Wiślany VIP – minóg ukraiński

Nad Wisłą nie ma miejsca na nudę 🙂 Na początku września, w niewielkim, zamulonym bajorku, powstałym wskutek niżówki na Rzece natknęliśmy się na niedużego, wijącego się stwora. Po bliższych oględzinach (ja wypatrzyłem, Marcin schwytał) okazało się, że mamy do czynienia z czymś wyjątkowym. Była to larwa minoga, prawdopodobnie ukraińskiego (Eudontomyzon mariae).

Larwa minoga ukraińskiego znad Wisły (zdjęcia nieco rozmazane – trudno było bowiem dobrze „ustrzelić” tak ruchliwego modela ;))

Minogi to niezwykli mieszkańcy naszych wód. Pamiętają czasy, gdy świat zwierząt wyglądał zupełnie inaczej – należą bowiem do prastarej grupy bezżuchwowców. Co ciekawe, zwierzęta te (obecnie objęte ochroną gatunkową) przez większość życia funkcjonują właśnie w fazie larwalnej. Larwy – nazywane też ślepicami – mają trójkątny otwór gębowy i oczy ukryte pod skórą. W takiej postaci bytują w zakolach rzek i strumieni, bogatych w piaszczysto-muliste osady. Dopiero po kilku latach przechodzą przeobrażenie, podczas którego wykształcają typową tarczkę gębową oraz oczy.

Dorosły minóg ukraiński i zbliżenie na jego otwór gębowy [źródło].

Nasz młodociany koleżka miał szczęście, że byliśmy w pobliżu. Wysychająca sadzawka, w jakiej się znalazł, była wystawiona na słońce i zdecydowanie mało bezpieczna (jak to nad Wisłą – w okolicy zawsze znajdzie się jakaś łakoma czapla). Marcin na szybko zrobił kilka zdjęć, a potem pomogliśmy w ewakuacji i zwierzak bezpiecznie wrócił w rzeczne odmęty.

Dlaczego o tym wspominam? Spotkanie minoga nad Wisłą to trochę, jak wygrana w loterii. Jednocześnie jest to dowód na to, że mimo nieustannej presji człowieka, wciąż stanowi ona ostoję dla rzadkich gatunków zwierząt, uznawanych za wymagające i czułe na zmiany środowiskowe. Ciekawi mnie, ile ich tu jest. Mętna woda nie pomaga w obserwacjach, ale fajnie pomyśleć, że wiślana populacja minogów być może jest liczniejsza niż się powszechnie uważa…

PS. Obserwację zgłosiłem do Wydziału Monitoringu Środowiska przy Głównym Inspektoracie Ochrony Środowiska.

Pareidolia łęgu i inne topolowe historie

Był to czas, gdy nasz kontynent budził się ze snu, niczym olbrzym przeciągający się po wiekach zlodowacenia. Ziemia, zrzucała białe brzemię w monumentalnym, lecz niespiesznym procesie. Kiedy jęzory lodowców, niby nieprzyjacielskie armie, wycofywały się – rzeki zyskiwały nowe koryta, a ich doliny stawały się korytarzami, którymi mogło podążyć życie. Gdy klimat ulegał ociepleniu, następowała powolna migracja roślinności. Jako jedne z pionierów, na podbój nowych terenów, ruszyły także nasiona topoli. Niesione przez wiatr i wodę, otoczone puchem drobiny – choć niepozorne – były skazane na sukces. Dzięki swej witalności oraz znakomitym zdolnościom adaptacyjnym, drzewa należące do rodzaju Populus, wraz z końcem epoki lodowcowej na dobre zadomowiły się w Europie i do dzisiaj ich sylwetki stanowią charakterystyczny element dolin naszych rzek. Tutaj też od niepamiętnych czasów stykali się z nimi nasi przodkowie.

Wisła i kilka topól (w środku kadru) rosnących u podnóża jednej z nadwiślańskich polodowcowych wysoczyzn; zdjęcie autorstwa ARTIDRON Photography.

Jedną z wrodzonych potrzeb człowieka jest pragnienie oswajania świata. Proces ten może odbywać się również poprzez tworzenie opowieści. Stojąc w obliczu potężnych i niezrozumiałych sił przyrody ludzie szukali wzorców, które nadawałyby rzeczywistości określony sens. Potężne topole – wyraziste z wyglądu, rosnące nad ciekami wodnymi (postrzeganymi jako linie graniczne między światem ludzi, a sferą nieznanego) z czasem wpisały się w kanon symboli związanych ze śmiercią, przemijaniem, czy różnego rodzaju przemianami. Finalnie, zakorzeniły się więc nie tylko w glebie realnego świata, ale też w sztafażu ludzkiej wyobraźni, stając się elementem mitów, wierzeń i przesądów.

Dzisiaj – poza echem dawnych podań, z niematerialnego dziedzictwa topól niewiele zostało. W stosunkowo krótkim czasie oblicze świata niewyobrażalnie zmieniło się, a one – odarte z tajemniczej aury – dla wielu osób stały się wręcz ledwie tolerowanymi chwastami. Osobiście, stoję po drugiej stronie barykady. Ten rodzaj drzew ogromnie mnie fascynuje (szczególną estymą darzę nasze nadwiślańskie sokory) i nie jestem w stanie pogodzić się z tym, jak niesprawiedliwie są one obecnie postrzegane. Jest dla mnie oczywiste, iż oprócz pełnienia funkcji ozdoby krajobrazu, stanowią też niezwykle ważną część środowiska naturalnego, ale im bardziej je poznaję, tym mocniej przekonuję się również, że to, jak postrzegali je nasi przodkowie mogło mieć określone podstawy. O drzewach często mówi się, że są one biernymi świadkami historii. Topole wydają mi się czymś więcej – widzę w nich żywy pomost między dawnymi wierzeniami a współczesnym rozumieniem otaczającego nas świata. Dzisiaj chciałbym pokazać Wam, że wciąż można dostrzec w nich coś interesującego. Poniżej znajdziecie zlepek kilku moich spostrzeżeń dotyczących tej kwestii.

Naśladowczynie błyskawic

Ludzkość od zawsze fascynowała się błyskawicami, przypisując im zarówno niszczycielską siłę, jak i życiodajną moc. W wielu kulturach pełniły one rolę oręża bogów, służącego do walki z siłami zła. Dla Słowian piorun był atrybutem Peruna – władcy nieba i błyskawic, a jego pierwsze wiosenne uderzenie w ziemię uznawano za akt zapładniający ją. Ktoś mógłby powiedzieć – „OK, ale co u licha błyskawice mają do topoli?” Otóż zaskakująco dużo. Zasadność tego twierdzenia znakomicie ilustrują efekty wypalania drewna tzw. metodą Lichtenberga. Ten nie do końca bezpieczny proces, stosowany przez niektórych artystów i rzemieślników, polega na poddawaniu wilgotnego (lub nasączonego roztworem elektrolitów) drewna działaniu prądu elektrycznego o wysokim napięciu. Prąd, przechodząc przez taki ośrodek, podąża drogą najmniejszego oporu, co finalnie prowadzi do powstania charakterystycznych, fraktalnych rysunków na powierzchni materiału poddawanego zdobieniu. Co istotne, owe czarne, kompleksowo rozgałęzione wzory, do złudzenia przypominają sylwetki sokor (ilustrują to zdjęcia zamieszczone poniżej). Gdy przyjrzysz się wiekowej, mocarnej topoli czarnej, której korony nie pokaleczono piłami, z łatwością zauważysz, że jej konary są rosochate, dynamicznie rozgałęzione, nierzadko tworzące nieregularny zygzakowaty wzór naśladujący właśnie kształt błyskawicy. Cecha ta może mieć zastosowanie praktyczne. Jeśli chodzi o mnie, to owo podobieństwo do błyskawic jest tym, co pomaga mi rozpoznawać „nigry” na zdjęciach satelitarnych oraz ortofotomapach (warunkiem jest, by fotografie były wykonywane w okresie, gdy drzewa są bezlistne). W taki sposób, zanim ruszyłem na rekonesans w terenie, udało mi się namierzyć Horpynę – najgrubszą przedstawicielkę swojego rodzaju w Polsce.

Rosochata sylwetka topoli czarnej (po lewej) [źródło]; deska do krojenia z wypalonymi wzorami Lichtenberga [źródło] (prawy górny róg) oraz kilka nadwiślańskich sokor na ortofotomapie wysokiej rozdzielczości (prawy dolny róg).

Zaskakująca cecha liścia sokory

Chyba każdy, kto spędza dużo czasu nad Wisłą przyzna, że bohaterki niniejszej notatki są niezwykle gadatliwymi drzewami. W okresie wegetacyjnym posiadają one tę właściwość, że w ich korony szumią nawet przy na pozór bezwietrznej pogodzie (celuje w tym zwłaszcza osika). Przyjemny dla ucha, srebrzysty dźwięk, który generują jest dynamiczny. Ma szeroki zakres częstotliwości (z dominującymi pasmami w okolicy 1000 Hz) i zmienny poziom głośności, co może potęgować skojarzenia ze swego rodzaju „mową”. Nietrudno zrozumieć, że mógł to być jeden z powodów, dla których dawni ludzie przypisywali topolom nadnaturalne moce. W szeleście ich liści, doszukiwano się bowiem przesłania z zaświatów. Dzisiaj rozumiemy prawdziwą przyczynę tego zjawiska. Chodzi o specyficzną budowę liści, które posiadają długie, spłaszczone ogonki, dzięki czemu szerokie blaszki liściowe mogą łopotać nawet przy najlżejszym ruchu powietrza. Powyższa cecha topolowego listowia jest znana, lecz chciałbym podzielić się z Wami inną, o której nigdzie indziej nie przeczytacie. Mam na myśli to, że kształt liścia topoli czarnej niemal każdy z nas może w prosty sposób ucieleśnić. W jaki sposób? Najlepiej będzie, jeśli spróbujesz zrobić to samodzielnie.

Wyciągnij przed siebie rozczapierzone dłonie, a następnie złącz je w taki sposób, aby oba palce wskazujące i oba kciuki stykały się ze sobą tak, jak zilustrowałem to na poniżej fotografii.

Dłonie ułożone w sposób odtwarzający romboidalny kształt liścia sokory.

I jak? Jestem pewien, że i Ty jesteś w stanie to dostrzec. Powyższe ćwiczenie wydaje się być pozbawioną głębszego sensu zabawą, mnie jednak składnia do refleksji, iż topole i związana z nimi symbolika mogą być nam bliższe, niż się wydaje.

Pareidolia nadwiślańskiego łęgu

Co ciekawe, okazuje się, że nawet w XXI wieku, gdy nasze związki ze światem przyrody są luźniejsze niż kiedykolwiek, istnieją okoliczności, w których wciąż można niemal namacalnie doświadczyć pewnego rodzaju topolowej mistyki. Jakiś czas temu przekonałem się o tym na własnej skórze. Naturalnym miejscem występowania bohaterek niniejszej notatki są nadrzeczne lasy łęgowe. Z uwagi na bujną roślinność i specyficzny mikroklimat, przyrównuje się je niekiedy do tropikalnych lasów deszczowych. W okresie wegetacyjnym zbiorowiska drzew, wchodzących w skład tego rodzaju ekosystemów (najczęściej są to wierzby i topole, ale też klony jesionolistne, wiązy, czy jesiony) wraz z towarzyszącymi im wiklinami, oglądane od strony rzeki, przypominają wyglądem formacje zielonych chmur o złożonej, wielowymiarowej strukturze.

Wielowymiarowa struktura nadwiślańskiego lasu łęgowego, gdzieś na Mazowszu.

W sierpniu ubiegłego roku miałem przedziwne doświadczenie. W trakcie samotnego spływu Wisłą z okolic Warszawy do Płocka nie oszczędzałem się. Dzień po dniu, od świtu prawie do zmierzchu, pracowicie „mąciłem” wodę pagajem. Dodatkowo, przez dwie noce z rzędu w zasadzie nie spałem. Przeszkadzały mi, między innymi, hałaśliwe skoki ryb, żerujących tuż przy brzegu, uderzenia o wodę bobrowych ogonów (bardzo nie podobała im się moja obecność), czy chrapliwe szczekanie kozłów saren, których kilka włóczyło się po okolicy. Dwukrotnie miałem też gości w obozowisku. Za pierwszym razem były to dwa młode lisy (na zmianę, bezczelnie próbowały podkradać mi rzeczy), a dzień później – w innym miejscu, odwiedziło mnie stadko jeleni. W efekcie, ostatniego dnia wyprawy byłem wypruty. Płynąłem przed siebie, chwilami mając naprawdę ciężkie powieki. Przesuwające się przed oczami monotonne widoki i powtarzalny rytm wiosłowania nie pomagały w utrzymaniu koncentracji. W pewnej chwili, gdzieś wśród wiślanych wysp za Wyszogrodem, z zaskoczeniem zorientowałem się, iż w ekranach nadrzecznej „zieleni” dostrzegam różne niesamowite kształty. Były to (m. in.) ogromne czaszki ziejące pustymi oczodołami, przeraźliwie wyglądające gargulce, głowy czarownic, goblinów lub trolli (często kilka, jedna przy drugiej, niczym głowy wykute w skale Mount Rashmore), a nawet złożone sceny z udziałem fantastycznych straszydeł. To nastąpiło nagle, jak gdyby w mojej głowie ktoś przełożył jakąś wajchę odpowiedzialną za percepcję. Wspomniane wyobrażenia były nad wyraz realistyczne i bez trudu byłem w stanie zobaczyć je niemal w każdym zgrupowaniu drzew. Efekt zapewne potęgowało to, iż świat oglądałem zza szkieł okularów polaryzacyjnych, mocno akcentujących grę światła i cienia. Ponadto, gałęzie poruszały się lekko na wietrze, co przydawało widziadłom pewnej dynamiki.

Czy zwariowałem? Oczywiście, że nie. Wytłumaczenie tego, co mnie spotkało, wbrew pozorom jest proste – dopadła mnie łęgowa pareidolia. Zasadniczo, pareidolia jest zjawiskiem psychologicznym, które polega na dostrzeganiu znanych kształtów w przypadkowych elementach otoczenia (m. in. chmury, skały, czy drzewa). Przyjmuje się, że jest to efekt ewolucyjnego mechanizmu ludzkiego mózgu, który w trosce o życie, preferuje błędnie identyfikować potencjalne zagrożenia (np. głowę drapieżnika w gęstwinie ulistnionych gałęzi) niż je przeoczyć.

Przykłady pareidolii ze świata roślin: słynne „myślące” drzewo oliwne z włoskiej Apulli [źródło], przywiędły kwiat róży [źródło], „drzewny demon” [źródło] oraz uschnięte kwiaty wyżlinu [źródło].

Szukając informacji o tym fenomenie, nie udało mi się natrafić na podobnie sugestywną, jak moja relację. Natknąłem się jednak na stwierdzenie, iż tendencja do interpretowania chaotycznych bodźców wzrokowych jako czegoś znajomego może nasilać się, gdy organizm jest zmęczony, a umysł działa na granicy percepcyjnej wydolności. Już wcześniej byłem świadomy, że „głowa” nie znosi pustki i może wypełniać ją własnymi projekcjami. Nie przypuszczałem jednak, iż zielona scenografia łęgu może wywoływać aż tak spektakularne efekty, oraz że osobiście będzie mi dane czegoś takiego doświadczyć. Współcześnie, lasy łęgowe – podobnie, jak cała dzika przyroda – przegrywają z nieustanną presją człowieka. Doszliśmy do momentu, że stanowią one tylko niewielki procent swojego pierwotnego areału. Niegdyś były jednak powszechne, prawdziwie dzikie i nieporównywalnie trudniej dostępne. Życie w dawnych czasach nie oszczędzało naszych poprzedników, ich przetrwanie wymagało bowiem wielokrotnie więcej wysiłku. W mniejszym stopniu niż my rozumieli, jak funkcjonuje świat i na pewno też nieporównanie częściej (w stosunku do nas) bywali wycieńczeni i głodni. Były to czynniki, które bez wątpienia mogły zwiększać podatność na różne pareidoliczne przeżycia. Po tym, czego doświadczyłem osobiście, jestem pewien, że mogły mieć one istotny wpływ na powstawanie mitów i wierzeń związanych z drzewami – szczególnie w kontekście symboliki związanej ze śmiercią i światem funkcjonującym poza przestrzenią dostępną zwyczajnemu postrzeganiu. Niestety, zagadnienie to wydaje się umykać ludziom zawodowo zajmującym się etnobotaniką, czy antropologią kulturową. Może warto byłoby zwrócić na podobne kwestie większą uwagę? Widzę tu ponadto potencjalne pole do badań z zakresu psychologii lub neurokogniwistyki nad wpływem naturalnej przestrzeni trójwymiarowej na ludzką percepcję.

Sokorowa menażeria

Latem, wałęsając się po nadwiślańskim łęgu wierzbowo-topolowym (Salici-populetum), nietrudno zrozumieć, dlaczego wielu określa go mianem „dżungli”. Oba ekosystemy charakteryzują się wszak wilgotnym mikroklimatem, bogactwem roślinności oraz złożonymi sieciami zależności, w których uczestniczą liczne gatunki roślin i zwierząt. Podobnie jak tropikalne lasy, łęgi pełnią ponadto istotną rolę w retencji wody, filtracji zanieczyszczeń, czy regulacji lokalnego klimatu, a cykliczne zalewanie ich sprzyja tworzeniu mozaiki różnych siedlisk przyrodniczych.

Typową cechą lasu, w którym w miarę niezakłócenie trwają naturalne procesy jest duża ilość martwego drewna. W zbiorowiskach leśnych nad Wisłą bezdyskusyjnie sprzyja temu obecność topoli. Jak wiadomo, są one mistrzyniami szybkiego wzrostu (mogą piąć się ku niebu nawet ponad dwa metry rocznie), ale zdolność ta ma swoją cenę. Ich drewno, mianowicie, ma niezbyt zwartą strukturę, co czyni je podatnym na różnego rodzaju uszkodzenia. Nie powinieneś być zatem zdziwiony, jeśli pod naprawdę wiekową nadrzeczną topolą zobaczysz swoisty krąg obłamanych konarów i gałęzi. Co ciekawe, fragmenty starych sokor (zwłaszcza, gdy są pozbawione kory) mogą mieć bardzo interesującą formę. Swym pokrojem nierzadko przypominają kości lub czaszki zwierząt. Dodatkowo, w odsłoniętych napływach korzeniowych, czy uszkodzonych fragmentach potężnych pni, nierzadko można dopatrzeć się też obecności różnych fantastycznych stworów (wracamy do tematu pareidolii).

Godne uwagi jest, że przebijając się przez gąszcz informacji o rodzaju Populus, nie natknąłem się dotychczas na podobne spostrzeżenia. Przyznaję – trochę mnie to dziwi, ponieważ studiując detale sylwetek protagonistek dzisiejszego wpisu, często miewam różne zoomorficzne skojarzenia i dla mnie są one czymś oczywistym (aby nie być gołosłownym, udostępniam garść fotografii obrazujących przedstawicieli owej topolowej menażerii).

Kilka pokazywanych już na tym blogu zoomorficznych fragmentów starych sokor.

Niewykluczone, że wspomniana luka informacyjna wynika stąd, iż ludzie na ogół obcują z miejskimi drzewami, które rzadko dożywają swych dni w spokoju i raczej nie osiągają rozmiarów maksymalnych dla swojego gatunku. W miastach obłamane konary zwykle są szybko usuwane, a uszkodzone, dziuplaste lub po prostu nietypowo wyglądające drzewa nierzadko wycina się pod pretekstem eliminowania potencjalnych zagrożeń. Ponadto, wielu z nas – w nieustannej pogoni za innymi sprawami – zwyczajnie nie poświęca przyrodzie zbyt wielkiej uwagi.

Kończąc powyższą dygresję – swoisty bestiariusz, zaklęty w topolowym drewnie naprawdę istnieje. Przypuszczam, że właśnie tego rodzaju widoki mogły być pierwotnym bodźcem, który doprowadził do powstania mitologicznych przekazów o istotach zamienionych w topole (Heliady opłakujące śmierć Faetona, czy też nimfa Leuke) lub do przekonania, że drzewa te mogą być siedzibami duchów, albo że w ich pobliżu łatwo o kontakt z takowymi. Jasne – może zbytnio się zapędzam (wysuwanych przeze mnie tez nie da się zweryfikować), ale faktem jest, że zwracanie uwagi na drzewa porastające łęgi może być siłą napędową dla wyobraźni czułego obserwatora. Mam nadzieję, że i Wy będziecie mogli się kiedyś o tym naocznie przekonać.

Od ptasiej czatowni do mitologii

Lubię samotne spływy środkową Wisłą. Oferują one nie tylko możliwość osobistego udziału w pasjonującej przygodzie, ale przede wszystkim umożliwiają nieskrępowane obcowanie z nieujarzmioną przyrodą. Naturalnym elementem takich „vistuliad” są obserwacje ptaków, dla których Rzeka stanowi niezwykle atrakcyjne siedlisko (zanotowano tu występowanie ponad 250 gatunków). Poruszam ten temat nie bez powodu. Mam mianowicie przypuszczenie, że do specyficznego sposobu, w jaki przez wieki postrzegano topole, pośrednio przyczynić się mogły także spotkania z niektórymi przedstawicielami tej pierzastej ferajny (oczywiście, nie tylko nad Wisłą, ale ogólnie nad rzekami).

Lustrując nadwiślański krajobraz z poziomu łodzi, bez trudu dostrzeżesz sokory i białodrzewy, które obumierają (lub już obumarły) stojąc. Ze względu na swoją strukturę oraz imponującą wysokość (nierzadko przekraczającą trzydzieści metrów), wystawiającą je ponad linię innych drzew, stanowią idealne czatownie dla bielików i kruków. Masywne, uschnięte konary, które straciły zdolność do fotosyntezy, zapewniają tym ptakom doskonały punkt obserwacyjny.

Martwa, nadwiślańska topola – wymarzona ptasia czatownia.

Podczas spływu, często widzę je właśnie w takich okolicznościach. Dla człowieka współczesnego, który zatracił potrzebę odczytywania sensu w gąszczu mitologicznych kontekstów, spotkanie z nimi nie wykroczy poza ramy atrakcyjnej obserwacji ornitologicznej. Warto jednak pamiętać, iż w wielu kulturach zarówno kruk, jak i bielik nie były zwyczajnymi ptakami. Orzeł – z racji swej siły i majestatu – przede wszystkim reprezentował potęgę bogów. Niekiedy był także strażnikiem, mającym baczenie na świat. Kruki, inteligentne i stroniące od ludzi, nad wyraz często kojarzone były z kolei ze śmiercią i wędrówką dusz między światami (podczas której niekiedy pełniły rolę przewodników). Biorąc to pod uwagę, wydaje się zrozumiałe, że ktoś wrażliwy i mocno zakorzeniony w dawnych wierzeniach, spotkanie z bielikiem lub krukiem mógł odczytywać jako moment mistyczny, niosący przesłanie od duchów przodków czy bogów. Jeżeli ptaki te będą szczególnie często obserwowane na wierzchołku topoli, to czy nie wydaje się logiczne, że również i ona z czasem stanie się elementem zbioru tych samych mitologicznych pojęć i znaczeń? Nie wiem, co o tym myślicie, ale do mnie przemawia taka koncepcja.

Podsumowując, mam nadzieję, że udało mi się na nowo zaczarować topole w Waszych oczach i pokazać, że nadal mogą kryć w sobie coś intrygującego. W dobie, gdy tempo życia zdaje się przytłaczać nasze zmysły, a ludzkość stoi na kolejnym rozdrożu, warto zatrzymać się na chwilę, by nawiązać bliższą więź z otaczającym nas światem. Pretekstem może być spotkanie z jakąś sędziwą topolą. Odkrywając ponownie piękno tego rodzaju drzew, mamy szansę na nowo (i po swojemu) odczytać w większości zapomniane konteksty. Obcowanie z nimi może budzić nie tylko echo głębokich skojarzeń z mitologicznymi opowieściami, które niegdyś kształtowały ludzką wyobraźnię, ale niewykluczone, że stanie się też karalizatorem, który pozwoli też lepiej zrozumieć siebie i odnaleźć równowagę wewnętrzną w harmonii z naturą. Kończąc ten wpis, właśnie tego sobie oraz wszystkim Wam życzę…

Jesienny lot nad „Marzanną” i kolejna lekcja przemijania

Jesień. Robi się ponuro i chłodno, a moje myśli niczym kruki, kołują wokół „Marzanny„. W tym roku bywałem w Grudziądzu wyjątkowo rzadko, stąd też nie miałem okazji jej zbyt często widywać. Szczęśliwie, od czasu do czasu, mogę pozwolić sobie na luksus spojrzenia na nią cudzymi oczami.

Nocą, szesnastego października, obejrzałem fotografie i niesamowity film, wykonane przy użyciu drona przez „ARTIDRON Photography”.

Wspomniane materiały pozwalają zobaczyć – niejako z orlej perspektywy – fenomenalny nadrzeczny krajobraz Basenu Grudziądzkiego, ale przede wszystkim stanowią cenny materiał dokumentujący postępujące zamieranie naszej wyjątkowej sokory. Staruszka wciąż stoi na straży wiślanego brzegu, ale nie da się ukryć, że jej sylwetka zmieniła się od czasu, kiedy byłem pod nią ostatnio. Tegoroczne wichury oraz gwałtowne burze przetaczające się przez okolicę dały jej się mocno we znaki. Z rozczapierzonej, pierwotnie dość nisko osadzonej korony ostał się tylko jeden przewodni konar (najgrubszy i najbardziej pionowy). Pozostałe – aktualnie wyłamane – leżą u podstawy drzewa, opierając się o jego masywną bryłę korzeniową. W okrytym szarawą korą pniu zieje przepastna, próchniejąca wyrwa, której dno – pełne wilgotnego murszu, zaczynają porastać ziołorośla.

Po obejrzeniu filmu, długo nie mogłem zasnąć. Wpadłem w krąg myśli o przemijaniu. Samolubnie pragnąłbym, żeby topola, którą znam od dzieciństwa trwała jak najdłużej, ale wiem, że czas i natura są nieubłagane. Obserwując, jak jej stan się sukcesywnie pogarsza, czuję smutek, podobny do tego, który towarzyszy byciu świadkiem starzenia się bliskiej osoby. Patrzenie na utratę sił i postępujące zniedołężnienie jest przygnębiające, ale jednocześnie odczuwa się ciche uznanie dla przeszłości i ciepło wspomnień.

Marzanna” zdaje się z godnością przyjmować swój los. Rozciągnięty w czasie proces jej umierania nie jest spektakularny. Przeciwnie – wydaje się, jakby świadomie wybrała, by odchodzić niespiesznie. W zgodzie z rytmem natury powoli tworzy przestrzeń dla nowego życia. Tracąc kolejne gałęzie i konary, niejako rozbiera się do snu. Rozmywa się w krajobrazie, który przez lata zdobiła, łagodnie osuwając się w ciszę. W jej uroczystym przemijaniu, sękatych, zniszczonych konarach i sponiewieranej sylwetce jest coś poruszającego. To mądrość czasu. Myślę, że można poczuć ją stając w jej cieniu, wsłuchując się w szum Wisły grającej na kamieniach u jej stóp i chrapliwe głosy wędrujących gęsi.

Odchodzenie sędziwej topoli jest dla mnie lekcją. W naturze nie ma wstydu w starości, ani rozpaczy w śmierci. Jest za to miejsce na godność i akceptację przemijania. Gdy grudziądzka sokora o wyjątkowym pokroju wreszcie upadnie, nie przepadnie bez śladu. Powróci do kręgu życia, dając szansę na życie innym istotom. Oglądanie jej na ostatniej prostej istnienia przypomina mi o cyklach natury – o odwiecznym rytmie narodzin i odchodzenia. W umieraniu drzewa jest bowiem coś więcej niż tylko smutny finał. Można dostrzec w nim także piękno – przypomnienie o nieustannym procesie odnowy…

Warszawa, 26 września

Tegoroczny wrzesień dobiega końca pod znakiem nieprzeciętnie ciepłej aury. Na Ochocie ponownie zakwitły niektóre zmasakrowane przez szrotówka kasztanowce. W zasadzie nic w tym dziwnego, wszak żeby przetrwać, trzeba chwytać się każdego sposobu…

O rzece, wietrze, topolach i wierzbach (opowiastka dziecięca)

Stare kruki powiadają, że na początku była tylko kropla wody. Spadła z nieba podczas gwałtownej burzy, która przetoczyła się przez góry pewnego upalnego lata. Wędrując w dół po skalistych zboczach, połączyła się z innymi kroplami, tworząc maleńki strumyk. Strumyczek płynąc przed siebie, łączył się z podobnymi sobie strugami, stopniowo nabierając masy i siły. Kiedy w końcu dotarł na rozległą nizinę był już wielką, dostojną Rzeką.

Młoda Rzeka, choć potężna i piękna, była jednak samotna. Jej strapienie zwróciło uwagę Wiatru, który co jakiś czas zjawiał się w jej dolinie. Ten, choć bywał niecnotą, ulitował się nad nią i postanowił, że zrobi, co w jego mocy, żeby jej pomóc. Pewnego dnia dmuchnął na jej powierzchnię ubranymi w biały puch nasionami wierzb i topoli. Psotnik dobrze wiedział, co robi. Nasiona niesione prądem, wkrótce bowiem osiadły wzdłuż brzegów, a po pewnym czasie z piaszczystej ziemi zaczęła wyrastać ogromna ilość małych drzewek. Rzeka uradowała się niezmiernie. Nazwała je swoimi córkami i odtąd dbała o nie, zapewniając im życiodajną wodę i żyzne namuły.

Topole i wierzby rosły, jak na drożdżach, szybko stając się wysokimi i pięknymi drzewami. Ich obecność w krótkim czasie przyciągnęła nad Rzekę mnóstwo roślin, zwierząt oraz różnych innych form życia. Drzewa stały się opiekunkami, które dbały o to, by każdy mieszkaniec nadrzecznego lasu miał swoje miejsce i mógł istnieć w harmonii z innymi. Wkrótce, w dolinie, którą płynęła Rzeka zjawili się również ludzie. Zakładając swoje osady z wdzięcznością dostrzegli, że topole i wierzby miały jeszcze jedno ważne zadanie. Kiedy deszcze były szczególnie obfite, a woda niebezpiecznie wzbierała, niczym mocarne strażniczki trzymały one ziemię korzeniami, nie pozwalając na jej wymycie.

I tak oto mijały kolejne stulecia, a topole i wierzby – Córki Rzeki, pozostawały ważnym elementem nadrzecznego krajobrazu. Ich liście szeptały na wietrze, opowiadając historię o tym, jak Wiatr i Rzeka ofiarowały im życie, a one w zamian dbały o bioróżnorodność, zapewniając schronienie i pożywienie wielu stworzeniom oraz czyniły sąsiedztwo Rzeki bezpiecznym, zmniejszając skutki niszczycielskich powodzi. Dzieci z doliny często przychodziły, aby posłuchać ich opowieści, ucząc się od nich o pięknie i mądrości natury, a potem powtarzały je innym. Dzięki nim wszyscy mieszkańcy krainy mogli dowiedzieć się, jak ważne są drzewa i Rzeka, i że tak naprawdę wszyscy jesteśmy połączeni w wielkiej sieci życia…

Grudziądz, końcówka października

W ubiegłym tygodniu udało mi się wygospodarować trochę czasu i wyskoczyć do Grudziądza na kilka dni. Przy okazji zajrzałem do niedawno otwartego Muzeum Handlu Wiślanego FLIS (polecam), mającego siedzibę w jednym ze średniowiecznych spichlerzy, z których słynie miasto. Wiadomo – nie mogłem też nie skorzystać ze sposobności złożenia kolejnej wizyty monumentalnej topoli czarnej, rosnącej przy Cytadeli. Miałem nadzieję, że tym razem uda mi się sportretować ją w całej okazałości. Niestety, wciąż nie było to możliwe. Wyjątkowo wysokie temperatury panujące tej jesieni spowodowały, że tegoroczny okres wegetacyjny wydłużył się o prawie miesiąc (!) i sylwetkę sokory nadal przesłaniały ulistnione gałęzie okolicznych krzewów oraz drzew. Spędziwszy trochę czasu w towarzystwie tej topolowej matrony, przyszło mi na myśl, że jej mroczna aparycja oraz rozmiary sprawiają, iż może kojarzyć się ona z sienkiewiczowską Horpyną. Co ciekawe, rosła wiedźma z powieści „Ogniem i mieczem„, wieszcząca z koła młyńskiego, mieszkała w „Czarcim Jarze”. W pobliżu naszego drzewa – idąc na północ – także można znaleźć coś w rodzaju jaru. Biegnie on ku Wiśle stromym zboczem Kępy Fortecznej i płynie nim (okresowo?) niewielki ciek wodny. W przypadku, gdyby nazwy drzewa zaproponowane we wniosku o objęcie go pomnikową ochroną nie przyjęły się, to „Horpyna” mogłaby stanowić atrakcyjną, nieobojętną dla wyobraźni alternatywę.

Aura raczej nie sprzyjała wędrówkom po lesie (siąpił nieprzyjemny deszcz), ale nie odwiodło mnie to od przeprowadzenia małego rekonesansu zbocza Kępy Fortecznej. W drodze powrotnej moją uwagę zwróciły liczne lisie nory, lipa drobnolistna o intrygującym pokroju oraz pewien okazały jesion.

Odwiedziny u sokory spod grudziądzkiej Cytadeli (27 października br.) i fotografia intrygująco rozgałęzionej lipy drobnolistnej (ostatnie zdjęcie), rosnącej w Lesie Garnizonowym na Kępie Fortecznej.

Tymczasem, po przeciwnej stronie miasta, u stóp drugiej z kęp, między którymi pierwotnie usytuowany był Grudziądz, moja Marzanna wciąż trwa, dumnie eksponując swoją okaleczoną, ale jakże niesamowitą sylwetkę. Czasem, gdy studiuję szczegóły jej postaci, zastanawiam się, czy mieszkańcy pobliskiego osiedla biorą w ogóle pod uwagę, że mają pod nosem jedno z najdziwniejszych krajowych drzew. Sebastian Czeremcha (pozdrowienia) – autor m. in. bloga „Szepty Kniei” (LINK), określił ją mianem dostojnej królowej na tronie powstałym z historii jej próchna. Na zdjęciach obrazujących jej masywne, spływające ku Wiśle, splątane napływy korzeniowe dostrzegł twarze, istoty i stwory. Wśród nich były smok, ośmiornica, czy gnomy grające na trąbkach. Według Sebastiana, Marzanna niesie, jakieś przesłanie od tych swoistych leśnych skrzatów, które strzegą jej przestrzeni. Twierdzi on, że wyjątkowo licznie zgromadziły się wokół drzewa. Czasem straszą, innym razem psocą, ale z natury są dobre.

Faktem jest, że niecodzienna fizjonomia tej topoli potrafi działać na wyobraźnię – zwłaszcza, jeżeli obserwator jest osobą wysoce wrażliwą. Wiem o tym od czasów mojego wczesnego dzieciństwa 🙂 Teraz, wiele lat później – mimo ograniczonych zasięgów tego bloga i moich zdolności pisarskich – staram się pokazywać ją światu, wziąwszy na siebie rolę jednego z jej kronikarzy i orędowników. Niestety, kondycja Marzanny stale pogarsza się. Osobiście, szczególnie niepokoi mnie paskudne uszkodzenie pnia, będące skutkiem wyłamania jednego z potężnych, nisko osadzonych konarów. Feralne miejsce coraz bardziej próchnieje i aktualnie ma postać wielkiej, ziejącej jamy (z jej krawędzi wyrastają korzenie przybyszowe), która niebawem będzie w stanie pomieścić dorosłą osobę. Pośrednim dowodem na postęp rozkładu jest również to, że spory czerwonawy otoczak, tkwiący w splotach jej korzeni, niedawno zapadł się do wnętrza i teraz umiejscowiony jest dużo niżej. Nie ulega wątpliwości, że czas gra na szkodę drzewa, ale z drugiej strony, warto mieć na uwadze, że przemijanie wpisane jest w życie każdej istoty. Marzanna daje nam lekcję odchodzenia, ale jednocześnie wydaje się mieć w sobie jakiś pierwiastek buntu, który – wbrew przeciwnościom – pomaga jej ciągle trwać…

Topola Marzanna i kadry „strzelone” na wysokości Kępy Strzemięcińskiej (na jednym ze zdjęć widać odchody wydry); 26-29 października 2023 roku.

Trzy wrześniowe, wiślane dni (Ujście Radomki – Warszawa, 1-3 września)

Wisła, niby magnes, nieodmiennie mnie przyciąga. Początek września spędziłem w towarzystwie Marcina, spływając z okolic ujścia Radomki do Warszawy moim wysłużonym, aczkolwiek wciąż niezawodnym, nadmuchiwanym „pływadłem”. Przyjemnie było na chwilę skupić się na prostych sprawach, pisząc wersy na wodzie, raz po raz mącąc ją piórem pagaja. Możecie wierzyć lub nie, ale Wisła to potężna siła, która popycha ku morzu nie tylko miliony ton wszelakiej materii, lecz może także wymywać metafizyczny brud świata z zakamarków rozlatanej duszy.

Korzystając z pięknej pogody, delektowałem się otwartą przestrzenią Doliny Środkowej Wisły, gdzie Pani naszych rzek, źródeł i strumieni, wciąż na nowo tworzy swoje dzikie autoportrety. Pozostając w objęciach meandrującej Rzeki, wędrowaliśmy wzrokiem po wysokich, zerodowanych brzegach bezludnych wysp. Sunąc przed siebie, podziwialiśmy dostojne czaple białe i czarne bociany. Mówiąc o ptakach (oczywiście było ich wiele), to najbardziej zapadły mi w pamięć duże stada czajek, zasępiony ślepowron oraz kwokacz, który ganiał za rybkami na płyciźnie, tnąc wodę swoim długim dziobem, jak nożem. W nocy, z piątku na sobotę, niedaleko ujścia Pilicy, ze snu wyrwały nas porykiwania łosi, którym gorliwie wtórowała sowa (wszystko działo się w blasku nisko zawieszonego, trupio-żółtego księżyca). Dzień później, półleżąc przy ognisku, wsłuchiwaliśmy się w rozmaite dźwięki wydawane przez bobry – jęki, chrząknięcia, mruknięcia i pluski. W międzyczasie widzieliśmy też halo wokół słońca (zjawisko optyczne) oraz pociąg widmo, wiozący na wschód groźny, pancerny ładunek. Wisła obdarowała nas obu – Marcin na jednej z piaszczystych ławic znalazł pióro żurawia, którym postanowił udekorować swój kapelusz. Ja tymczasem wróciłem do domu bogatszy o lotkę bielika oraz nowy okruch wiedzy, dotyczący wymyków szarawych. W ciemności – w świetle latarki – oczy tych sporych, ale niezwykle trudnych do zauważenia na piasku pająków świecą, jak diamenciki. Czy są one liczne nad Wisłą? Musicie sprawdzić to sami…