Mało wody w Wiśle; interesujący lód brzegowy (15 lutego)

Niewielka ilość opadów coraz wyraźniej odbija się na poziomie wody w naszych rzekach. Podobno, niemal połowa wodowskazów notuje niski stan, a prognozy nie zapowiadają nagłej poprawy. Z Wisłą też kiepsko – wiem to z autopsji.

Wczoraj brodziłem trochę w Rzece, żeby przetestować nowe wodery. Warunki nie zachęcały do wchodzenia do wody (nagły atak zimy), lecz brak komfortu z naddatkiem rekompensowały niezwykłe widoki. Okazało się bowiem, że tu i ówdzie pojawiły się interesujące formy lodu brzegowego. Polodowcowe głazy, zalegające w nurcie przy wyspach naprzeciw żerańskiej elektrociepłowni były przyozdobione osobliwie wyglądającymi lodowymi taflami. Owe zawieszone ponad lustrem wody formacje były malowniczo pofałdowane, o krawędziach pełnych zamrożonych zacieków. W rezultacie, wiele kamulców przypominało ogromne małże albo morskie ślimaki. Niektóre zlodzenia kojarzyły mi się też z postrzępionymi płetwami ryb lub mackami ośmiornic. Nie wiem, czy macie podobnie, ale ja uwielbiam zjawiska lodowe. Niestety, z powodu pogłębiającego się ocieplenia klimatu, na Wiśle coraz rzadziej i krócej można je obserwować…

Nadwiślańskie topole w białej oprawie (Grudziądz, 4 stycznia)

Wizyta w „Mieście Ułanów”, celem załatwienia rodzinnych spraw. Przy okazji, pospieszny wypad nad Wisłę, akurat by zobaczyć, jak świt maluje różem jej szeroką wstęgę. W przelocie udało się sportretować też kilka miejscowych sokor w prawdziwie zimowej scenerii (nocą nad okolicą przeszła burza śnieżna z piorunami). Odnośnie „Marzanny”, to nie licząc śladów po ogniu, których wcześniej nie widziałem, wyglądała ona mniej więcej tak samo, jak na filmie nakręconym jesienią. W zakamarkach jej oprószonych śniegiem, splątanych napływów korzeniowych – niczym rezolutny duszek – buszował strzyżyk. Zauważyłem także, iż ktoś zaiwanił tabliczkę „pomnik przyrody” przybitą do najpotężniejszego z jej wyłamanych konarów…

28 grudnia; dzień na zimnej Rzece

Ostatnia sobota roku. Podczas, gdy wielu cieszyło się weekendem w domowym zaciszu, namówiłem Marcina na swoiste spa dla wikingów ;). Pomysł pływania „dmuchańcem” po Wiśle zimą może wydawać się równie sensowny jak noszenie sandałów do nart, ale mi podobają się takie wyzwania.

Od świtu oglądaliśmy więc rzeczny świat skutecznie wyprany z większości barw. Pogoda – szczęśliwie – była niemal bezwietrzna. Tego dnia spokój Rzeki mąciły jedynie nasze pagaje. Nagie sylwetki drzew odbijały się w szarawym lustrze wody, podczas gdy mgła rodziła kolejne wyspy i zakręty. Na trasie z Warszawy do Nowego Dworu Mazowieckiego co jakiś czas widywaliśmy (niezbyt liczne) ptaki. Były to (m. in.) nurogęsi, czaple, kormorany, kruki czy kilka bielików. Jeśli chodzi o ostatnie, to spore wrażenie zrobił na mnie pewien naprawdę majestatyczny birkut, który ucztował na piaszczystej ławicy niedaleko Pieńkowa (w menu była kaczka na zimno). Musicie uwierzyć na słowo – mimo chłodu kąsającego twarze, dłonie i stopy, było wspaniale. Nasza Wisła o tej porze roku ma w sobie jakiś autentycznie pierwotny pierwiastek. Każda chwila na niej jest warta poświęceń…

Jesienny lot nad „Marzanną” i kolejna lekcja przemijania

Jesień. Robi się ponuro i chłodno, a moje myśli niczym kruki, kołują wokół „Marzanny„. W tym roku bywałem w Grudziądzu wyjątkowo rzadko, stąd też nie miałem okazji jej zbyt często widywać. Szczęśliwie, od czasu do czasu, mogę pozwolić sobie na luksus spojrzenia na nią cudzymi oczami.

Nocą, szesnastego października, obejrzałem fotografie i niesamowity film, wykonane przy użyciu drona przez „ARTIDRON Photography”.

Wspomniane materiały pozwalają zobaczyć – niejako z orlej perspektywy – fenomenalny nadrzeczny krajobraz Basenu Grudziądzkiego, ale przede wszystkim stanowią cenny materiał dokumentujący postępujące zamieranie naszej wyjątkowej sokory. Staruszka wciąż stoi na straży wiślanego brzegu, ale nie da się ukryć, że jej sylwetka zmieniła się od czasu, kiedy byłem pod nią ostatnio. Tegoroczne wichury oraz gwałtowne burze przetaczające się przez okolicę dały jej się mocno we znaki. Z rozczapierzonej, pierwotnie dość nisko osadzonej korony ostał się tylko jeden przewodni konar (najgrubszy i najbardziej pionowy). Pozostałe – aktualnie wyłamane – leżą u podstawy drzewa, opierając się o jego masywną bryłę korzeniową. W okrytym szarawą korą pniu zieje przepastna, próchniejąca wyrwa, której dno – pełne wilgotnego murszu, zaczynają porastać ziołorośla.

Po obejrzeniu filmu, długo nie mogłem zasnąć. Wpadłem w krąg myśli o przemijaniu. Samolubnie pragnąłbym, żeby topola, którą znam od dzieciństwa trwała jak najdłużej, ale wiem, że czas i natura są nieubłagane. Obserwując, jak jej stan się sukcesywnie pogarsza, czuję smutek, podobny do tego, który towarzyszy byciu świadkiem starzenia się bliskiej osoby. Patrzenie na utratę sił i postępujące zniedołężnienie jest przygnębiające, ale jednocześnie odczuwa się ciche uznanie dla przeszłości i ciepło wspomnień.

Marzanna” zdaje się z godnością przyjmować swój los. Rozciągnięty w czasie proces jej umierania nie jest spektakularny. Przeciwnie – wydaje się, jakby świadomie wybrała, by odchodzić niespiesznie. W zgodzie z rytmem natury powoli tworzy przestrzeń dla nowego życia. Tracąc kolejne gałęzie i konary, niejako rozbiera się do snu. Rozmywa się w krajobrazie, który przez lata zdobiła, łagodnie osuwając się w ciszę. W jej uroczystym przemijaniu, sękatych, zniszczonych konarach i sponiewieranej sylwetce jest coś poruszającego. To mądrość czasu. Myślę, że można poczuć ją stając w jej cieniu, wsłuchując się w szum Wisły grającej na kamieniach u jej stóp i chrapliwe głosy wędrujących gęsi.

Odchodzenie sędziwej topoli jest dla mnie lekcją. W naturze nie ma wstydu w starości, ani rozpaczy w śmierci. Jest za to miejsce na godność i akceptację przemijania. Gdy grudziądzka sokora o wyjątkowym pokroju wreszcie upadnie, nie przepadnie bez śladu. Powróci do kręgu życia, dając szansę na życie innym istotom. Oglądanie jej na ostatniej prostej istnienia przypomina mi o cyklach natury – o odwiecznym rytmie narodzin i odchodzenia. W umieraniu drzewa jest bowiem coś więcej niż tylko smutny finał. Można dostrzec w nim także piękno – przypomnienie o nieustannym procesie odnowy…

Neolityczna pamiątka

Dzieje naszego gatunku splatały się z rzekami od zawsze. Przyczyną takiego stanu rzeczy było to, iż zapewniały dostęp do wody, pożywienia, czy żyznych gleb, a także stanowiły coś w rodzaju „autostrad”, które umożliwiały łatwe przemieszczanie się oraz transport zasobów. Osiedlanie się w ich pobliżu, często było więc nie tylko dobrowolnym wyborem, ale wręcz koniecznością, która decydowała o przetrwaniu. Nasza wspaniała Wisła – oczywiście – nie stanowi w tej kwestii wyjątku. Istnieje wiele materialnych dowodów, świadczących o tym, że ludzie bytowali w jej sąsiedztwie już w czasach prehistorycznych. Co ciekawe, przy odrobinie szczęścia, można zobaczyć je nie tylko w muzealnych gablotach.

W połowie sierpnia tego roku zafundowałem sobie odrobinę samotności i spływałem swoją Palavą do Płocka. Przy wschodnim krańcu wyspy u styku Wisły i Narwi (tuż przy granicy rezerwatu Kępy Kazuńskie) przypadkowo wypatrzyłem coś ciekawego. Był to dość duży, zbrązowiały kawałek poroża z podejrzanie regularnym otworem. O pomoc w identyfikacji „znajdy” poprosiłem Roberta Wyrostkiewicza, archeologa z Pogotowia Archeologicznego. Wiadomość nie pozostała bez odpowiedzi. Robert szybko potwierdził moje przypuszczenia – przedmiot, o który pytałem był pradziejowym zabytkiem.

Okazało się, że znalazłem motykę, wykonaną z poroża jelenia, której wiek mógł sięgać czasów neolitu. Okres ten, zwany potocznie także epoką kamienia gładzonego, na ziemiach polskich zaczął się mniej więcej 7500 lat temu i wiązał się z wielkim przełomem w życiu ówczesnych społeczności. Wówczas to, ludzie zaczęli porzucać koczowniczy tryb życia na rzecz stałego osadnictwa i stawali się rolnikami. Co do samego materiału, z którego wykonano artefakt, to w epoce kamienia poroże jeleni (ale też reniferów, ponieważ i one występowały wówczas na terenie dzisiejszej Polski) było powszechnie dostępnym, wytrzymałym i stosunkowo łatwym w obróbce surowcem. Wytwarzano z niego nie tylko narzędzia do spulchniania gleby, ale też (m. in.) młotki, siekiery, szydła, harpuny, czy groty włóczni.

Robert – oprócz konsultacji dotyczącej zabytku, pomógł też zgłosić fakt jego znalezienia służbom konserwatorskim. W efekcie, odwiedziłem Wojewódzki Urząd Ochrony Zabytków (WUOZ) w Warszawie, gdzie oddałem motykę oraz udzieliłem informacji na temat miejsca i okoliczności jej pozyskania. Co ciekawe, wzmianki o znalezisku trafiły też na łamy „Super Expressu” oraz portalu informacyjnego „TVN24„, a także przemknęły przez kilka różnych facebookowych profili. Dodatkowo, kilka tygodni po pierwszej wizycie we wspomnianej instytucji, zostałem zaproszony na spotkanie z Wojewódzkim Mazowieckim Konserwatorem Zabytków (WMKZ), czego zupełnie się nie spodziewałem. Finałem była przemiła rozmowa z p. Marcinem Dawidowiczem (WMKZ), p. Anną Grudzińską (Zastępca WMKZ) oraz p. Bogną Radzimińską (Kierownik Wydziału Archeologii WUOZ), po której otrzymałem pamiątkowy dyplom oraz dwie pięknie wydane książki. Nie ukrywam, że rozgłos nieco mnie speszył, ponieważ z natury jestem skromną osobą i nie przepadam za byciem w centrum uwagi. Niemniej jednak, cieszyłem się, że mogłem dotknąć okruchu odległej przeszłości, zabezpieczyć go i finalnie przekazać we właściwe ręce.

Wiślane odmęty bez wątpienia skrywają jeszcze niejedną pradziejową pamiątkę (przedmioty, które zalegają w jej osadach mają wszak odpowiednie warunki, by przetrwać tysiąclecia). Rzeka, co prawda, zazdrośnie strzeże swych skarbów, ale niekiedy bywa łaskawa i szczęśliwcom pozwala co nieco zobaczyć. Spędzając czas nad Wisłą, zawsze warto brać pod uwagę taką możliwość…

Niechlubny rekord na wodowskazie „Warszawa Bulwary” i smutne znalezisko

Pierwsza połowa września upłynęła pod znakiem suszy. W niedzielę, ósmego września, Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej poinformował, iż wodowskaz na wysokości warszawskich bulwarów pokazał rekordowo niski stan Wisły (zanotowano zaledwie 25 centymetrów). W kolejnych dniach, z uwagi na wysokie temperatury oraz brak przyzwoitych opadów było jeszcze gorzej. Poziom wody spadał aż do 20 centymetrów, co stanowi najniższy wynik zarejestrowany w tym punkcie w całej historii pomiarów.

Wskazania wodowskazu „Warszawa Bulwary” w okresie od 5 do 11 września br.; czarna linia oznacza dolną granicę stanów średnich.

W związku z tą sytuacją, nad Panią Polskich Rzek można było zaobserwować dużo więcej osób niż zwykle. Niektórzy, zwabieni doniesieniami medialnymi, chcieli po prostu popatrzeć, ale trafiali się również tacy, którzy aktywnie penetrowali brzegi, a także wchodzili do wody w poszukiwaniu reliktów przeszłości. Będąc nad Wisłą w tak szczególnym czasie, warto rozglądać się wokół także z innego powodu. Szóstego września, Daniel Dymiński – ojciec zaginionego Krzysztofa (https://dyminski.pl/), zaapelował poprzez Facebooka [LINK], aby spędzając czas nad wysychającą rzeką, zwracać uwagę na obiekty, które mogłyby pomóc rozwiązać niejedną rodzinną tragedię. Państwo Dymińscy niestrudzenie szukają swojego nastoletniego syna, którego ostatni raz widziano pod koniec maja ubiegłego roku, na Moście Gdańskim. Wydają się nie tracić nadziei, lecz biorą też pod uwagę najgorszy scenariusz. Nie jest wszak tajemnicą, iż wiele osób przepada w Wiśle bez śladu, pozostawiając swych bliskich w stanie żalu, tęsknoty i zawieszenia. Rzeka, choć sprawia wrażenie spokojnej, jest bezlitosna. Wiślany nurt stanowi wyzwanie nawet dla najbardziej doświadczonych pływaków, a nieregularne dno sprawia, iż płytka, mętna woda potrafi gwałtownie przechodzić w przepastną głębinę. Zagrożeń tych nie powinno się lekceważyć.

Oczywiście, ostatnio także bywałem nad Wisłą. W sobotę, siódmego września (dzień przed pierwszym tegorocznym, wspomnianym na wstępie rekordem) odwiedziliśmy z Marcinem jedną z moich zwyczajowych „miejscówek”. Tym razem towarzyszyli nam synowie, dla których była to niezwykle ekscytująca wyprawa. Dobre kilka godzin spędziliśmy wędrując po wiślanym korycie, wśród polodowcowych głazów i poczerniałych pni wielkich drzew. W Warszawie celebrowano „Święto Wisły„, dzięki czemu mogliśmy być świadkami przepłynięcia „Wioślarskiej Masy Krytycznej” (flotylla kajaków, SUP-ów i kanadyjek). Na szczycie jednej z niewielkich, zadrzewionych wysp widziałem gołego faceta. Niedaleko krążyło „kormoranado” – wielkie stado kormoranów, które niczym czarny wir kołowały nad Rzeką. Pod naszym czujnym okiem, chłopcy taplali się w namułach i piasku, zbierając muszle, skalne okruchy oraz ogryzione przez bobry patyki. Z zainteresowaniem studiowali też wszechobecną mozaikę zwierzęcych tropów. Kolejne pokolenie wiślanych błotołazów dokonywało swoich małych odkryć, ja natomiast niespodziewanie stanąłem w obliczu tematu, o którym pisał Daniel Dymiński. U podnóża jednej z kamiennych raf wypatrzyłem ludzką czaszkę. Niezwłocznie powiadomiliśmy komisariat policji rzecznej. Patrol, który przypłynął na miejsce, potwierdził zgłoszenie. Szczątki zostały zabezpieczone przez „dochodzeniówkę” i przewiezione do zakładu medycyny sądowej, a my – spełniwszy obywatelski obowiązek – mogliśmy wracać do domu…