Wisła na zimno, 30 grudnia

Zgodnie z zapowiedziami synoptyków, front atmosferyczny, który nadciągnął z zachodu przyniósł ocieplenie. Rankiem, gdy lustrowałem Rzekę z poziomu jednego z warszawskich mostów, wisiała nad nią szarawa mgiełka. Było przesądzone, że zjawiska lodowe, które mogliśmy obserwować przez kilka ostatnich dni, niebawem staną się tylko wspomnieniem. Dzisiaj lodu na wodzie było zauważalnie mniej, ale nie zamierzałem z tego powodu rozpaczać. Wręcz przeciwnie, pomyślałem, że oto nadeszła odpowiednia chwila, żeby sprawdzić nowe, bardziej kompaktowe „pływadło”. Obserwowanie pochodu śryżu z bezpiecznego miejsca to jedno, ale bezpośrednie uczestniczenie w nim, to zupełnie inna para kaloszy 🙂

Kilka godzin później, ubrany w suchy kombinezon i znoszoną czapkę uszankę, lawirowałem między setkami białych brył.

Jak każdej zimy, na Wiśle można było zobaczyć stada gągołów. Złotookie kaczki trzymały się wszakże na dystans. Gdy próbowałem do nich podpływać, podrywały się do lotu (biało-czarne kaczory wydawały przy tym charakterystyczny świst). Wiślaną awifaunę najliczniej reprezentowały mewy, krzyżówki i wszędobylskie wrony, ale widywałem również nurogęsi, kormorany, czy czernice. Co ciekawe, przez dłuższą chwilę płynąłem śladem perkozka zwyczajnego (to najmniejszy z naszych perkozów). Lodowa breja z chrzęstem ocierała się o burty łodzi, a na wysokości Żerania musiałem uważać, żeby nie utknąć w niedużym zatorze, jednak nowy „dmuchaniec” zaskakująco dobrze zdawał ten swoisty zimowy egzamin. Kiedy dopływałem do Mostu Północnego, powoli zapadał zmierzch. Wygramoliłem się jakoś na skuty lodową taflą brzeg, spakowałem rzeczy i – wciąż mając na sobie „rzeczne” łachy – z uśmiechem na gębie powędrowałem na tramwaj…

Zjawiska lodowe, 29 grudnia

Na jutro prognozowane jest ocieplenie, ale dzisiaj jest zimno, jak w psiarni. W dół Wisły wędrują miliony ton śryżu i lodowych krążków. Na tych ostatnich nierzadko można zobaczyć skrzydlatych pasażerów na gapę. Niestały, marmurkowy wzór na powierzchni Rzeki wygląda hipnotyzująco. Gdyby nie chłód, który przenika do szpiku, mógłbym wpatrywać się w te dryfujące zlodzenia bez końca…

Między Drzewami (28 grudnia)

Ostatnio bardziej niż zwykle czuję zew, który ciągnie mnie ku nadwiślańskim łęgom. Dzisiaj był on na tyle silny, że nie byłem w stanie dłużej mu się opierać i – zarzuciwszy plecak na grzbiet – na kilka godzin wywędrowałem do lasu. Zima to dobry czas na takie eskapady. Zielona chwała splątanego zielska, które w cieplejszych miesiącach stanowi trudną do przebrnięcia barierę, chwilowo przeminęła. Nie uświadczysz też kleszczy ani chmar natrętnych komarów. Warto zatem ruszyć między drzewa. Choćby po to, by w spokoju pokontemplować ich przejściowo odsłonięte sylwetki.

Lubię wyszukiwać stare białodrzewy i sokory o pomnikowych rozmiarach lub intrygującym pokroju, a potem po prostu siedzieć u ich podnóża. Tym razem sporo czasu spędziłem nieopodal pewnego topolowego weterana, o pniu naznaczonym przez błyskawicę wielką, wypaloną w środku szczeliną (w jej wnętrzu jakiś pacan zostawił zdezelowanego grilla). Sącząc szybko stygnącą kawę, wsłuchiwałem się w głosy dzięciołów czarnych. Niekiedy także wiatr wygrywał na gałęziach jakąś jękliwą melodię. Nieopodal, wśród połamanych konarów leżących na ziemi, ostrożnie kluczyły sarny. Mróz szczypał mi policzki, a spokój rozścielający się wokół sprawił, że zwierzę niepokoju we mnie zaczęło układać się do snu…

Sto słów o jesiennej mistyce łęgu (10 listopada)

O tej porze roku w nadwiślańskim łęgu wierzbowo-topolowym jest jakaś mistyka, dla której warto wleźć między łany wysokich pokrzyw, wciąż parzących mimo zwarzonych przez nocny przymrozek liści. Wdowi welon pędów chmielu oplata posępnie wyglądające sylwetki topoli czarnych. Tu i tam kaplica dziuplastej wierzby, w pobliżu której – niby maleńcy aniołowie – kręcą się sikory, raniuszki i szczygły. Wpatrując się w zmętniałe oko łosia, który zasnął na zawsze w cieniu starych białodrzewów, mógłbyś pomyśleć, że równie dobrze wszystko to mogłoby mieć miejsce tysiąc lat temu. Siedząc na ramie roweru sączę herbatę i stukam ołówkiem o kartkę notatnika. Miałem tyle napisać, a kompletnie brakuje mi słów…

Blaszany kanibal ;)

Podobają mi się rzeźby Józefa Wilkonia, będące integralną częścią karuzeli znajdującej się przy pokamedulskim kościele w Lesie Bielańskim. Wśród nich znajduje się jedna szczególnie żarłoczna ryba. Patrząc na nią można śmiało założyć, że jest to jeden z tych drapieżników, które akumulują w sobie szczególnie dużo metali ciężkich. Raczej nie chcielibyście zobaczyć jej na swoim talerzu 🙂

Przemyślenia sprowokowane wierzbowym „M1”

Gwałtowny rozwój nauki i technologii, który nastąpił w ciągu ostatnich kilku dekad i związane z nim odkrycia sprawiły, że zaczęliśmy coraz lepiej rozumieć budowę składowych otaczającego nas świata oraz mechanizmy jego funkcjonowania. Mimo to, z jakiegoś niezrozumiałego powodu, coraz grubszą kreską odcinamy się od środowiska naturalnego i eksplorujemy je, jakby jutro miało nie nadejść. W efekcie doprowadziliśmy do katastrofy klimatyczno-ekologicznej, która realnie zagraża istnieniu życia na naszej planecie. Co ciekawe – biorąc pod uwagę systemy wierzeń rdzennych ludów plemiennych – można założyć, że takie antropocentryczne podejście stoi w sprzeczności z postrzeganiem natury, jakiemu ludzkość mogła hołdować przez większość swego istnienia. Gdy słowo pisane nie miało znaczenia, a opowieści krążyły z ust do ust, drzewa, góry, kamienie, czy cieki wodne były uważane za siedziby różnego rodzaju duchów (albo wręcz same były obdarzone duszami), z którymi należało się liczyć. Zbieracz-łowca wiedział doskonale, że nie jest panem wszelkiego stworzenia, lecz zwykłym członkiem szerszej, biotycznej wspólnoty.

Kilka dni temu wędrując błotnistymi ścieżkami wśród nadwiślańskich łąk, zabrnąłem do miejsca, w którym rosła potężna, ogłowiona wierzba. We wnęce powstałej przez wyłamanie sporej części jej pnia ktoś postawił nadgryzione zębem czasu dziecięce krzesełko. Patrząc na tę oryginalną „instalację” pomyślałem, że w zasadzie tak mogłaby wyglądać współczesna siedziba jakiejś wierzbowej driady. Po powrocie do domu zacząłem zastanawiać się, jak wyglądałby nasz świat, gdyby przetrwała wiara w to, że zwierzęta, wiekowe, dziuplaste drzewa o pomnikowych rozmiarach, meandrujące rzeki, bystre strumienie, czy górskie szczyty są obdarzone duszami, lub posiadają nadprzyrodzonych opiekunów. Czy wówczas również traktowalibyśmy przyrodę w tak podmiotowy sposób? Nie znalazłem odpowiedzi na to pytanie, ale wydaje mi się, że świat byłby bardziej harmonijnym miejscem, gdybyśmy przestali spoglądać na niego wyłącznie ze swojego punktu widzenia. Historia naszego gatunku to zaledwie jedna sekunda na dwudziestoczterogodzinnej tarczy zegara istnienia Ziemi. Podejmując działania, które mogą wywierać wpływ na środowisko, wypadałoby o tym fakcie pamiętać…