Wiślany VIP – minóg ukraiński

Nad Wisłą nie ma miejsca na nudę 🙂 Na początku września, w niewielkim, zamulonym bajorku, powstałym wskutek niżówki na Rzece natknęliśmy się na niedużego, wijącego się stwora. Po bliższych oględzinach (ja wypatrzyłem, Marcin schwytał) okazało się, że mamy do czynienia z czymś wyjątkowym. Była to larwa minoga, prawdopodobnie ukraińskiego (Eudontomyzon mariae).

Larwa minoga ukraińskiego znad Wisły (zdjęcia nieco rozmazane – trudno było bowiem dobrze „ustrzelić” tak ruchliwego modela ;))

Minogi to niezwykli mieszkańcy naszych wód. Pamiętają czasy, gdy świat zwierząt wyglądał zupełnie inaczej – należą bowiem do prastarej grupy bezżuchwowców. Co ciekawe, zwierzęta te (obecnie objęte ochroną gatunkową) przez większość życia funkcjonują właśnie w fazie larwalnej. Larwy – nazywane też ślepicami – mają trójkątny otwór gębowy i oczy ukryte pod skórą. W takiej postaci bytują w zakolach rzek i strumieni, bogatych w piaszczysto-muliste osady. Dopiero po kilku latach przechodzą przeobrażenie, podczas którego wykształcają typową tarczkę gębową oraz oczy.

Dorosły minóg ukraiński i zbliżenie na jego otwór gębowy [źródło].

Nasz młodociany koleżka miał szczęście, że byliśmy w pobliżu. Wysychająca sadzawka, w jakiej się znalazł, była wystawiona na słońce i zdecydowanie mało bezpieczna (jak to nad Wisłą – w okolicy zawsze znajdzie się jakaś łakoma czapla). Marcin na szybko zrobił kilka zdjęć, a potem pomogliśmy w ewakuacji i zwierzak bezpiecznie wrócił w rzeczne odmęty.

Dlaczego o tym wspominam? Spotkanie minoga nad Wisłą to trochę, jak wygrana w loterii. Jednocześnie jest to dowód na to, że mimo nieustannej presji człowieka, wciąż stanowi ona ostoję dla rzadkich gatunków zwierząt, uznawanych za wymagające i czułe na zmiany środowiskowe. Ciekawi mnie, ile ich tu jest. Mętna woda nie pomaga w obserwacjach, ale fajnie pomyśleć, że wiślana populacja minogów być może jest liczniejsza niż się powszechnie uważa…

PS. Obserwację zgłosiłem do Wydziału Monitoringu Środowiska przy Głównym Inspektoracie Ochrony Środowiska.

Pareidolia łęgu i inne topolowe historie

Był to czas, gdy nasz kontynent budził się ze snu, niczym olbrzym przeciągający się po wiekach zlodowacenia. Ziemia, zrzucała białe brzemię w monumentalnym, lecz niespiesznym procesie. Kiedy jęzory lodowców, niby nieprzyjacielskie armie, wycofywały się – rzeki zyskiwały nowe koryta, a ich doliny stawały się korytarzami, którymi mogło podążyć życie. Gdy klimat ulegał ociepleniu, następowała powolna migracja roślinności. Jako jedne z pionierów, na podbój nowych terenów, ruszyły także nasiona topoli. Niesione przez wiatr i wodę, otoczone puchem drobiny – choć niepozorne – były skazane na sukces. Dzięki swej witalności oraz znakomitym zdolnościom adaptacyjnym, drzewa należące do rodzaju Populus, wraz z końcem epoki lodowcowej na dobre zadomowiły się w Europie i do dzisiaj ich sylwetki stanowią charakterystyczny element dolin naszych rzek. Tutaj też od niepamiętnych czasów stykali się z nimi nasi przodkowie.

Wisła i kilka topól (w środku kadru) rosnących u podnóża jednej z nadwiślańskich polodowcowych wysoczyzn; zdjęcie autorstwa ARTIDRON Photography.

Jedną z wrodzonych potrzeb człowieka jest pragnienie oswajania świata. Proces ten może odbywać się również poprzez tworzenie opowieści. Stojąc w obliczu potężnych i niezrozumiałych sił przyrody ludzie szukali wzorców, które nadawałyby rzeczywistości określony sens. Potężne topole – wyraziste z wyglądu, rosnące nad ciekami wodnymi (postrzeganymi jako linie graniczne między światem ludzi, a sferą nieznanego) z czasem wpisały się w kanon symboli związanych ze śmiercią, przemijaniem, czy różnego rodzaju przemianami. Finalnie, zakorzeniły się więc nie tylko w glebie realnego świata, ale też w sztafażu ludzkiej wyobraźni, stając się elementem mitów, wierzeń i przesądów.

Dzisiaj – poza echem dawnych podań, z niematerialnego dziedzictwa topól niewiele zostało. W stosunkowo krótkim czasie oblicze świata niewyobrażalnie zmieniło się, a one – odarte z tajemniczej aury – dla wielu osób stały się wręcz ledwie tolerowanymi chwastami. Osobiście, stoję po drugiej stronie barykady. Ten rodzaj drzew ogromnie mnie fascynuje (szczególną estymą darzę nasze nadwiślańskie sokory) i nie jestem w stanie pogodzić się z tym, jak niesprawiedliwie są one obecnie postrzegane. Jest dla mnie oczywiste, iż oprócz pełnienia funkcji ozdoby krajobrazu, stanowią też niezwykle ważną część środowiska naturalnego, ale im bardziej je poznaję, tym mocniej przekonuję się również, że to, jak postrzegali je nasi przodkowie mogło mieć określone podstawy. O drzewach często mówi się, że są one biernymi świadkami historii. Topole wydają mi się czymś więcej – widzę w nich żywy pomost między dawnymi wierzeniami a współczesnym rozumieniem otaczającego nas świata. Dzisiaj chciałbym pokazać Wam, że wciąż można dostrzec w nich coś interesującego. Poniżej znajdziecie zlepek kilku moich spostrzeżeń dotyczących tej kwestii.

Naśladowczynie błyskawic

Ludzkość od zawsze fascynowała się błyskawicami, przypisując im zarówno niszczycielską siłę, jak i życiodajną moc. W wielu kulturach pełniły one rolę oręża bogów, służącego do walki z siłami zła. Dla Słowian piorun był atrybutem Peruna – władcy nieba i błyskawic, a jego pierwsze wiosenne uderzenie w ziemię uznawano za akt zapładniający ją. Ktoś mógłby powiedzieć – „OK, ale co u licha błyskawice mają do topoli?” Otóż zaskakująco dużo. Zasadność tego twierdzenia znakomicie ilustrują efekty wypalania drewna tzw. metodą Lichtenberga. Ten nie do końca bezpieczny proces, stosowany przez niektórych artystów i rzemieślników, polega na poddawaniu wilgotnego (lub nasączonego roztworem elektrolitów) drewna działaniu prądu elektrycznego o wysokim napięciu. Prąd, przechodząc przez taki ośrodek, podąża drogą najmniejszego oporu, co finalnie prowadzi do powstania charakterystycznych, fraktalnych rysunków na powierzchni materiału poddawanego zdobieniu. Co istotne, owe czarne, kompleksowo rozgałęzione wzory, do złudzenia przypominają sylwetki sokor (ilustrują to zdjęcia zamieszczone poniżej). Gdy przyjrzysz się wiekowej, mocarnej topoli czarnej, której korony nie pokaleczono piłami, z łatwością zauważysz, że jej konary są rosochate, dynamicznie rozgałęzione, nierzadko tworzące nieregularny zygzakowaty wzór naśladujący właśnie kształt błyskawicy. Cecha ta może mieć zastosowanie praktyczne. Jeśli chodzi o mnie, to owo podobieństwo do błyskawic jest tym, co pomaga mi rozpoznawać „nigry” na zdjęciach satelitarnych oraz ortofotomapach (warunkiem jest, by fotografie były wykonywane w okresie, gdy drzewa są bezlistne). W taki sposób, zanim ruszyłem na rekonesans w terenie, udało mi się namierzyć Horpynę – najgrubszą przedstawicielkę swojego rodzaju w Polsce.

Rosochata sylwetka topoli czarnej (po lewej) [źródło]; deska do krojenia z wypalonymi wzorami Lichtenberga [źródło] (prawy górny róg) oraz kilka nadwiślańskich sokor na ortofotomapie wysokiej rozdzielczości (prawy dolny róg).

Zaskakująca cecha liścia sokory

Chyba każdy, kto spędza dużo czasu nad Wisłą przyzna, że bohaterki niniejszej notatki są niezwykle gadatliwymi drzewami. W okresie wegetacyjnym posiadają one tę właściwość, że w ich korony szumią nawet przy na pozór bezwietrznej pogodzie (celuje w tym zwłaszcza osika). Przyjemny dla ucha, srebrzysty dźwięk, który generują jest dynamiczny. Ma szeroki zakres częstotliwości (z dominującymi pasmami w okolicy 1000 Hz) i zmienny poziom głośności, co może potęgować skojarzenia ze swego rodzaju „mową”. Nietrudno zrozumieć, że mógł to być jeden z powodów, dla których dawni ludzie przypisywali topolom nadnaturalne moce. W szeleście ich liści, doszukiwano się bowiem przesłania z zaświatów. Dzisiaj rozumiemy prawdziwą przyczynę tego zjawiska. Chodzi o specyficzną budowę liści, które posiadają długie, spłaszczone ogonki, dzięki czemu szerokie blaszki liściowe mogą łopotać nawet przy najlżejszym ruchu powietrza. Powyższa cecha topolowego listowia jest znana, lecz chciałbym podzielić się z Wami inną, o której nigdzie indziej nie przeczytacie. Mam na myśli to, że kształt liścia topoli czarnej niemal każdy z nas może w prosty sposób ucieleśnić. W jaki sposób? Najlepiej będzie, jeśli spróbujesz zrobić to samodzielnie.

Wyciągnij przed siebie rozczapierzone dłonie, a następnie złącz je w taki sposób, aby oba palce wskazujące i oba kciuki stykały się ze sobą tak, jak zilustrowałem to na poniżej fotografii.

Dłonie ułożone w sposób odtwarzający romboidalny kształt liścia sokory.

I jak? Jestem pewien, że i Ty jesteś w stanie to dostrzec. Powyższe ćwiczenie wydaje się być pozbawioną głębszego sensu zabawą, mnie jednak składnia do refleksji, iż topole i związana z nimi symbolika mogą być nam bliższe, niż się wydaje.

Pareidolia nadwiślańskiego łęgu

Co ciekawe, okazuje się, że nawet w XXI wieku, gdy nasze związki ze światem przyrody są luźniejsze niż kiedykolwiek, istnieją okoliczności, w których wciąż można niemal namacalnie doświadczyć pewnego rodzaju topolowej mistyki. Jakiś czas temu przekonałem się o tym na własnej skórze. Naturalnym miejscem występowania bohaterek niniejszej notatki są nadrzeczne lasy łęgowe. Z uwagi na bujną roślinność i specyficzny mikroklimat, przyrównuje się je niekiedy do tropikalnych lasów deszczowych. W okresie wegetacyjnym zbiorowiska drzew, wchodzących w skład tego rodzaju ekosystemów (najczęściej są to wierzby i topole, ale też klony jesionolistne, wiązy, czy jesiony) wraz z towarzyszącymi im wiklinami, oglądane od strony rzeki, przypominają wyglądem formacje zielonych chmur o złożonej, wielowymiarowej strukturze.

Wielowymiarowa struktura nadwiślańskiego lasu łęgowego, gdzieś na Mazowszu.

W sierpniu ubiegłego roku miałem przedziwne doświadczenie. W trakcie samotnego spływu Wisłą z okolic Warszawy do Płocka nie oszczędzałem się. Dzień po dniu, od świtu prawie do zmierzchu, pracowicie „mąciłem” wodę pagajem. Dodatkowo, przez dwie noce z rzędu w zasadzie nie spałem. Przeszkadzały mi, między innymi, hałaśliwe skoki ryb, żerujących tuż przy brzegu, uderzenia o wodę bobrowych ogonów (bardzo nie podobała im się moja obecność), czy chrapliwe szczekanie kozłów saren, których kilka włóczyło się po okolicy. Dwukrotnie miałem też gości w obozowisku. Za pierwszym razem były to dwa młode lisy (na zmianę, bezczelnie próbowały podkradać mi rzeczy), a dzień później – w innym miejscu, odwiedziło mnie stadko jeleni. W efekcie, ostatniego dnia wyprawy byłem wypruty. Płynąłem przed siebie, chwilami mając naprawdę ciężkie powieki. Przesuwające się przed oczami monotonne widoki i powtarzalny rytm wiosłowania nie pomagały w utrzymaniu koncentracji. W pewnej chwili, gdzieś wśród wiślanych wysp za Wyszogrodem, z zaskoczeniem zorientowałem się, iż w ekranach nadrzecznej „zieleni” dostrzegam różne niesamowite kształty. Były to (m. in.) ogromne czaszki ziejące pustymi oczodołami, przeraźliwie wyglądające gargulce, głowy czarownic, goblinów lub trolli (często kilka, jedna przy drugiej, niczym głowy wykute w skale Mount Rashmore), a nawet złożone sceny z udziałem fantastycznych straszydeł. To nastąpiło nagle, jak gdyby w mojej głowie ktoś przełożył jakąś wajchę odpowiedzialną za percepcję. Wspomniane wyobrażenia były nad wyraz realistyczne i bez trudu byłem w stanie zobaczyć je niemal w każdym zgrupowaniu drzew. Efekt zapewne potęgowało to, iż świat oglądałem zza szkieł okularów polaryzacyjnych, mocno akcentujących grę światła i cienia. Ponadto, gałęzie poruszały się lekko na wietrze, co przydawało widziadłom pewnej dynamiki.

Czy zwariowałem? Oczywiście, że nie. Wytłumaczenie tego, co mnie spotkało, wbrew pozorom jest proste – dopadła mnie łęgowa pareidolia. Zasadniczo, pareidolia jest zjawiskiem psychologicznym, które polega na dostrzeganiu znanych kształtów w przypadkowych elementach otoczenia (m. in. chmury, skały, czy drzewa). Przyjmuje się, że jest to efekt ewolucyjnego mechanizmu ludzkiego mózgu, który w trosce o życie, preferuje błędnie identyfikować potencjalne zagrożenia (np. głowę drapieżnika w gęstwinie ulistnionych gałęzi) niż je przeoczyć.

Przykłady pareidolii ze świata roślin: słynne „myślące” drzewo oliwne z włoskiej Apulli [źródło], przywiędły kwiat róży [źródło], „drzewny demon” [źródło] oraz uschnięte kwiaty wyżlinu [źródło].

Szukając informacji o tym fenomenie, nie udało mi się natrafić na podobnie sugestywną, jak moja relację. Natknąłem się jednak na stwierdzenie, iż tendencja do interpretowania chaotycznych bodźców wzrokowych jako czegoś znajomego może nasilać się, gdy organizm jest zmęczony, a umysł działa na granicy percepcyjnej wydolności. Już wcześniej byłem świadomy, że „głowa” nie znosi pustki i może wypełniać ją własnymi projekcjami. Nie przypuszczałem jednak, iż zielona scenografia łęgu może wywoływać aż tak spektakularne efekty, oraz że osobiście będzie mi dane czegoś takiego doświadczyć. Współcześnie, lasy łęgowe – podobnie, jak cała dzika przyroda – przegrywają z nieustanną presją człowieka. Doszliśmy do momentu, że stanowią one tylko niewielki procent swojego pierwotnego areału. Niegdyś były jednak powszechne, prawdziwie dzikie i nieporównywalnie trudniej dostępne. Życie w dawnych czasach nie oszczędzało naszych poprzedników, ich przetrwanie wymagało bowiem wielokrotnie więcej wysiłku. W mniejszym stopniu niż my rozumieli, jak funkcjonuje świat i na pewno też nieporównanie częściej (w stosunku do nas) bywali wycieńczeni i głodni. Były to czynniki, które bez wątpienia mogły zwiększać podatność na różne pareidoliczne przeżycia. Po tym, czego doświadczyłem osobiście, jestem pewien, że mogły mieć one istotny wpływ na powstawanie mitów i wierzeń związanych z drzewami – szczególnie w kontekście symboliki związanej ze śmiercią i światem funkcjonującym poza przestrzenią dostępną zwyczajnemu postrzeganiu. Niestety, zagadnienie to wydaje się umykać ludziom zawodowo zajmującym się etnobotaniką, czy antropologią kulturową. Może warto byłoby zwrócić na podobne kwestie większą uwagę? Widzę tu ponadto potencjalne pole do badań z zakresu psychologii lub neurokogniwistyki nad wpływem naturalnej przestrzeni trójwymiarowej na ludzką percepcję.

Sokorowa menażeria

Latem, wałęsając się po nadwiślańskim łęgu wierzbowo-topolowym (Salici-populetum), nietrudno zrozumieć, dlaczego wielu określa go mianem „dżungli”. Oba ekosystemy charakteryzują się wszak wilgotnym mikroklimatem, bogactwem roślinności oraz złożonymi sieciami zależności, w których uczestniczą liczne gatunki roślin i zwierząt. Podobnie jak tropikalne lasy, łęgi pełnią ponadto istotną rolę w retencji wody, filtracji zanieczyszczeń, czy regulacji lokalnego klimatu, a cykliczne zalewanie ich sprzyja tworzeniu mozaiki różnych siedlisk przyrodniczych.

Typową cechą lasu, w którym w miarę niezakłócenie trwają naturalne procesy jest duża ilość martwego drewna. W zbiorowiskach leśnych nad Wisłą bezdyskusyjnie sprzyja temu obecność topoli. Jak wiadomo, są one mistrzyniami szybkiego wzrostu (mogą piąć się ku niebu nawet ponad dwa metry rocznie), ale zdolność ta ma swoją cenę. Ich drewno, mianowicie, ma niezbyt zwartą strukturę, co czyni je podatnym na różnego rodzaju uszkodzenia. Nie powinieneś być zatem zdziwiony, jeśli pod naprawdę wiekową nadrzeczną topolą zobaczysz swoisty krąg obłamanych konarów i gałęzi. Co ciekawe, fragmenty starych sokor (zwłaszcza, gdy są pozbawione kory) mogą mieć bardzo interesującą formę. Swym pokrojem nierzadko przypominają kości lub czaszki zwierząt. Dodatkowo, w odsłoniętych napływach korzeniowych, czy uszkodzonych fragmentach potężnych pni, nierzadko można dopatrzeć się też obecności różnych fantastycznych stworów (wracamy do tematu pareidolii).

Godne uwagi jest, że przebijając się przez gąszcz informacji o rodzaju Populus, nie natknąłem się dotychczas na podobne spostrzeżenia. Przyznaję – trochę mnie to dziwi, ponieważ studiując detale sylwetek protagonistek dzisiejszego wpisu, często miewam różne zoomorficzne skojarzenia i dla mnie są one czymś oczywistym (aby nie być gołosłownym, udostępniam garść fotografii obrazujących przedstawicieli owej topolowej menażerii).

Kilka pokazywanych już na tym blogu zoomorficznych fragmentów starych sokor.

Niewykluczone, że wspomniana luka informacyjna wynika stąd, iż ludzie na ogół obcują z miejskimi drzewami, które rzadko dożywają swych dni w spokoju i raczej nie osiągają rozmiarów maksymalnych dla swojego gatunku. W miastach obłamane konary zwykle są szybko usuwane, a uszkodzone, dziuplaste lub po prostu nietypowo wyglądające drzewa nierzadko wycina się pod pretekstem eliminowania potencjalnych zagrożeń. Ponadto, wielu z nas – w nieustannej pogoni za innymi sprawami – zwyczajnie nie poświęca przyrodzie zbyt wielkiej uwagi.

Kończąc powyższą dygresję – swoisty bestiariusz, zaklęty w topolowym drewnie naprawdę istnieje. Przypuszczam, że właśnie tego rodzaju widoki mogły być pierwotnym bodźcem, który doprowadził do powstania mitologicznych przekazów o istotach zamienionych w topole (Heliady opłakujące śmierć Faetona, czy też nimfa Leuke) lub do przekonania, że drzewa te mogą być siedzibami duchów, albo że w ich pobliżu łatwo o kontakt z takowymi. Jasne – może zbytnio się zapędzam (wysuwanych przeze mnie tez nie da się zweryfikować), ale faktem jest, że zwracanie uwagi na drzewa porastające łęgi może być siłą napędową dla wyobraźni czułego obserwatora. Mam nadzieję, że i Wy będziecie mogli się kiedyś o tym naocznie przekonać.

Od ptasiej czatowni do mitologii

Lubię samotne spływy środkową Wisłą. Oferują one nie tylko możliwość osobistego udziału w pasjonującej przygodzie, ale przede wszystkim umożliwiają nieskrępowane obcowanie z nieujarzmioną przyrodą. Naturalnym elementem takich „vistuliad” są obserwacje ptaków, dla których Rzeka stanowi niezwykle atrakcyjne siedlisko (zanotowano tu występowanie ponad 250 gatunków). Poruszam ten temat nie bez powodu. Mam mianowicie przypuszczenie, że do specyficznego sposobu, w jaki przez wieki postrzegano topole, pośrednio przyczynić się mogły także spotkania z niektórymi przedstawicielami tej pierzastej ferajny (oczywiście, nie tylko nad Wisłą, ale ogólnie nad rzekami).

Lustrując nadwiślański krajobraz z poziomu łodzi, bez trudu dostrzeżesz sokory i białodrzewy, które obumierają (lub już obumarły) stojąc. Ze względu na swoją strukturę oraz imponującą wysokość (nierzadko przekraczającą trzydzieści metrów), wystawiającą je ponad linię innych drzew, stanowią idealne czatownie dla bielików i kruków. Masywne, uschnięte konary, które straciły zdolność do fotosyntezy, zapewniają tym ptakom doskonały punkt obserwacyjny.

Martwa, nadwiślańska topola – wymarzona ptasia czatownia.

Podczas spływu, często widzę je właśnie w takich okolicznościach. Dla człowieka współczesnego, który zatracił potrzebę odczytywania sensu w gąszczu mitologicznych kontekstów, spotkanie z nimi nie wykroczy poza ramy atrakcyjnej obserwacji ornitologicznej. Warto jednak pamiętać, iż w wielu kulturach zarówno kruk, jak i bielik nie były zwyczajnymi ptakami. Orzeł – z racji swej siły i majestatu – przede wszystkim reprezentował potęgę bogów. Niekiedy był także strażnikiem, mającym baczenie na świat. Kruki, inteligentne i stroniące od ludzi, nad wyraz często kojarzone były z kolei ze śmiercią i wędrówką dusz między światami (podczas której niekiedy pełniły rolę przewodników). Biorąc to pod uwagę, wydaje się zrozumiałe, że ktoś wrażliwy i mocno zakorzeniony w dawnych wierzeniach, spotkanie z bielikiem lub krukiem mógł odczytywać jako moment mistyczny, niosący przesłanie od duchów przodków czy bogów. Jeżeli ptaki te będą szczególnie często obserwowane na wierzchołku topoli, to czy nie wydaje się logiczne, że również i ona z czasem stanie się elementem zbioru tych samych mitologicznych pojęć i znaczeń? Nie wiem, co o tym myślicie, ale do mnie przemawia taka koncepcja.

Podsumowując, mam nadzieję, że udało mi się na nowo zaczarować topole w Waszych oczach i pokazać, że nadal mogą kryć w sobie coś intrygującego. W dobie, gdy tempo życia zdaje się przytłaczać nasze zmysły, a ludzkość stoi na kolejnym rozdrożu, warto zatrzymać się na chwilę, by nawiązać bliższą więź z otaczającym nas światem. Pretekstem może być spotkanie z jakąś sędziwą topolą. Odkrywając ponownie piękno tego rodzaju drzew, mamy szansę na nowo (i po swojemu) odczytać w większości zapomniane konteksty. Obcowanie z nimi może budzić nie tylko echo głębokich skojarzeń z mitologicznymi opowieściami, które niegdyś kształtowały ludzką wyobraźnię, ale niewykluczone, że stanie się też karalizatorem, który pozwoli też lepiej zrozumieć siebie i odnaleźć równowagę wewnętrzną w harmonii z naturą. Kończąc ten wpis, właśnie tego sobie oraz wszystkim Wam życzę…

Warszawa, 26 września

Tegoroczny wrzesień dobiega końca pod znakiem nieprzeciętnie ciepłej aury. Na Ochocie ponownie zakwitły niektóre zmasakrowane przez szrotówka kasztanowce. W zasadzie nic w tym dziwnego, wszak żeby przetrwać, trzeba chwytać się każdego sposobu…

Iryzujące szklane cudo

Dawno nie opisywałem żadnych wiślanych znalezisk, dzisiaj częściowo wypełnię tę lukę.

Latem ubiegłego roku, brodząc w Wiśle, na dnie wypatrzyłem coś niebieskawego. Intrygujący przedmiot – po obmyciu go z iłu – okazał się kawałkiem szkła. Nie było to jednak jakieś pospolite szkło w rodzaju denka butelki po piwie 🙂 Mleczno-niebieska znajda z jednej strony miała formę osobliwie zagniecionej, warstwowej masy. Na rewersie nie było warstw, ale na lekko wklęsłej powierzchni również działo się coś ciekawego. Zdobił ją swoisty pejzaż nierówności, zagłębień i wżerów. Całość była obtłuczona na brzegach. Nie będę spekulować, jak powstało to cudo, ani dlaczego znalazło się w Rzece, ale można domniemać, iż spędziło w niej dłuższy czas. Skąd taki wniosek? Powierzchnia obiektu – oglądana pod różnymi kątami – mieniła się kolorami tęczy. Zjawisko optyczne tego rodzaju jest zwane iryzacją (od greckiej bogini Iris) i w przypadku szkła może być skutkiem naturalnie zachodzących procesów. Szklane przedmioty, które długo leżą w wilgotnej glebie – w sprzyjających warunkach – mogą ulegać specyficznemu procesowi starzenia. Woda (o określonym odczynie) wypłukuje ze szkła niektóre z jego składników, czego efektem jest pojawianie się na jego powierzchni wielu super-cienkich warstewek. To właśnie one rozpraszają światło na podobieństwo pryzmatu, dzięki czemu możemy podziwiać swoisty taniec kolorów.

Co ciekawe, znaleziona przeze mnie szklana osobliwość może stać się jeszcze bardziej interesująca. Wystarczy obejrzeć ją w skali „mikro”, wzlatując na skrzydłach wyobraźni. W zbliżeniach jej powierzchni można doszukać się różnych ciekawych rzeczy. Szafirowe góry? Atole wysp na lazurowym morzu? Rozsypane klejnoty? Wielobarwna zorza? Kosmiczne skały? Proszę bardzo! Przeglądając poniższą galerię, możecie sprawdzić to sami…

Sokora spod grudziądzkiej Cytadeli – nowa najgrubsza (znana) topola w Polsce

Jak myślisz, czy w dzisiejszych czasach – w erze cyfrowej rewolucji – nad Wisłą wciąż można dokonać jakiegoś wyjątkowego odkrycia?

Aby odpowiedzieć na powyższe pytanie, musimy skierować swoją uwagę na jedno z miast, usytuowanych na prawym brzegu Wisły, w specyficznym rozszerzeniu jej doliny. Tym miastem jest Grudziądz, którego centrum znajduje się na 835-tym kilometrze żeglownego biegu Rzeki. Chyba każdy, kto widział jego zabudowę z nadrzecznej perspektywy, przyzna, że prezentuje się ona niezwykle malowniczo. Jest tak przede wszystkim dlatego, że ta znana z gotyckich zabytków miejscowość osadzona jest na dwóch wysoczyznach, powstałych tysiące lat temu w wyniku erozyjnej działalności wód glacjalnych (meandrująca Prawisła), które zmieniały tu swój kierunek. Wzgórza te zwane kępami, stromymi, podciętymi stokami opadają ku Rzece. Wysoczyzna położona bardziej na północ (tzw. Kępa Forteczna, wznosząca się na wysokość 86 m n.p.m.), niedługo po pierwszym rozbiorze Polski stała się obiektem zainteresowania władz Prus, w granicach których znalazł się Grudziądz. W miejscu tym, dostrzeżono dogodną lokalizację na wybudowanie Twierdzy, która miała stanowić kluczowy punkt obrony wschodniej flanki państwa. Prace nad tą fortyfikacją zakończono w 1789 roku i, mimo późniejszych zawirowań dziejowych, w sporej części zachowała się ona do naszych czasów. Grudziądzka Cytadela nie ma już, co prawda, dawnego znaczenia, ale wciąż znajduje się w rękach wojskowych. Co ciekawe, trudno dostępny teren oraz odstraszająca obecność wojska sprawiły, że w lesie u podnóża Kępy Fortecznej mogło przetrwać coś jeszcze…

Widok z lotu ptaka na grudziądzką Cytadelę [Źródło: „Szlakiem fortyfikacji Dolnej Wisły”].

W 2016 roku na facebookowym fanpage’u Rejestru Polskich Drzew Pomnikowych (RPDP; aktualnie jedno z najważniejszych źródeł informacji na temat polskich drzew), p. Andrzej Sulej (który kilka lat wcześniej został powołany na ćwiczenia rezerwy do jednej z jednostek stacjonujących na terenie grudziądzkiej Cytadeli) podzielił się interesującym zdjęciem. Na tej fotografii stoi on przy okazałej topoli, na którą trafił włócząc się po okolicy. Niestety, mimo entuzjastycznych komentarzy i spekulacji dotyczących rozmiaru drzewa, mijały kolejne lata, a ono wciąż pozostawało niezweryfikowane i nie było przesłanek, by sądzić, że coś w tej materii niebawem się zmieni.

Fotografia topoli czarnej spod grudziądzkiej Cytadeli z 2007 roku, autorstwa p. Andrzeja Suleja, opublikowana na facebookowym fanpage’u Rejestru Polskich Drzew Pomnikowych [Źródło].

Jako grudziądzanin z pochodzenia oraz miłośnik nadwiślańskich topoli czułem, że nie mogę tej sprawy tak pozostawić. W maju tego roku coś mnie ruszyło i nie było już odwrotu. Miałem silną potrzebę działania. Najpierw zabawiłem się w detektywa. Przeprowadziłem wstępne rozpoznanie, korzystając z dobrodziejstw wysokiej rozdzielczości ortofotomapy, udostępnionej na stronie Geoportalu Krajowego [LINK], a następnie, po wstępnym wytypowaniu dokładnej lokalizacji drzewa (do tej pory było znane jedynie jego przybliżone położenie), skontaktowałem się z p. Piotrem Gachem (twórca RPDP; sekretarz Sekcji Drzew Pomnikowych Polskiego Towarzystwa Dendrologicznego (PTD)). Wymieniliśmy maile i inicjatywa szybko zaczęła nabierać kształtu. Wkrótce, dzięki p. Piotrowi, miałem „błogosławieństwo” jeszcze trzech innych członków PTD (p. Ernest Rudnicki, dr inż. Marek Maciantowicz oraz p. Krzysztof Borkowski) i szykowałem się do znalezienia drzewa w terenie. Miałem ocenić jego stan oraz wykonać pierwsze pomiary. Nie mogłem się doczekać.

Według informacji, które udało mi się zdobyć, wytypowana przeze mnie lokalizacja znajdowała się poza terenem wojskowym, co oszczędziło nam potencjalnie żmudnego procesu przełamywania barier administracyjnych. Do Grudziądza pojechałem w piątek 7 lipca br. Problem polegał na tym, że postanowiłem dotrzeć do sokory idąc ku niej brzegiem Wisły. Aby tego dokonać, musiałem najpierw zejść w dół stromym, zalesionym jarem, biegnącym w dół Kępy Fortecznej, a następnie – w pocie czoła – brnąć przez nadrzeczną „dżunglę”. Przy okazji miałem w planach wypróbowanie elektronicznego odstraszacza kleszczy, jednak przebijając się przez łany wysokich pokrzyw i splątaną gęstwę innej „zieleniny” szybko zgubiłem tę zabawkę 🙂 Po wszystkim byłem mokry jak szczur, ale widok drzewa był warty każdego wysiłku. Ku mojej radości, topola wciąż żyła i okazała się prawdziwą olbrzymką, wyciągającą rosochate ramiona ponad gąszcz krzewów i podrostów innych drzew. Stojąc pod nią, niemal u stóp Kępy Fortecznej, jakieś sto metrów od brzegu Rzeki, oczami wyobraźni widziałem ją w roli patronki tutejszego lasu. Zmierzenie obwodu potężnego pnia, z uwagi na jego usytuowanie (skarpa) oraz to, że na miejscu byłem w pojedynkę, okazało się dość karkołomnym zadaniem (pomiar, z którego byłem zadowolony, wykonałem dopiero podczas drugiej wyprawy – trzy tygodnie później).

Wykonane przeze mnie pomiary wykazały, że drzewo, które w 2007 roku zwróciło uwagę p. Suleja ma rekordowe w skali kraju rozmiary. A zatem – zupełnie niespodziewanie – przypadł mi zaszczyt obcowania z nową najgrubszą polską topolą. Istnienie tego wiekowego drzewa jest najlepszą odpowiedzią na zadane na wstępie pytanie.

Pierwsze spotkanie z najgrubszą (znaną) polską topolą (7 lipca 2023 roku).

Obwód pierśnicowy pnia naszej topolowej matrony wynosi aż 968 cm. Zestawienie jej z innymi przedstawicielami rodzaju Populus z Rejestru Polskich Drzew Pomnikowych [LINK] pokazuje, że na terenie Polski zbliżonym, lecz wciąż nieco mniejszym, obwodem może pochwalić się jedynie jedno pomnikowe drzewo, należące do tego samego gatunku („Topola Mariańska”, rosnąca na terenie rolniczym w Ostromecku). Przy czym należy podkreślić, że sokora spod Cytadeli wyrosła na skarpie, przez co wartość obwodu jej pnia mierzona zgodnie z zasadami dendrometrii wypada dla niej niekorzystnie (tzn. jest zaniżona w stosunku do przypadku, gdyby drzewo rosło na równym terenie). Mimo tego, wartość obwodu jest imponująca. Co istotne, biorąc pod uwagę wszystkie żywe topole czarne wzmiankowane w serwisie „Monumental Trees”, stanowiącym bogatą bazę informacji o monumentalnych drzewach rosnących na całym świecie [LINK], bohaterka niniejszego wpisu plasuje się w pierwszej dziesiątce najgrubszych przedstawicieli swojego gatunku. Na wysokości około trzech metrów pień rozwidla się na dwa masywne przewodniki. Stan drzewa jest zły, jednak zadowalający biorąc pod uwagę jego sędziwy wiek. Jeden z przewodników jest paskudnie wyłamany i leży u podstawy pnia, po zachodniej stronie drzewa (uszkodzenie nastąpiło stosunkowo niedawno – maksymalnie dwa i pół roku temu). Na pniu widoczne są martwicze otwarcia, jednak na większości obwodu jest on raczej funkcjonalny.

Topola czarna spod grudziądzkiej Cytadeli w lipcu 2023 roku. Pień drzewa kryje się wśród gęstej nadwiślańskiej roślinności.

Już po powrocie do Warszawy wciąż czułem ogromną motywację do działania. Mając oparcie w pozostałych uczestnikach przedsięwzięcia, wysmażyłem szkic wniosku o nadanie drzewu statusu pomnika przyrody i – po ostatecznym doszlifowaniu treści – w ubiegły piątek złożyliśmy go na ręce Prezydenta Grudziądza (p. Maciej Glamowski). Pismo umotywowaliśmy nie tylko tym, że obwód drzewa wybitnie przekracza ustawowe kryteria, ale że można je ponadto traktować jako rodzaj symbolicznej osi, wokół której można budować interesującą opowieść związaną z lokalną historią. Wiadomym jest, że sędziwe drzewa są niemymi świadkami wydarzeń historycznych, długością życia przewyższają bowiem wiele ludzkich pokoleń. Nie inaczej jest w przypadku opisywanej kandydatki na pomnik przyrody. Wartość obwodu jej pnia nie mieści się w skali tabeli szacowania wieku dla jej gatunku, zatem spokojnie można założyć, że początki jej istnienia mogą sięgać lat 1770−1820 (niewykluczone, że drzewo jest starsze, jednak nie da się tego stwierdzić bez przeprowadzenia specjalistycznych badań terenowych). Oznacza to zatem, że jej trwanie może zazębiać się z momentem wmurowania kamienia węgielnego Cytadeli (1776 rok), czasami Kampanii Napoleońskiej 1806−1807, gdy grudziądzka Twierdza była oblegana i przechodziła swój pierwszy chrzest bojowy. Z pewnością była ona świadkiem internowania wojsk polskich po Powstaniu Listopadowym, a w czasach bardziej współczesnych – burzliwych wydarzeń pierwszej i drugiej wojny światowej. Biorąc pod uwagę powyższe, drzewo mogłoby nosić miano „Topoli Powstańców Listopadowych” (na cześć żołnierzy polskich biorących udział w tym ważnym zrywie niepodległościowym, więzionych później w Cytadeli) lub „Grudziądzanki”, by jednoznacznie skojarzyć je z miastem, w którym ono wyrosło. Dodatkowo, ustanowienie pomnika i promowanie go w kontekście historycznym, świetnie wpisywałoby się w inicjatywę powstania Parku Kulturowego „Cytadela Twierdzy Grudziądz” – oczywiście, jeśli inicjatywa, o której pomyśle kiedyś czytałem, doszłaby ostatecznie do skutku.

Najgrubsza topola w Polsce – obejrzyjmy ją z bliska…

Pomijając wątki opisane powyżej, dla mnie drzewo odkryte przez p. Suleja jest przede wszystkim ważnym elementem nadwiślańskiego otoczenia. Wisła wciąż zdumiewa mnie bogactwem i wyjątkowością swojej przyrody. Nie chodzi o fascynowanie się tym, co największe, najgrubsze, najstarsze (i inne naj), ale o to, że w nadrzecznej „dżungli” wciąż można znaleźć nieznane, wiekowe egzemplarze naszych rodzimych drzew, których istnienie ma niebagatelne znaczenie dla prawidłowego funkcjonowania całego nadrzecznego ekosystemu. Topole czarne niegdyś występowały powszechnie, dziś – głównie z naszej winy – są drzewami zagrożonymi wyginięciem (zaakcentowano to m.in. w Rezolucji nr 2, uchwalonej na konferencji ministrów środowiska w Strasburgu, dotyczącej ochrony leśnych zasobów genowych w Europie). „Patriotyzm” to obecnie bardzo modne słowo, ale wiele osób wydaje się zapominać, że patriotyczna postawa to także dbałość o nasze naturalne dziedzictwo. Nie zapominajmy zatem o naszych sędziwych sokorach. Wręcz przeciwnie, mówmy o nich jak najwięcej, by świat miał szansę dowiedzieć się o ich istnieniu. Niewykluczone, że nim obrócą się w próchno, będą włączane w działania związane z reintrodukcją oraz ochroną puli genowej swojego gatunku.

Podsumowując, mamy nową najgrubszą topolę, ale moim zdaniem nie jest to koniec historii. Wciąż bowiem wierzę, że dolina Wisły może skrywać jeszcze inne podobnej klasy drzewa. Kto wie, być może będę miał jeszcze zaszczyt uczestniczyć w prezentowaniu ich światu…


Na zakończenie pragnę podziękować Panom Piotrowi Gachowi, Ernestowi Rudnickiemu, Krzysztofowi Borkowskiemu oraz Markowi Maciantowiczowi za cenne merytoryczne wsparcie i udzielony kredyt zaufania.

Drewniany perkoz ;)

Przeglądając zdjęcia, przy okazji pisania notatki o topoli „Marynie”, trafiłem na fotografię pewnego interesującego przedmiotu, o którym już zdążyłem zapomnieć. To intrygująco wyglądający kawał gałęzi lub korzenia, który Marcin znalazł na brzegu Wisły, nieopodal rezerwatu „Łachy Brzeskie”. Z czym kojarzy się Wam to dzieło Rzeki i bobrów? Mi najbardziej przypomina ono jakiegoś nadąsanego perkoza 🙂

Palce diabła?

Nie będę odkrywczy, jeżeli powiem, że przełom marca i kwietnia to ważny czas dla każdej topoli. Właśnie teraz na ich nagich gałązkach zaczynają pojawiać się kwiatostany. Co ciekawe, w przypadku drzew męskich (topole są rozdzielnopłciowe) przyjmują one formę charakterystycznych, czerwonawych kotków, które w niektórych miejscach Europy bywają nazywane palcami diabła. Tej mrocznej etykiecie towarzyszy przestroga, by nie podnosić ich z ziemi (lekceważenie jej ma przynosić nieszczęście).

Przechodząc w pobliżu jakiejś miejskiej topoli, pod którą leżało mrowie takich paluchów, nie mogłem się oprzeć i postąpiłem na przekór ludowym wierzeniom. Wyzbywszy się wszelkich negatywnych skojarzeń, zebrałem garstkę kwiatostanów i ułożyłem je w kształt dłoni. Patrząc na nią pomyślałem, że mogłaby należeć do jakiegoś psotnego, topolowego chochlika. Kto wie, być może takie istoty rzeczywiście istnieją, ale ujawniają się tylko dzieciom i zwierzętom? Na wszelki wypadek, warto mieć uszy i oczy otwarte 🙂

Topolowy „totem”

Jakiś czas temu na terenie warszawskiego ogrodu zoologicznego wycięto kilkadziesiąt starych topoli. Pozbawiony korony pień jednej z nich (717 cm obwodu, mierząc na wysokości pierśnicy) pozostawiono na miejscu jako tak zwanego świadka. Stoję na stanowisku, że jeżeli nie ma innej możliwości i drzewo musi zostać ścięte, to – w przypadku braku przeszkód – warto zachować je choćby w takiej postaci. Tego rodzaju „totem” jest bowiem nie tylko świadectwem minionej wspaniałości drzewa, ale też inwestycją w różnorodność biologiczną okolicy.

Martwe drewno – ulegając procesom naturalnego rozkładu – zwraca otoczeniu gromadzone przez lata pierwiastki, jednocześnie stając się stołówką i przytuliskiem dla wielu różnych istot. Jak mogliśmy się przekonać, należą do nich nie tylko grzyby, glony, porosty, bezkręgowce i ptaki. Wypróchniała jama u podnóża topolowego „totemu”, zwróciła także uwagę ciekawskiego Artka (Homo sapiens var. Curiosus), który nie omieszkał wgramolić się do środka i wewnątrz spodobało mu się na tyle, że musieliśmy wyciągać go siłą :).

Jeżeli chcielibyście zobaczyć na własne oczy tę swoistą pamiątkę po topoli czarnej, zdobiącej niegdyś stołeczne ZOO, wówczas – zwiedzając to miejsce – kierujcie się ku skrzyżowaniu ścieżek między wybiegami zebr, wielbłąda dwugarbnego i osłów somalijskich.

Słoneczna lekcja fizyki

Czy jest ktoś taki, kto chociaż raz w życiu nie przystanął na chwilę, żeby zachwycić się zachodem słońca? Ta iście magiczna chwila, stanowiąca element codziennego spektaklu odgrywanego przez naszą najbliższą gwiazdę, porusza w nas czułe struny, ale może stanowić także swoistą lekcję fizyki.

Podziwiając zachodzące słońce możemy zauważyć, że im bardziej zbliża się ono do horyzontu, tym bardziej jego barwa zmienia się na czerwono-brunatną, a błękitny kolor nieba zanika. „Dlaczego tak się dzieje?” – to pytanie, które często pada z ust dzieci w tym kontekście, jednak okazuje się, że nawet wielu dorosłych ma problem z udzieleniem na nie precyzyjnej odpowiedzi. Aby rozwikłać zagadkę, co właściwie odpowiada za tę efektowną przemianę, należy podjąć próbę zrozumienia, w jaki sposób światło słoneczne oddziałuje z ziemską atmosferą. Światło emitowane przez słońce to światło białe, w którego skład wchodzą wszystkie kolory tęczy (fioletowy, niebieski, zielony, żółty, pomarańczowy oraz czerwony). Wiadomo, że poszczególne barwy to fale elektromagnetyczne, charakteryzujące się różną długością (od 400 nanometrów w przypadku fioletu do 700 nanometrów dla czerwieni). Wielkość ta (tzn. długość fali) przekłada się z kolei na ich zdolność do rozpraszania. Najprościej mówiąc – im krótsza jest długość danej fali, tym łatwiej może ulegać ona rozproszeniu. Dysponując tą informacją można stosunkowo łatwo wyobrazić sobie, co dokładnie dzieje się podczas zachodu słońca. Gdy jego pozycja względem horyzontu stopniowo obniża się, światło musi pokonywać coraz grubszą warstwę atmosfery, na skutek czego wzrasta przewaga dłuższych, trudniej ulegających rozproszeniu fal, a do takich zaliczają się te, które są odbierane przez nasze oczy jako barwa pomarańczowa i czerwona.

Zachód słońca nad Martwą Wisłą. Na powierzchni wody – pokrytej siatką fal – rozciąga się migocząca jak brokat smuga słonecznego światła.

Inne ciekawe zjawisko optyczne związane ze słońcem można zobaczyć, gdy zachodzi ono nad zafalowaną powierzchnią wody. W takim przypadku, w pewnym momencie na wodzie pojawia się charakterystyczna, migocząca jak brokat smuga. Ten malowniczy efekt jest przejawem natury fal, które występując w dużej liczbie, stanowią tysiące niewielkich powierzchni zdolnych do odbijania światła. Owe powierzchnie działają, jak zwierciadła, powodujące powstawanie wielu pojedynczych błysków, które finalnie składają się na pojawienie się zniekształconego odbicia źródła światła (w tym przypadku słońca). Niewielkie odchylenia od kierunku poziomego względem obserwatora powodują, że powstające odbicie jest wydłużone, natomiast charakterystyczne migotanie jest oczywiście wynikiem nieustannego ruchu powierzchni wody. Proporcje tej świetlistej smugi można powiązać zarówno z kątem uniesienia słońca, jak i stopniem nachylenia fal. Generalnie, im niżej znajduje się słońce, tym tworzona przez nie świetlista ścieżka jest bardziej wydłużona. Z kolei wzrastająca stromizna fal, powoduje jej zauważalne poszerzenie. Co istotne, powyższe obserwacje można podeprzeć odpowiednimi wzorami matematycznymi, co sprawia, że wiedzę dotyczącą tego zjawiska z powodzeniem wykorzystuje się na przykład do precyzyjnego opisu prądów morskich.

Dlaczego w ogóle piszę o takich sprawach? Uważam, że ciekawość świata i otwartość na zrozumienie zachodzących w nim zjawisk jest czymś, co może uczynić naszą egzystencję bardziej interesującą i w wyższym stopniu świadomą (nie trzeba do tego formalnego wykształcenia :)). Są ludzie, którzy idąc przez życie patrzą głównie przez pryzmat serca, albo rozumu, ale ja należę do osób, które twierdzą, że zawsze warto wybierać drogę biegnącą mniej więcej pośrodku…