nami to „Ruska Kępa” – przylegająca do Wisły, nieco ponad piętnastohektarowa enklawa Kampinoskiego Parku Narodowego. Powodem, dla którego objęto ten nieduży obszar prawną ochroną, był charakter tutejszego zespołu leśnego. Nie mamy tu wszakże do czynienia z luźnymi, mocno przekształconymi resztkami zadrzewień łęgowych albo pospolitymi śródpolnymi zaroślami, tylko z pełnoprawnym, wyjątkowo dobrze zachowanym lasem łęgowym. Biotopy tego rodzaju, niegdyś typowe dla tarasów zalewowych dużych rzek nizinnych, obecnie są rzadkością (w naszym kraju zajmują nie więcej niż 5% swojego pierwotnego areału). Stanowią zarazem jedno z najbogatszych i najbardziej różnorodnych środowisk przyrodniczych na naszym kontynencie. Nie bez przyczyny mówi się o nich czasem jako o europejskim odpowiedniku amazońskich lasów deszczowych.

Nadrzeczny las łęgowy oglądany w okresie spoczynku.

Miejsce, w którym się znaleźliśmy, jest dawną śródrzeczną ławicą, która została ustabilizowana przez roślinność, a potem – wskutek naturalnych zmian biegu Rzeki – stała się integralną częścią jej brzegu. Podczas wezbrań woda niekiedy tu wraca, by rzeźbić teren wedle swej woli i nanosić kolejną porcję obfitujących w życiodajne substancje osadów.

Wyróżnia się różne rodzaje łęgów, ale „Ruska Kępa” to przede wszystkim królestwo majestatycznych topól i starych wierzb. Tutejszy las ma wiele twarzy, ale chwilowo mamy początek zimy i świat roślin jest pogrążony w cichym, brunatnym śnie. Liście opadły na ziemię, pnącza są uschnięte, a w wilgotnym powietrzu daje się wyczuć zapach butwienia.

Świat majestatycznych topól i starych wierzb.

Z szacunkiem zagłębiamy się w łęgu. Marcin chowa się pod wygiętą w koci grzbiet, okazałą wierzbą i podziwia fakturę jej kory. Drzewo, choć mocno nadgryzione zębem czasu, wciąż żyje. Większość rosnących tu starych drzew jest w zaskakująco dobrym stanie. Niektóre z tutejszych sokor to prawdziwe olbrzymy. Są niczym sędziwe piastunki, w których cieniu mają szansę powoli wzrastać wiązy, olsze szare czy nasze rodzime czeremchy. Aby poczuć potęgę takiego drzewa, musisz stanąć oko w oko z nim. Nie wiem, co czuje Marcin, ale ja – snując się jak cień między wielkimi pniami – odczuwam specyficzną mieszaninę fascynacji i szacunku. Pokrywa je siatka głębokich bruzd, które przeplatają się z gruzłowatymi naroślami. Tu i ówdzie widoczne są dziuple, czasami przypominające mroczne oczodoły.

Spotkanie z olbrzymem. Autor przy monumentalnej, jednopniowej sokorze (obwód na wysokości pierśnicy – 807 cm).

W takich miejscach wydaje mi się, że potrafię zrozumieć, dlaczego drzewa stanowiły ważny element ludzkiej duchowości. Muszę przyznać, że niektóre spośród tych, które tutaj rosną, mocno działają na moją wyobraźnię. Ich nagie sylwetki, oglądane o tej porze roku, sprawiają wrażenie, jakby wyjęto je z zupełnie innej rzeczywistości. Jednocześnie, staram się nie zapominać, że las to nie tylko drzewostan. Naturalny łęg jest swoistym sanktuarium, którego nie da się zbudować ludzkimi rękami. To dynamiczny twór przyrody, którego poszczególne elementy (wszystkie organizmy żywe, gleba, woda czy klimat) są powiązane złożoną siecią wzajemnych powiązań i wpływów. Mimo rozwoju nauki, o większości z nich wciąż wiemy bardzo niewiele. Wątpię, czy to kiedykolwiek się zmieni.

Na ziemi leżą zwały martwego drewna (to podstawa bioróżnorodności lasu).

Wszędzie wokół walają się zwały martwego drewna, na którym rozścielają się grube poduszki mchu. Tu i ówdzie da się wypatrzeć kapelusze „zimowych” grzybów. Być może kogoś to zdziwi, ale te znajdujące się w różnych stadiach rozkładu kłody, gałęzie czy konary także mają swoją rolę do odegrania. Zostało udowodnione, że są one niezbędne dla zachowania bioróżnorodności lasu. To stołówka i miejsce schronienia dla niezliczonej liczby różnych istot. W przyrodzie już tak jest, że drugie życie drzewa wiąże się z nieuchronnym powrotem do naturalnego obiegu pierwiastków.

Dzisiaj nie ma tu nikogo poza nami, ale nie sposób nie zauważyć „pamiątek” pozostawionych przez innych ludzi. Gdzieniegdzie walają się śmieci – butelki po wódce, lodówka z wyrwanymi drzwiami, puszki po konserwach, foliowe torby. Być może niektóre z nich zostały przyniesione przez wodę, jednak tego nie wiemy. W każdym razie jest to smutny widok. Odpoczywamy siedząc na próchniejącej kłodzie klonu jesionolistnego. Wokół nas kolczaste pędy jeżyny. W koronach drzew buszują sikory i czyże. Wcześniej widzieliśmy też samotnego kruka, który, lecąc w stronę Rzeki, niósł coś w dziobie, a Marcinowi uciekła spod nóg jakaś spłoszona mysz. Nasze ubrania są ubłocone i mokre, ale to nie przeszkadza. Rozmawiamy o swoich sprawach, popijając kawę z termosu. Jest dobrze – po prostu cieszymy się chwilą.

Dwie z granic rezerwatu – Wisła i most drogi numer 86.

Gdy decydujemy się wracać do domu, szarawa mgła wciąż unosi się nad wodami Wisły przy rezerwacie. Wychodząc z łęgu wieszamy na gałęzi znalezioną wśród butwiejących liści czaszkę starego psa. Niechaj jego duch stoi na straży spokoju tej swoistej nadrzecznej świątyni…

Szarości i biel

Warszawa, 26 stycznia 2019 roku. Oczywiście zimno. W palecie kolorów dzisiejszego obrazu świata przeważają posępne szarości i biel. Zziębnięte krzyżówki trzymają się blisko oprószonego śniegiem brzegu, a z nurtem rzeki płyną wciąż formujące się kry. W przeciwieństwie do krzyżówek, zimnolubne gągoły odważnie lawirują wśród lodu na samym środku rzeki. Lubię im się przyglądać. Każdym swoim ruchem dają wyraz temu, że zupełnie nie straszny im chłód.

DSC05248Jest zimno. Krzyżówki trzymają się blisko brzegu.

Od jakiegoś czasu trwa remont mostu Gdańskiego. Korzystając z weekendowej przerwy w pracach, cwane wrony kręcą się po pokładach barek zacumowanych tuż przy mostowych filarach. Bóg wie, czego szukają wśród tymczasowo porzuconego sprzętu. O dziwo, nigdzie nie widać mew. Czyżby masowo poleciały przeprowadzać inspekcję miejskich śmietników? Kto je tam wie… Na kratownicy mostu – niezmiennie jak co dzień – żarzy się neon „MIŁO CIĘ WIDZIEĆ”. Samotny kormoran płynący na krze z daleka wygląda trochę jak pingwin.

DSC05257Na Wiśle formują się kry. Ciemniejsze punkty na wodzie to gągoły.