Czternastego maja

Wyspa na rzece. Ukrywasz łódkę pośrodku nawłociowiska, a potem zagłębiasz się w rozedrganą zieleń łęgu, żywiąc nadzieję, że zdołasz uchylić rąbka tajemnicy tego lądu bez ludzi. Wędrując dróżkami wydeptanymi w zielsku przez łosie, starasz się wyzbyć myśli o sobie. Jesteś wzrokiem, słuchem, dotykiem i węchem. Idziesz bez celu, brodząc po pas w morzu pokrzyw i splątanej przytulii, nie bacząc na to, że kleszcze stale próbują cię dopaść. Nie raz i nie dwa pakujesz się w wodę lub błoto, ale nie tracisz pogody ducha. Trud drogi jest niczym, gdy nagrodą są pejzaże niedostępne dla wzroku rozpieszczonych mieszczuchów…

Część z powyższych zdjęć jest autorstwa Marcina.

Topola biała „Maryna” z Glinek

Dolina Środkowej Wisły to region, w którym nadal można zobaczyć wiele wspaniałych topoli. Są to nie tylko moje ukochane sokory, ale też białodrzewy, osiki oraz topole szare, będące owocem spontanicznego romansu przedstawicieli dwóch uprzednio wymienionych gatunków. Czerpiąc korzyści z sąsiedztwa dużej rzeki, niektóre z nich były w stanie osiągnąć naprawdę imponujące rozmiary.

Tegorocznej zimy wyciągnąłem Marcina do wsi Glinki (gmina Karczew), żeby wyrobić sobie własne zdanie na temat jednego z najgrubszych krajowych białodrzewów. Przy tej okazji chciałbym powiedzieć, że drzewa należące do tego gatunku wywołują we mnie zgoła inne odczucia niż nadwiślańskie sokory. O ile wiekowa topola czarna kojarzy mi się z mroczną boginią łęgu lub sędziwą szamanką, wsłuchaną w szept duchów nadrzecznej ziemi, to w białodrzewie dostrzegam pewną subtelną eteryczność, która sprawia, że patrząc na niego, mój wzrok machinalnie wędruje ku górze. Topola biała, z jasną korą (ciemnieje z wiekiem) i dwubarwnymi, zdającymi się migotać na wietrze liśćmi, wydaje się roztaczać wokół siebie jakąś srebrzystą aurę, mającą posmak mistycznej tajemnicy. Szczególną atmosferę panującą w jej otoczeniu można wyczuć zwłaszcza w zimowe, bezksiężycowe noce, gdy w jej gałęziach mienią się gwiazdy. W takich okolicznościach łatwo popuścić wodze fantazji i uznać jakiś urodziwy białodrzew za centrum nadrzecznego mikrokosmosu. Kto wie, być może w idei axis mundi (łac. oś świata), która zakłada istnienie punktów o najwyższej religijnej doniosłości, wokół których kręci się świat, jest coś więcej niż tylko blaknące wspomnienie po dawnych wierzeniach…

Artystyczna wizja topoli białej i czarnej jako tzw. drzew kosmicznych (jedna z form „axis mundi”).

Wracając na ziemię, a właściwie do Glinek, to głównym celem naszej wycieczki w te okolice była topola „Maryna”. Krótko po dojechaniu na miejsce, znaleźliśmy się pod interesującym nas drzewem. Dotarcie do niego nie stanowiło problemu, ponieważ rośnie ono niewiele ponad 160 metrów na wschód od mostu łączącego Glinki z Górą Kalwarią, tuż za nasypem kolejowym.

Bohaterka niniejszej notatki zrobiła na mnie duże wrażenie. To ogromna topola, która już dawno wyrosła z młodzieńczych lat. Aby opisać jej rzeczywistą wielkość, nie wystarczy powiedzieć, że jej sylwetka wyróżnia się z otoczenia. Drzewa owocowe, rosnące w sadzie obok, w zestawieniu z nią sprawiają wrażenie karłowatych krzewinek, a człowiek wydaje się tylko mizernym krasnalem. Warto wspomnieć, że wielkość „Maryny” jest ponadprzeciętna również w obrębie jej własnego gatunku, którego typowe przedstawicielki nie należą przecież do najmniejszych drzew. Biorąc pod uwagę inne topole białe, rosnące na terenie Polski, obwodem ustępuje ona tylko swej siostrze z Królewa, jednak pomorski białodrzew – w przeciwieństwie do topoli z Glinek, prawdopodobnie powstał ze scalenia się kilku mniejszych drzew.

„Maryna” cieszy się statusem pomnika przyrody od 1977 roku i charakteryzuje się przepiękną, atletyczną sylwetką. Jej regularny, walcowaty pień jest zwieńczony kopulastą koroną, a pozbawione liści, potężne konary mogłyby konkurować wielkością z niejednym miejskim drzewem. Stan zdrowotny topoli wydaje się niezły. W ubiegłym roku uporządkowano teren wokół niej, a samo drzewo poddano kompleksowym zabiegom pielęgnacyjnym. Pamiątkę po tym stanowią stosy pociętych gałęzi, leżące u jego podnóża, a w koronie – kilka stalowych wiązań, którymi ustabilizowano niektóre z konarów. Wspaniale, że ktoś dostrzegł potrzebę podjęcia takich działań, co w przypadku topól z pewnością nie jest regułą. Daje to pewną nadzieję, że topolowa chluba Glinek jeszcze przez długi czas będzie stanowić obiekt podziwu dla miłośników nadwiślańskiej przyrody. Jej wiek szacuje się mniej więcej na 160 lat, a białodrzewy – wbrew obiegowej opinii – nie są krótkowiecznymi drzewami. Niektóre z nich mogą dożywać powyżej trzystu lat. Warto zaakcentować, że jest to okres, w którym na świecie pojawia się i znika przynajmniej tuzin ludzkich pokoleń.

Wizytę u „Maryny” zakończyliśmy małą sesją zdjęciową. Dodatkowo wykonałem też kilka pomiarów przy użyciu taśmy mierniczej dla leśników oraz dalmierza laserowego. Zgodnie z nimi, obwód jej pnia na wysokości pierśnicy (130 centymetrów od linii gruntu) wynosi 886 cm, a wysokość to około 36,8 m. Osobiście, niesamowicie cieszę się, że pojechaliśmy do Glinek i mam nadzieję, że jeszcze tu wrócę. Na pewno chciałbym zobaczyć tę jedną z najpiękniejszych polskich topoli także o innych porach roku, w mniej ponurych okolicznościach przyrody. Pożegnawszy się z drzewem, tradycyjnie ruszyliśmy nad Wisłę. Bez nadrzecznej łazęgi wyprawa nie była by pełna…

Dwa rezerwaty, dwa ujścia – rzecz o Wyspie Sobieszewskiej

Im jestem starszy, tym bardziej lubię spędzać czas w miejscach, w których już byłem. Między innymi dlatego, co jakiś czas organizujemy sobie z Olą krótkie rodzinne wakacje na Wyspie Sobieszewskiej. Mieszkałem w Gdańsku ponad dekadę i Wyspa, która aktualnie stanowi jedną z dzielnic miasta spod znaku Neptuna, jest dla mnie jedną z tych oswojonych przestrzeni, w granicach których zazwyczaj czuję się dobrze.

Ten zewsząd otoczony wodą, spokojny kawałek lądu zawdzięcza swoje istnienie dynamicznej naturze Wisły. Niecałe dwieście lat temu stanowił fragment zachodniej części pasa Mierzei Wiślanej. Zmieniło się to w sposób, którego nie sposób było przewidzieć. W mroźną zimową noc z 31 stycznia na 1 lutego 1840 roku, na skutek masywnego zatoru lodowego, wezbrana Rzeka zmieniła swój bieg i przedzierając się przez pas przybrzeżnych wydm na wysokości Górek, wydarła sobie nową drogę ku morzu. Osada została podzielona na dwoje, a nowo powstałe ramię Rzeki, za sprawą Wincentego Pola, zyskało miano Wisły Śmiałej. Niestałe stosunki wodne i związane z nimi ryzyko występowania katastrofalnych w skutkach powodzi sprawiły, że niecałe pięćdziesiąt lat później władze Prus, po serii burzliwych debat, zaakceptowały plan wykonania przekopu, który miał stać się głównym ujściem wiślanych wód do Zatoki Gdańskiej. Przyjęta koncepcja zakładała również zabezpieczenie nowego ujścia wałami oraz zbudowanie śluz w Przegalinie. Realizacja tego niezwykle ambitnego przedsięwzięcia trwała kilka lat i pochłonęła niemałe środki, ale cel został osiągnięty. Uroczyste otwarcie przekopu nastąpiło 31 marca 1895 roku. Tego dnia, o godzinie 15:45, strumień mętnej wiślanej wody połączył się z morzem i wydarzenie to można traktować jako narodziny Wyspy Sobieszewskiej w formie, jaką znamy.

Most zwodzony, oddany do użytku w 2019 roku. Główna droga lądowa na Wyspę Sobieszewską.

Większość turystów przyjeżdża tutaj z uwagi na czyste piaszczyste plaże, na których (zwłaszcza jesienią i zimą po silnych sztormach) wciąż można znaleźć okazałe bryły jantaru, ale miejsce to ma także innego rodzaju walory. Oba ujścia Wisły, zlokalizowane na przeciwległych krańcach Wyspy, to jedne z najcenniejszych przyrodniczo punktów na mapie polskiego wybrzeża. Te styczne, w których mieszają się różne ekosystemy, znajdują się bowiem na trasie przelotów tysięcy ptaków i stanowią dla nich niezwykle ważną ostoję. W obydwu miejscach znajdują się rezerwaty przyrody o randze europejskiej, które każdy pasjonat nadwiślańskiej przyrody powinien przynajmniej raz w życiu zobaczyć.

W Górkach Wschodnich, na północno-zachodnim krańcu Wyspy, znajdziemy niemal dwustuhektarowy rezerwat faunistyczny „Ptasi Raj”, na którego terenie zlokalizowane są dwa przymorskie jeziora („Karaś” oraz „Ptasi Raj”). Niegdyś stanowiły one jedną całość, ale wskutek nieustannie zachodzących procesów zamulania i zarastania, uległy rozdzieleniu. Większy zbiornik odgradza od Wisły Śmiałej malownicza kamienna grobla, na którą od pewnego czasu obowiązuje zakaz wejścia. Barierę od strony Bałtyku stanowi natomiast Mierzeja Messyńska, powstała z naniesionego przez rzekę materiału. Brzegi jezior porastają szuwary, na których skraju występują nasadzenia olchy. Rośnie tu także las ze zdecydowaną przewagą sosny zwyczajnej. Ważnym wskaźnikiem przyrodniczego bogactwa tego obszaru jest niewątpliwie duża różnorodność tutejszych roślin naczyniowych (560 gatunków, w tym kilkanaście chronionych), ale głównym powodem utworzenia rezerwatu była ochrona tego kompleksu jako miejsca odpoczynku ptaków. Podczas wieloletnich obserwacji naliczono ich tutaj aż 200 gatunków, szczególnie przelotnych. Były wśród nich drobne ptaki śpiewające, ptaki wodne i wodno-błotne, jak również drapieżne. Tutejsze trzcinowiska jeszcze do lat 70-tych ubiegłego stulecia były noclegowiskiem dla dziesiątków tysięcy szpaków. Obecnie są one miejscem bytowania wąsatek, trznadli, trzcinniczków, wodników, czy trudnych do wypatrzenia bąków. Pierzastą czeredę można obserwować z dwóch drewnianych wież widokowych, zbudowanych jako element ścieżki przyrodniczo-dydaktycznej. Widać z nich przede wszystkim ptaki lustra wody – między innymi łabędzie nieme i (rzadziej) krzykliwe, perkozy dwuczube, łyski, krzyżówki, gągoły świstuny i czernice. Jeziora są ponadto noclegowiskiem dla gęsi zbożowych i białoczelnych, które przybywają tu w wielkich stadach przy okazji swych okresowych wędrówek (rekordowo stwierdzono obecność aż 20 000 osobników). Jeżeli chodzi o kaczki, to warto wspomnieć, że w 1997 roku w „Ptasim Raju” odnotowano pierwszy w Polsce lęg edredona, co dla wielu pasjonatów ornitologii było prawdziwą sensacją. Piaszczyste tereny Mierzei Messyńskiej to z kolei miejsce, w którym spotkamy różne gatunki mew, rybitw oraz ptaków siewkowatych.

Garść kadrów z „Ptasiego Raju” (lipiec 2022).

Granicę przeciwległego brzegu Wyspy Sobieszewskiej stanowi wspomniany na wstępie przekop Wisły. Miejsce spotkania żywiołów w okolicy Świbna i Mikoszewa to specyficzny obszar, w którym Rzeka składa bogom morza szczodrą daninę. Prąc przez Polskę, jej nurt niesie bowiem miliony metrów sześciennych mułu i piasku, które finalnie osadzają się właśnie tu, tworząc płycizny i piaszczyste ławice. Ich układ ulega nieustannym przekształceniom wskutek działania prądów morskich i zafalowania, jednak nie przeszkadza to ptakom. Wręcz przeciwnie, specyficzne warunki panujące w tym miejscu sprawiają, że jest to prawdziwa ptasia enklawa, gdzie znajdują one obfitość pożywienia, miejsce odpoczynku lub gniazdowania. Okazuje się, że na około 150 hektarach stożka ujściowego przekopu Wisły, zanotowano występowanie aż stu ptasich gatunków. Celem zapewnienia im spokoju, na początku lat 90-tych ubiegłego stulecia, objęto ten teren ochroną w ramach rezerwatu „Mewia Łacha”. Wiosną i jesienią tysiącami pojawiają się tu migrujące siewki. Pośród nich najliczniejsze są biegusy zmienne, ale lista gości obejmuje między innymi biegusy rdzawe, piaskowce krzywodzioby, kwokacze, czy szlamniki. Jeżeli zaś chodzi o ptaki odbywające tu lęgi, to warto podkreślić, że jest to jedyne miejsce na polskim wybrzeżu, gdzie gniazdują rybitwy czubate. Rozmnażają się tutaj także ostrygojady, rybitwy białoczelne, ohary i coraz rzadsze w naszym kraju sieweczki obrożne. Na terenie rezerwatu występuje ponadto największe zgrupowanie mewy małej oraz pospolitej, a w zimowych miesiącach można obserwować tu wielkie stada kaczek złożone z czernic, lodówek i gągołów.

Co ciekawe, u ujścia Przekopu Wisły występuje stała, największa w polskiej części Bałtyku populacja fok szarych. Mimo, że specyfika naszego wybrzeża wybitnie im nie sprzyja, z jakiegoś powodu upodobały sobie one jedną z tutejszych piaszczystych wysepek. Niegdyś krajowa populacja tych ssaków mogła liczyć kilka tysięcy osobników, jednak dzisiaj jest to pieśń przeszłości. Na szczęście, w ostatnich latach sytuacja wydaje zmieniać się na lepsze. W każdym razie, jeżeli ktoś chciałby na własne oczy zobaczyć dziką fokę szarą w granicach Polski, to największa szansa na to jest właśnie tu. Rekordowo na tutejszej „foczej łasze”, w tym samym czasie, stwierdzono obecność aż 165 osobników. Zdarza się, że dołączają do nich też foki pospolite, które wbrew nazwie są u nas piekielnie rzadkie.

Okolice ujścia Przekopu Wisły (lipiec 2021 oraz 2022 roku).

Jeżeli chodzi o cześć lądową, to rezerwat składa się z dwóch części. Po gdańskiej stronie zlokalizowana jest mniejsza z nich (obejmuje 18,91 ha). Poza obniżeniem terenu w jej części centralnej, gdzie występują szuwary i zarośla wierzbowe, znajdziemy na niej zespoły młodych wydm, będących stanowiskami rzadkich roślin (np. mikołajek nadmorski, lnica wonna, czy kruszczyk rdzawoczerwony). Spore połacie jałowej ziemi porastają też łany inwazyjnej róży pomarszczonej. Odnośnie flory tutejszych terenów podmokłych, to oprócz roślinności typowej dla trzcinowisk rosną tu także rośliny słonolubne, takie jak solanka kolczysta, czy arcydzięgiel nadbrzeżny.

„Mewia Łacha” to nie tylko ptaki i foki. Wędrując wzdłuż brzegów Wisły można dostrzec śladów żerowania bobrów. Kręcą się tu także wydry, polujące na płazy i ryby. Największym zagrożeniem dla rezerwatu są oczywiście ludzie, którzy nie zawsze trzymają się wyznaczonych ścieżek, ale obecność dużych zgrupowań ptaków przyciąga też lisy oraz norki amerykańskie. Ptasie kolonie są dla nich niczym stół szwedzki i oba te drapieżniki są w stanie dokonać w nich prawdziwego spustoszenia. Co ciekawe, przy odrobinie szczęścia, przebywając w okolicach odbydwu sobieszewskich rezerwatów można natknąć się również na łosia. Te duchy mokradeł i nadrzecznych lasów w ostatnich latach coraz częściej nawiedzają Wyspę. Biorąc pod uwagę, że dorosłe osobniki są większe od konia i potrafią nurkować na głębokość trzech metrów, można domyślić się, że przepłynięcie Wisły nie stanowi dla nich problemu. Kończąc wpis pochwalę się, że sami będąc tydzień temu na Wyspie widzieliśmy klępę z łoszakiem. Wypatrzyłem je przypadkiem, idąc (z Arturem na plecach) ścieżką wiodącą przez las w „Ptasim Raju”…

Łosie z „Ptasiego Raju”, sfotografowane przeze mnie w drugiej połowie lipca bieżącego roku.

Między Drzewami (28 grudnia)

Ostatnio bardziej niż zwykle czuję zew, który ciągnie mnie ku nadwiślańskim łęgom. Dzisiaj był on na tyle silny, że nie byłem w stanie dłużej mu się opierać i – zarzuciwszy plecak na grzbiet – na kilka godzin wywędrowałem do lasu. Zima to dobry czas na takie eskapady. Zielona chwała splątanego zielska, które w cieplejszych miesiącach stanowi trudną do przebrnięcia barierę, chwilowo przeminęła. Nie uświadczysz też kleszczy ani chmar natrętnych komarów. Warto zatem ruszyć między drzewa. Choćby po to, by w spokoju pokontemplować ich przejściowo odsłonięte sylwetki.

Lubię wyszukiwać stare białodrzewy i sokory o pomnikowych rozmiarach lub intrygującym pokroju, a potem po prostu siedzieć u ich podnóża. Tym razem sporo czasu spędziłem nieopodal pewnego topolowego weterana, o pniu naznaczonym przez błyskawicę wielką, wypaloną w środku szczeliną (w jej wnętrzu jakiś pacan zostawił zdezelowanego grilla). Sącząc szybko stygnącą kawę, wsłuchiwałem się w głosy dzięciołów czarnych. Niekiedy także wiatr wygrywał na gałęziach jakąś jękliwą melodię. Nieopodal, wśród połamanych konarów leżących na ziemi, ostrożnie kluczyły sarny. Mróz szczypał mi policzki, a spokój rozścielający się wokół sprawił, że zwierzę niepokoju we mnie zaczęło układać się do snu…

Sto słów o jesiennej mistyce łęgu (10 listopada)

O tej porze roku w nadwiślańskim łęgu wierzbowo-topolowym jest jakaś mistyka, dla której warto wleźć między łany wysokich pokrzyw, wciąż parzących mimo zwarzonych przez nocny przymrozek liści. Wdowi welon pędów chmielu oplata posępnie wyglądające sylwetki topoli czarnych. Tu i tam kaplica dziuplastej wierzby, w pobliżu której – niby maleńcy aniołowie – kręcą się sikory, raniuszki i szczygły. Wpatrując się w zmętniałe oko łosia, który zasnął na zawsze w cieniu starych białodrzewów, mógłbyś pomyśleć, że równie dobrze wszystko to mogłoby mieć miejsce tysiąc lat temu. Siedząc na ramie roweru sączę herbatę i stukam ołówkiem o kartkę notatnika. Miałem tyle napisać, a kompletnie brakuje mi słów…

Słoneczna lekcja fizyki

Czy jest ktoś taki, kto chociaż raz w życiu nie przystanął na chwilę, żeby zachwycić się zachodem słońca? Ta iście magiczna chwila, stanowiąca element codziennego spektaklu odgrywanego przez naszą najbliższą gwiazdę, porusza w nas czułe struny, ale może stanowić także swoistą lekcję fizyki.

Podziwiając zachodzące słońce możemy zauważyć, że im bardziej zbliża się ono do horyzontu, tym bardziej jego barwa zmienia się na czerwono-brunatną, a błękitny kolor nieba zanika. „Dlaczego tak się dzieje?” – to pytanie, które często pada z ust dzieci w tym kontekście, jednak okazuje się, że nawet wielu dorosłych ma problem z udzieleniem na nie precyzyjnej odpowiedzi. Aby rozwikłać zagadkę, co właściwie odpowiada za tę efektowną przemianę, należy podjąć próbę zrozumienia, w jaki sposób światło słoneczne oddziałuje z ziemską atmosferą. Światło emitowane przez słońce to światło białe, w którego skład wchodzą wszystkie kolory tęczy (fioletowy, niebieski, zielony, żółty, pomarańczowy oraz czerwony). Wiadomo, że poszczególne barwy to fale elektromagnetyczne, charakteryzujące się różną długością (od 400 nanometrów w przypadku fioletu do 700 nanometrów dla czerwieni). Wielkość ta (tzn. długość fali) przekłada się z kolei na ich zdolność do rozpraszania. Najprościej mówiąc – im krótsza jest długość danej fali, tym łatwiej może ulegać ona rozproszeniu. Dysponując tą informacją można stosunkowo łatwo wyobrazić sobie, co dokładnie dzieje się podczas zachodu słońca. Gdy jego pozycja względem horyzontu stopniowo obniża się, światło musi pokonywać coraz grubszą warstwę atmosfery, na skutek czego wzrasta przewaga dłuższych, trudniej ulegających rozproszeniu fal, a do takich zaliczają się te, które są odbierane przez nasze oczy jako barwa pomarańczowa i czerwona.

Zachód słońca nad Martwą Wisłą. Na powierzchni wody – pokrytej siatką fal – rozciąga się migocząca jak brokat smuga słonecznego światła.

Inne ciekawe zjawisko optyczne związane ze słońcem można zobaczyć, gdy zachodzi ono nad zafalowaną powierzchnią wody. W takim przypadku, w pewnym momencie na wodzie pojawia się charakterystyczna, migocząca jak brokat smuga. Ten malowniczy efekt jest przejawem natury fal, które występując w dużej liczbie, stanowią tysiące niewielkich powierzchni zdolnych do odbijania światła. Owe powierzchnie działają, jak zwierciadła, powodujące powstawanie wielu pojedynczych błysków, które finalnie składają się na pojawienie się zniekształconego odbicia źródła światła (w tym przypadku słońca). Niewielkie odchylenia od kierunku poziomego względem obserwatora powodują, że powstające odbicie jest wydłużone, natomiast charakterystyczne migotanie jest oczywiście wynikiem nieustannego ruchu powierzchni wody. Proporcje tej świetlistej smugi można powiązać zarówno z kątem uniesienia słońca, jak i stopniem nachylenia fal. Generalnie, im niżej znajduje się słońce, tym tworzona przez nie świetlista ścieżka jest bardziej wydłużona. Z kolei wzrastająca stromizna fal, powoduje jej zauważalne poszerzenie. Co istotne, powyższe obserwacje można podeprzeć odpowiednimi wzorami matematycznymi, co sprawia, że wiedzę dotyczącą tego zjawiska z powodzeniem wykorzystuje się na przykład do precyzyjnego opisu prądów morskich.

Dlaczego w ogóle piszę o takich sprawach? Uważam, że ciekawość świata i otwartość na zrozumienie zachodzących w nim zjawisk jest czymś, co może uczynić naszą egzystencję bardziej interesującą i w wyższym stopniu świadomą (nie trzeba do tego formalnego wykształcenia :)). Są ludzie, którzy idąc przez życie patrzą głównie przez pryzmat serca, albo rozumu, ale ja należę do osób, które twierdzą, że zawsze warto wybierać drogę biegnącą mniej więcej pośrodku…

3 lipca

Zdarzają się takie dni, gdy ma się możliwość patrzenia na świat z pobłażaniem właściwym komuś, kto może wszystko, ale niczego nie musi. Zrzuciwszy z grzbietu balast plecaka nareszcie można pozwolić sobie na luksus „nicnierobienia”. Warto uwolnić się także od jarzma ciężkich buciorów i poszwendać się kapkę po piaszczystym nabrzeżu. A potem, półleżąc na piasku, nie trzeba martwić się o nic. Strugać łyżki z przyniesionych przez wodę topolowych gałęzi, jeść odgrzewaną naprędce fasolę, lub chłonąc wzrokiem chłostaną kańczugiem wiatru Rzekę do woli sycić się jej otwartą i dziką przestrzenią…

Myśląc o Rzece

Dorastałem w bliskim sąsiedztwie Wisły i jej obecność w moim życiu zawsze była czymś oczywistym, jednak dopiero jako osoba dorosła stałem się jej wiernym i świadomym wyznawcą. Moje postrzeganie Rzeki mocno pogłębiło się, gdy zacząłem samotnie spływać z jej nurtem. Wcielając się w rolę kogoś w rodzaju rzecznego włóczęgi przekonałem się, że jest ona także jednym z niewielu miejsc, które zapewniają pewien rodzaj pozytywnej osobności, pozwalającej strząsnąć z siebie codzienny kurz świata.

Rzeki od zawsze stanowiły granicę. Przede wszystkim geograficzną, ponieważ oddzielały od siebie przeciwległe brzegi, ale rozdział będący ich udziałem mógł dotyczyć także spraw metafizycznych. Przeprawa przez rzekę zawsze wiązała się z podejmowaniem ryzyka, jako że w jej trakcie zawsze można było pożegnać się z życiem. Możliwe, że jest to jeden z powodów, dlaczego w wielu kulturach powtarza się motyw cieku wodnego jako linii granicznej między światem realnym a domeną duchową. W minionych czasach żywiono przekonanie, że dusze zmarłych na drodze w zaświaty czekała przeprawa przez wodę, a później nie mogły one zza tej bariery tak łatwo powrócić. Obserwowanie wody w ruchu doprowadziło ludzi także do nadania jej rangi symbolu upływającego czasu i wiążącej się z nim nieuchronności.

Płynąc środkiem rzeki znajdujesz się więc niejako poza czasem, w stanie symbolicznego zawieszenia między dwoma rzeczywistościami. Samotne, kilkudniowe spływanie rzeką, taką jak Wisła, posługując się niepozorną, nadmuchiwaną łódeczką to unikalne i bardzo intymne doświadczenie. Składając swój los w ręce zmiennego żywiołu, jednocześnie prowokujesz spotkanie z samym sobą. Duża rzeka nizinna jest bowiem zwierciadłem, w którym masz szansę dokładnie przyjrzeć się sobie, ale na wiedzę, którą można zdobyć w ten sposób nie każdy będzie gotowy. Nad rzeką ważne są rzeczy proste. Pierwotne sytuacje wyciągają prawdę z człowieka, a zanurzenie się we własnych emocjach, słabościach i lękach oraz wzięcie pełnej odpowiedzialności za podejmowane działania jest tym, co zawsze wymaga odwagi. Pierwszego dnia twoje myśli będą zmącone, jak woda, która cię otacza, ale jeżeli będziesz otwarty na nadrzeczną harmonię oraz wystarczająco cierpliwy, jest szansa, że przebywając z Rzeką sam na sam odnajdziesz w sobie wewnętrzny spokój i zaczniesz cieszyć się chwilą. Razem z tym przychodzi także otwartość na dalszy rozwój wydarzeń, ale też na potencjalne spotkanie z drugim człowiekiem, który – choć obcy – nierzadko może okazać się osobą posiadającą zbliżone do twojego spojrzenie na świat. Podobnie jak poczucia wolności, tego nie da się kupić.

Niespieszna podróż łodzią to także rodzaj duchowego uniesienia. Płynąca woda wydaje się żywa i tak też postrzegali ją nasi przodkowie. Niegdyś wierzono, że rzeki mają osobowość. Były siostrami mórz i oceanów oraz życiodajnymi żyłami prababki Ziemi. Obcując z rzeką o naturalnym, lub zbliżonym do takowego charakterze, masz bezpośredni kontakt z czymś, co daleko wykracza poza ciebie. Czymś w zasadzie nieskończonym, nieokiełznanym oraz wymykającym się prostym do zdefiniowania schematom. Na przestrzeni dziejów ciekom wodnym ofiarowywano różnego rodzaju dary. Intencje oraz towarzyszące im rytuały były różne, jednak wszystkie łączyła pewność, że rzeka jest czymś więcej niż tylko jednym z wielu martwych tworów przyrody. Myśląc o Wiśle, Ty także możesz okazać należny jej szacunek. W jaki sposób? Przede wszystkim nie chciej jej sobie podporządkowywać. Niechaj pozostanie taką, jaką jest – także dla przyszłych pokoleń.