Paskudna sprawa

Nie tak dawno, gdy wyskoczyłem na chwilę nad Wisłę, w stercie przybrzeżnych kamieni wypatrzyłem coś paskudnego. Było to narzędzie służące do nielegalnego łowienia ryb metodą na tak zwanego szarpaka. Kłusujący w ten sposób zarzucają przy użyciu wędki kilka dociążonych ołowiem, dużych haczyków (lub kotwic) w miejsca, gdzie masowo gromadzą się ryby, a następnie w bezlitosny sposób starają się je podcinać, wbijając haki w różne części ich ciała. Przy okazji takiego połowu wiele ryb zostaje barbarzyńsko okaleczonych, a wykrywalność sprawców jest, niestety, niewielka. Nie jestem wędkarzem, ale w przeszłości obiły mi się o uszy informacje o kilku miejscach w Warszawie, które cieszą się szczególnym zainteresowaniem „szarpakowców”. Dopiero teraz zetknąłem się jednak z namacalnym dowodem na uprawianie tego parszywego procederu.

Rzeczna odontologia

Bywając nad Wisłą, co jakiś czas znajduję pozostałości po świecie, którego już nie ma. Ostatnio trafił mi się ząb plejstoceńskiego nosorożca (gdy wygrzebywałem go ze żwiru, rozpadł się na części).

Patrząc na wartko płynące wody Rzeki – wciąż wezbranej po ostatnich roztopach, zastanawiałem się, co ciekawego jeszcze w tym roku wypłucze. Lubię myśleć, że gdzieś tam wciąż kryje się mnóstwo równie interesujących obiektów…

Ujście Rudawki – zły sen melioranta

Szanowni Czytelnicy, zanim zapoznacie się z niniejszym tekstem, proszę o przeczytanie sprostowania [LINK].

Rudawka to przykład małej rzeki, która stała się ofiarą rozwijającego się miasta. Wspomniałem o niej przy okazji notatki dotyczącej Parku Olszyna, jednak myślę, że zasługuje ona na osobny wpis. W dawniejszych czasach ten jeden z kilku stałych cieków wodnych Warszawy leniwie płynął ku Wiśle swym naturalnym korytem. Po drodze ze źródła, biegnąc przez teren Powązek, Słodowca i Marymontu napędzał młyny oraz zasilał w wodę stawy rybne. Z upływem lat, wskutek oczekiwań społecznych i zmian koncepcji urbanistycznych, koryto Rudawki coraz mocniej regulowano, czego rezultatem było ukrycie większości jej biegu pod poziomem ulic. W nielicznych miejscach, gdzie pozostawiono ją na powierzchni, nadano jej formę wąskiego kanału. W tej pożałowania godnej postaci możecie zobaczyć ją dzisiaj w Parku Olszyna, przy ulicy Klaudyny oraz na dawnej terasie zalewowej Lasu Bielańskiego. Gdzie indziej, pozostały po niej tylko wspomnienia najstarszych mieszkańców warszawskich Bielan, nieliczne zdjęcia oraz formy ukształtowania terenu, w których od biedy można dopatrzeć się śladów będących pamiątką po jej starorzeczu.

Współczesne koryto Rudawki w Parku Olszyna (góra), przy ulicy Klaudyny (lewy dolny róg) oraz na granicy Lasu Bielańskiego (prawy dolny róg).

Szukając informacji o ujściu Rudawki do Wisły zdziwiło mnie, że na ten moment w sieci można znaleźć zaledwie jedną fotografię, na której uwieczniono miejsce połączenia się obu rzek (możesz zobaczyć ją tu). Nikt też nie uznał za istotne, by zaznaczyć na Mapach Google jego dokładnej lokalizacji. W artykule zatytułowanym „STARORZECZE RUDAWKI”, który został opublikowany dwa lata temu na stronie Klubu Globtrotera Warszawa możemy przeczytać, że ujście „(…) znajduje się na tyłach dawnego klasztoru kamedułów na Bielanach. Oczywiście także w postaci zmeliorowanego kanałku”. Tymczasem, rzeczywistość, którą można zastać na miejscu już nie do końca pokrywa się z tym opisem.

Ujście Rudawki do Wisły pod koniec grudnia 2020 roku.

W przypadku, gdybyś zechciał podjąć wysiłek przedarcia się przez pas nadwiślańskich zarośli, gdzieś między ujęciem wody dla huty, a Mostem Północnym, to możesz się zdziwić. Gdy dotrzesz w pobliże punktu, w którym Rudawka kończy swój bieg, przekonasz się naocznie, że na swoim końcowym odcinku – u podnóża Góry Polkowej – nie ma już formy, jaką nadali jej fachowcy od regulacji rzek. Nie jest tajemnicą, że w obrębie stolicy mieszka kilkanaście rodzin bobrowych. Jedna z nich, nie pytając nikogo o zgodę, wybudowała tu serię zmyślnych tam i po cichu przekształciła wąską strugę w piękne rozlewisko. Bobry mają opinię bardzo płochliwych, jednak te, które obrały sobie za siedzibę to miejsce, zdają się mieć w nosie nawet bezpośrednie sąsiedztwo hałaśliwej Wisłostrady.

Bobrowe tamy i rozlewisko, które powstały wyniku ich działalności przy ujściu Rudawki.

Nie od dziś wiadomo, że działalność bobrów w naszym kraju wzbudza ogromne kontrowersje. Zdaję sobie sprawę, że kwestia jest złożona, jednak patrząc na efekty pracy tych urodzonych inżynierów przy ujściu Rudawki jestem skłonny uwierzyć, że wciąż jest nadzieja dla innych, często niepotrzebnie uregulowanych cieków wodnych. Ma to szczególne znaczenie w świetle zmian klimatycznych, których negatywnych skutków coraz częściej doświadczamy. Na zachodzie już dawno dostrzeżono potrzebę renaturyzacji rzek. W tym celu przeznacza się potężne nakłady finansowe, by chociaż częściowo przywrócić im naturalny bieg i tam, gdzie to możliwe, zwiększyć areał zadrzewień łęgowych oraz terenów podmokłych. U nas wciąż wszystko na opak. Nasi decydenci na ogół kierują się inną logiką. Na przekór opiniom i zaleceniom ekspertów wciąż dąży się do kanalizowania kolejnych rzek oraz stawiania na nich zapór (nawet tam, gdzie nie ma to gospodarczego i społecznego uzasadnienia). Jednocześnie wiele mówi się o potrzebie retencjonowania wody z uwagi na fatalną sytuację hydrologiczną. Tymczasem, poprawa retencji to coś, co bobry robią za darmo. Na tutejszym przykładzie widać, że czasami wystarczy zwyczajnie im nie przeszkadzać…

Kolorowe kałuże

Nasza Wisła to rzeka, która charakteryzuje się dużą zmiennością poziomu wody. Wynika to oczywiście z deszczowo-śnieżnego typu jej zasilania. Późnym latem występują niżówki, które w przypadku braku opadów mogą przeciągać się nawet do zimy. Gdy wody ubywa, we wszelkich zagłębieniach terenu, które jeszcze do niedawna stanowiły fragment dna rzeki, zaczynają powstawać błotniste kałuże. Co ciekawe, tu i ówdzie takie niewielkie zbiorniki z upływem czasu potrafią ciekawie się zabarwić.

Na fotografiach powyżej możecie zobaczyć ujście kanałku w sąsiedztwie Wybrzeża Gdyńskiego. Podczas pracy pogłębiarki, spływa nim woda z zakładu PIASKARZ S.A., zassana uprzednio wraz z piaskiem z dna rzeki. W dniu wykonania zdjęć zamiast strumyka zastałem tam nieregularną, pomarańczową kałużę. To, co możecie zobaczyć na zdjęciach jest efektem działania bakterii, które czerpią energię do życia z procesu utleniania rozpuszczonych w wodzie jonów żelaza (rzadziej manganu). Nie wiem, jaki dokładnie szczep drobnoustrojów doprowadził do uwiecznionej przeze mnie przemiany, jednak nie zmienia to faktu, że jej widoczne efekty są intrygujące…

Rzeka kości

Jak już wiecie, jestem gościem, który lubi spędzać czas pływając po Wiśle. W jednym z wcześniejszych wpisów wspominałem, że przy niskich stanach wody, buszując wśród korzeni, głazów i piaszczystych ławic widuję różnego rodzaju przedmioty (można o tym przeczytać tu). Jeżeli chodzi o znaleziska, to moim skromnym zdaniem, warszawski odcinek rzeki jest prawdziwym eldorado dla domorosłych odkrywców.

Przegląd znalezisk w przerwie na kawę (2015 rok, zdjęcie zrobione przez Marcina).

Ludzie interesują się różnymi rzeczami, jednak tym, co najbardziej przykuwa moją uwagę są szczątki kostne zwierząt (zwłaszcza prehistorycznych). Najczęściej widuję kości koni, jednak tego, co wypłucze woda nie da się przewidzieć. Trafiają się możdżenie rogów oraz kawałki mózgoczaszek turów i prażubrów, zęby mamutów, poroża jeleni i reniferów, a także fragmenty kośćca nosorożców włochatych. Jakby było mało, to na niektórych gnatach czasami daje się dostrzec ślady po kamiennych narzędziach.

Wiślane kości…

Nie określiłbym siebie mianem paleo-fanatyka, ale wszelkie tego typu znaleziska mocno mnie ekscytują. Wynika to z tego, że mam świadomość obcowania z przeszłością sięgającą dobrych przynajmniej tysięcy lat wstecz. Czymże bowiem są te zbrązowiałe kości, jak nie łącznikiem z pewną minioną epoką.

Fragmenty niektórych znalezionych przeze mnie żuchw, możdżeni rogów i poroży.

Patrząc na panoramę stolicy, nad którą górują wielościany nowoczesnych wieżowców aż trudno uwierzyć, że swego czasu „przewalały” się tędy olbrzymie jęzory lodowców, a w nieco cieplejszych okresach sceneria przypominała to, co aktualnie można zobaczyć w okolicy koła podbiegunowego. A jednak to prawda. Trzymając w dłoni niepozorny kawałek krzemienia oczami wyobraźni widzę jałową, smaganą zimnym wiatrem tundrę, po której wędrują stada reniferów i tabuny dzikich koni. Bure chmury szorują po niebie. Nie ma gęstych lasów, a jedynie rachityczne zarośla z przewagą brzozy, w których kryją się pardwy. Warunki są trudne, a jednak osiedli tu ludzie. Są tacy sami, jak my, tyle że przyobleczeni w skóry i szukający schronienia w domostwach zbudowanych z kości mamutów. Nadstawiam ucha. Wyobrażam sobie, że słyszę szepty myśliwych siedzących w kręgu, lub zaśpiew szamana nad ciałem pogrążonego w gorączce. Z ciemności dobiega rozdzierający wrzask rodzącej. Łowcy-zbieracze snują opowieści o bogach i bohaterach. Jedni i drudzy są szyci na miarę świata, gdzie horyzont jest naprawdę odległy, a na życie nie ma gwarancji.

Kawałek trzonowca mamuta, wyłowiony przeze mnie z Wisły na wiosnę tego roku.

Mam zbyt bujną wyobraźnię? Niewykluczone, ale mam także pewność, że będąc nad Wisłą warto się rozglądać. A nóż – przy odrobinie szczęścia – może i Wy będziecie w stanie znaleźć coś, w czym dostrzeżecie przebłyski zamierzchłej przeszłości.

Na zakończenie mały apel do fachowców i pasjonatów, lepiej ode mnie zorientowanych w temacie. Na ogół nie zabieram znalezisk ze sobą (zwykle wystarcza mi dokumentacja fotograficzna), jednak nie musi tak być. Jeżeli czytasz te słowa i uważasz, że kości z Wisły mogą przydać Ci się w pracy badawczej, lub do innych celów, to daj proszę znać. Jest wielce prawdopodobne, że będę znajdował kolejne tego typu obiekty.

Zielony reset

Czasy są parszywe i ludzie zaczynają coraz dotkliwiej to odczuwać. Przedłużająca się izolacja, niepewność jutra, nawał sprzecznych informacji oraz obawa przed zarażeniem mogą sprawić, że wizja świata, którą wielu z nas budowało w swojej głowie latami, ma prawo zacząć się sypać.

Moim zdaniem, jednym z najlepszych sposobów na zachowanie zdrowia psychicznego i wzmocnienie układu odporności jest bliski kontakt z przyrodą. Jeżeli nie ma ku temu przeszkód, to zawsze warto wybrać się do parku, lasu lub nad rzekę.

DSC07498DSC07501Prawda, że bajkowo? A to wciąż teren znajdujący się w obrębie Warszawy.

Mnie osobiście bardzo pomaga coś, co Japończycy nazywają „shinrin-yoku”. Polega to z grubsza na połączeniu spokojnego oddychania ze skierowaniem swojej uwagi na otoczenie. Takie podejście pozwala niespiesznie „zanurzyć” się w naturze wszystkimi dostępnymi zmysłami.

Świetnym miejscem na takie kontemplacyjne spacery są nadwiślańskie zadrzewienia łęgowe. Na szczęście w Warszawie i jej okolicach wciąż można znaleźć tego typu tereny. Specyficzne warunki związane z cyklicznym zalewaniem przez rzekę sprawiły, że roślinność występująca w takich miejscach jest na tyle bujna i różnorodna, że przez niektórych nazywane są one polską dżunglą. Wierzby, topole i klony jesionolistne rosnące na międzywalu, wraz z towarzyszącym im podszytem, miejscami tworzą niełatwą do przebrnięcia gęstwinę. Latem panuje tu półcień i jest wilgotno, a niektóre drzewa są oplecione pnączami. Wrażenie potęgują leżące na ziemi murszejące pnie i konary, wśród których wiją się ścieżki wydeptane przez zwierzęta i wędkarzy. Tutejsza wiosna jest z kolei czasem soczystej zieleni, na której tle wspaniale prezentuje się – między innymi – masowo kwitnąca jasnota purpurowa. 

Nadwiślańska „dżungla” w połowie wiosny.

Oczywiście, naiwnie byłoby sądzić, że wycieczka do lasu może rozwiązać trapiące nas problemy. One nie znikną, ale czas spędzony w naturalnym otoczeniu może spowodować, że uspokoimy się wewnętrznie lub nabierzemy dystansu, który może ułatwić podejmowanie właściwych decyzji. To ważne, ponieważ spokój jest teraz tą rzeczą, która naprawdę może nas uratować.

Susza?

Ostatnio trochę popadało, ale była to prawdziwa kropla w morzu potrzeb. Jest środek wiosny, a według danych opublikowanych przez Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej stacje pomiarowe znajdujące się w wielu miejscach polskich rzek notują już szokująco niskie wartości poziomu wody. Wisła nie jest wyjątkiem.

Dzisiaj rano poszedłem nad rzekę, żeby na własne oczy zobaczyć, jak to wygląda. To, że jest kiepsko, widać jak na dłoni. Zerknijcie tylko na kilka zdjęć obrazujących sytuację.

Niska woda w warszawskiej Wiśle (2 maja 2020 roku). 

Dlaczego tak się dzieje? To proste. Jesteśmy świadkami nakładania się efektu globalnych zmian klimatycznych oraz wieloletnich zaniedbań i błędów dotyczących sposobu retencjonowania wody w naszym kraju. Z pewnością nie pomogły działania nadgorliwych meliorantów, „osuszaczy” mokradeł i „prostowaczy” rzek. Możliwe, że w tym roku czeka nas susza stulecia, ale jeżeli nie zmieni się podejście i priorytety rządzących, to bieżący rok może być dopiero preludium do o wiele poważniejszych problemów…