28 grudnia; dzień na zimnej Rzece

Ostatnia sobota roku. Podczas, gdy wielu cieszyło się weekendem w domowym zaciszu, namówiłem Marcina na swoiste spa dla wikingów ;). Pomysł pływania „dmuchańcem” po Wiśle zimą może wydawać się równie sensowny jak noszenie sandałów do nart, ale mi podobają się takie wyzwania.

Od świtu oglądaliśmy więc rzeczny świat skutecznie wyprany z większości barw. Pogoda – szczęśliwie – była niemal bezwietrzna. Tego dnia spokój Rzeki mąciły jedynie nasze pagaje. Nagie sylwetki drzew odbijały się w szarawym lustrze wody, podczas gdy mgła rodziła kolejne wyspy i zakręty. Na trasie z Warszawy do Nowego Dworu Mazowieckiego co jakiś czas widywaliśmy (niezbyt liczne) ptaki. Były to (m. in.) nurogęsi, czaple, kormorany, kruki czy kilka bielików. Jeśli chodzi o ostatnie, to spore wrażenie zrobił na mnie pewien naprawdę majestatyczny birkut, który ucztował na piaszczystej ławicy niedaleko Pieńkowa (w menu była kaczka na zimno). Musicie uwierzyć na słowo – mimo chłodu kąsającego twarze, dłonie i stopy, było wspaniale. Nasza Wisła o tej porze roku ma w sobie jakiś autentycznie pierwotny pierwiastek. Każda chwila na niej jest warta poświęceń…

Jesienny lot nad „Marzanną” i kolejna lekcja przemijania

Jesień. Robi się ponuro i chłodno, a moje myśli niczym kruki, kołują wokół „Marzanny„. W tym roku bywałem w Grudziądzu wyjątkowo rzadko, stąd też nie miałem okazji jej zbyt często widywać. Szczęśliwie, od czasu do czasu, mogę pozwolić sobie na luksus spojrzenia na nią cudzymi oczami.

Nocą, szesnastego października, obejrzałem fotografie i niesamowity film, wykonane przy użyciu drona przez „ARTIDRON Photography”.

Wspomniane materiały pozwalają zobaczyć – niejako z orlej perspektywy – fenomenalny nadrzeczny krajobraz Basenu Grudziądzkiego, ale przede wszystkim stanowią cenny materiał dokumentujący postępujące zamieranie naszej wyjątkowej sokory. Staruszka wciąż stoi na straży wiślanego brzegu, ale nie da się ukryć, że jej sylwetka zmieniła się od czasu, kiedy byłem pod nią ostatnio. Tegoroczne wichury oraz gwałtowne burze przetaczające się przez okolicę dały jej się mocno we znaki. Z rozczapierzonej, pierwotnie dość nisko osadzonej korony ostał się tylko jeden przewodni konar (najgrubszy i najbardziej pionowy). Pozostałe – aktualnie wyłamane – leżą u podstawy drzewa, opierając się o jego masywną bryłę korzeniową. W okrytym szarawą korą pniu zieje przepastna, próchniejąca wyrwa, której dno – pełne wilgotnego murszu, zaczynają porastać ziołorośla.

Po obejrzeniu filmu, długo nie mogłem zasnąć. Wpadłem w krąg myśli o przemijaniu. Samolubnie pragnąłbym, żeby topola, którą znam od dzieciństwa trwała jak najdłużej, ale wiem, że czas i natura są nieubłagane. Obserwując, jak jej stan się sukcesywnie pogarsza, czuję smutek, podobny do tego, który towarzyszy byciu świadkiem starzenia się bliskiej osoby. Patrzenie na utratę sił i postępujące zniedołężnienie jest przygnębiające, ale jednocześnie odczuwa się ciche uznanie dla przeszłości i ciepło wspomnień.

Marzanna” zdaje się z godnością przyjmować swój los. Rozciągnięty w czasie proces jej umierania nie jest spektakularny. Przeciwnie – wydaje się, jakby świadomie wybrała, by odchodzić niespiesznie. W zgodzie z rytmem natury powoli tworzy przestrzeń dla nowego życia. Tracąc kolejne gałęzie i konary, niejako rozbiera się do snu. Rozmywa się w krajobrazie, który przez lata zdobiła, łagodnie osuwając się w ciszę. W jej uroczystym przemijaniu, sękatych, zniszczonych konarach i sponiewieranej sylwetce jest coś poruszającego. To mądrość czasu. Myślę, że można poczuć ją stając w jej cieniu, wsłuchując się w szum Wisły grającej na kamieniach u jej stóp i chrapliwe głosy wędrujących gęsi.

Odchodzenie sędziwej topoli jest dla mnie lekcją. W naturze nie ma wstydu w starości, ani rozpaczy w śmierci. Jest za to miejsce na godność i akceptację przemijania. Gdy grudziądzka sokora o wyjątkowym pokroju wreszcie upadnie, nie przepadnie bez śladu. Powróci do kręgu życia, dając szansę na życie innym istotom. Oglądanie jej na ostatniej prostej istnienia przypomina mi o cyklach natury – o odwiecznym rytmie narodzin i odchodzenia. W umieraniu drzewa jest bowiem coś więcej niż tylko smutny finał. Można dostrzec w nim także piękno – przypomnienie o nieustannym procesie odnowy…

Neolityczna pamiątka

Dzieje naszego gatunku splatały się z rzekami od zawsze. Przyczyną takiego stanu rzeczy było to, iż zapewniały dostęp do wody, pożywienia, czy żyznych gleb, a także stanowiły coś w rodzaju „autostrad”, które umożliwiały łatwe przemieszczanie się oraz transport zasobów. Osiedlanie się w ich pobliżu, często było więc nie tylko dobrowolnym wyborem, ale wręcz koniecznością, która decydowała o przetrwaniu. Nasza wspaniała Wisła – oczywiście – nie stanowi w tej kwestii wyjątku. Istnieje wiele materialnych dowodów, świadczących o tym, że ludzie bytowali w jej sąsiedztwie już w czasach prehistorycznych. Co ciekawe, przy odrobinie szczęścia, można zobaczyć je nie tylko w muzealnych gablotach.

W połowie sierpnia tego roku zafundowałem sobie odrobinę samotności i spływałem swoją Palavą do Płocka. Przy wschodnim krańcu wyspy u styku Wisły i Narwi (tuż przy granicy rezerwatu Kępy Kazuńskie) przypadkowo wypatrzyłem coś ciekawego. Był to dość duży, zbrązowiały kawałek poroża z podejrzanie regularnym otworem. O pomoc w identyfikacji „znajdy” poprosiłem Roberta Wyrostkiewicza, archeologa z Pogotowia Archeologicznego. Wiadomość nie pozostała bez odpowiedzi. Robert szybko potwierdził moje przypuszczenia – przedmiot, o który pytałem był pradziejowym zabytkiem.

Okazało się, że znalazłem motykę, wykonaną z poroża jelenia, której wiek mógł sięgać czasów neolitu. Okres ten, zwany potocznie także epoką kamienia gładzonego, na ziemiach polskich zaczął się mniej więcej 7500 lat temu i wiązał się z wielkim przełomem w życiu ówczesnych społeczności. Wówczas to, ludzie zaczęli porzucać koczowniczy tryb życia na rzecz stałego osadnictwa i stawali się rolnikami. Co do samego materiału, z którego wykonano artefakt, to w epoce kamienia poroże jeleni (ale też reniferów, ponieważ i one występowały wówczas na terenie dzisiejszej Polski) było powszechnie dostępnym, wytrzymałym i stosunkowo łatwym w obróbce surowcem. Wytwarzano z niego nie tylko narzędzia do spulchniania gleby, ale też (m. in.) młotki, siekiery, szydła, harpuny, czy groty włóczni.

Robert – oprócz konsultacji dotyczącej zabytku, pomógł też zgłosić fakt jego znalezienia służbom konserwatorskim. W efekcie, odwiedziłem Wojewódzki Urząd Ochrony Zabytków (WUOZ) w Warszawie, gdzie oddałem motykę oraz udzieliłem informacji na temat miejsca i okoliczności jej pozyskania. Co ciekawe, wzmianki o znalezisku trafiły też na łamy „Super Expressu” oraz portalu informacyjnego „TVN24„, a także przemknęły przez kilka różnych facebookowych profili. Dodatkowo, kilka tygodni po pierwszej wizycie we wspomnianej instytucji, zostałem zaproszony na spotkanie z Wojewódzkim Mazowieckim Konserwatorem Zabytków (WMKZ), czego zupełnie się nie spodziewałem. Finałem była przemiła rozmowa z p. Marcinem Dawidowiczem (WMKZ), p. Anną Grudzińską (Zastępca WMKZ) oraz p. Bogną Radzimińską (Kierownik Wydziału Archeologii WUOZ), po której otrzymałem pamiątkowy dyplom oraz dwie pięknie wydane książki. Nie ukrywam, że rozgłos nieco mnie speszył, ponieważ z natury jestem skromną osobą i nie przepadam za byciem w centrum uwagi. Niemniej jednak, cieszyłem się, że mogłem dotknąć okruchu odległej przeszłości, zabezpieczyć go i finalnie przekazać we właściwe ręce.

Wiślane odmęty bez wątpienia skrywają jeszcze niejedną pradziejową pamiątkę (przedmioty, które zalegają w jej osadach mają wszak odpowiednie warunki, by przetrwać tysiąclecia). Rzeka, co prawda, zazdrośnie strzeże swych skarbów, ale niekiedy bywa łaskawa i szczęśliwcom pozwala co nieco zobaczyć. Spędzając czas nad Wisłą, zawsze warto brać pod uwagę taką możliwość…

Pragnienie wody (opowiastka dziecięca)

Dawno temu, w czasach, gdy świat był jeszcze młody, a zwierzęta, rośliny oraz żywioły jawnie posługiwały się mową, na rozległym, spalonym słońcem pustkowiu żył pewien wąż. Był bardzo stary, a morze piasku, które było mu domem, nie miało przed nim tajemnic. Jego ciało – smukłe i gibkie, lśniło niczym wypolerowana miedź. Dzień po dniu, pełznąc, przemierzał bezwodną krainę, pozostawiając za sobą długi, wijący się ślad. W którąkolwiek stronę by się jednak nie udał, na miejscu zastawał jedynie pustać i piach. Mijały lata, oblicze pustyni pozostawało tak samo surowe i dzikie, lecz w międzyczasie coś innego zaczęło się zmieniać – w sercu węża zaczęło tlić się zarzewie jakiejś przedziwnej myśli.

Pewnego dnia, kiedy słońce kryło się za linią horyzontu, a piaski zaczynały stygnąć, wąż przypadkowo natknął się na starą kobietę. Była dziwna. Jej twarz, poradlona siecią głębokich zmarszczek i bruzd, przypominała maskę z błota, które wyschło zbyt szybko, a oczy emanowały niepokojącą jasnością. Ubrana w znoszoną, szarą szatę, wyglądała, jakby była integralną częścią tej ziemi, ale jednocześnie było w niej coś absolutnie obcego. Nieznajoma siedziała na szczycie wydmy ze wzrokiem utkwionym w dal tak, jakby kogoś lub czegoś wypatrywała.

Mieszkaniec pustyni ostrożnie zbliżył się do niej – nie wiedział bowiem, kim jest ta postać, ani czego można się po niej spodziewać. Czuł się niepewnie, ale zarazem coś w niej go przyciągało.

–Kim jesteś? – zapytał w końcu, a jego głos brzmiał, jak osypujący się piasek.

Staruszka nie spojrzała na niego od razu. W milczeniu wpatrywała się w linię horyzontu, jakby tylko to miało dla niej jakieś znaczenie. Po dłuższej chwili odwróciła się jednak, a na jej twarzy zagościł tajemniczy uśmiech.

–Jestem tą, która zna odpowiedzi na pytania, których jeszcze nie zadałeś – powiedziała spokojnie, jakby była to najbardziej oczywista rzecz na świecie.

Gad zwinął się w ciasną spiralę i patrzył na nią badawczo.

–Czego tu szukasz? – zapytał.

Kobieta zaśmiała się cicho, a jej śmiech przypominał szum ożywczego deszczu.

A może to nie ja czegoś szukam, tylko ty? – odpowiedziała z przekorą. – Czego pragniesz, wężu z pustyni?

Wąż zamyślił się. Pragnienie… To dziwne słowo, wywołało w jego umyśle nieprzyjemny dysonans. Czyżby naprawdę czegoś pragnął? Całe życie spędził na tej jałowej ziemi, która nie pozostawiała miejsca na marzenia. A jednak… Od pewnego czasu nosił w sobie niejasną tęsknotę za czymś, czego nigdy nie widział. Po chwili zastanowienia odrzekł:

Pragnę wody. Pragnę płynąć, tak jak te mityczne rzeki, o których słyszałem w opowieściach wiatru. Chcę płynąć, nie pełzać. Marzę o tym, by zanurzyć się w ruchu, który nie ma końca. Być czymś więcej niż tylko zimnokrwistym dziecięciem pustyni.

Kobieta spojrzała na niego uważnie, a jej oczy były jak dwa niewielkie, ale pełne sekretów jeziora.

–A co, jeśli powiem ci, że możesz stać się rzeką? – zapytała. – Czy oddałbyś wszystko, czym jesteś teraz, aby urzeczywistnić swoje pragnienie?

Zwierzęciem wstrząsnął dreszcz niepokoju. Zawsze był wężem. Znał swoją naturę i postać oraz akceptował ją w pełni. Myśl o przemianie w coś innego, większego, rozbrzmiała w jego sercu, jak echo w ciemności. Co to znaczy, stać się rzeką? Czy to w ogóle możliwe?

–Jak to możliwe? – zapytał.

Tajemnicza postać podniosła się, a wiatr, który nagle się zerwał, zatrzepotał połami jej szaty.

Aby stać się rzeką, musisz oddać swoją skórę. Musisz wyrzec się wszystkiego, co znasz, co dotychczas stanowiło twoje jestestwo. W zamian otrzymasz płynność oraz nieograniczoną przestrzeń do przemieszczania się. Ale… – zawahała się na moment – musisz wiedzieć, że rzeka, choć posiada zdolność ruchu, nigdy nie wraca. Nie odzyskasz więc tego, co poświęcisz.

Wąż zamyślił się. Mógł zrzucić skórę, co było dla niego czymś naturalnym. Ale, czy był gotów bezpowrotnie oddać wszystko inne? Ta myśl przeraziła go, ale jednocześnie była pociągająca.

Następnej nocy, gdy niebo nad pustynią rozbłysło gwiazdami, wąż podjął decyzję. Powoli zaczął zrzucać swoją skórę. Czuł, że każdy jej centymetr schodzi z trudem, jakby zdzierał z siebie nie tylko zewnętrzną powłokę, ale całe swoje dotychczasowe życie. Z każdym ruchem stawał się lżejszy, a jego ciało zaczynało tracić dotychczasową formę. Przestał być wężem – stał się czymś płynnym, co ma za nic granice. Z początku był tylko drobną strużką wody, która wsiąkała w piasek, ale im więcej siebie oddawał, tym bardziej też się rozlewał. Płynął coraz szybciej i szerzej, wypełniając zarówno rozległe doliny, jak i małe zagłębienia terenu. Kraina, która jeszcze do niedawna była jałowa, teraz obficie spłynęła wodą.

Tymczasem, stara kobieta obserwowała z boku tę spektakularną przemianę i uśmiechała się smutno. Jak nikt inny rozumiała, że każda metamorfoza ma swoją cenę. Wąż – teraz rzeka – spełnił swe pragnienie, ale czy był szczęśliwy? To, niestety, na zawsze pozostanie w sferze naszych dociekań…

Warszawa, 26 września

Tegoroczny wrzesień dobiega końca pod znakiem nieprzeciętnie ciepłej aury. Na Ochocie ponownie zakwitły niektóre zmasakrowane przez szrotówka kasztanowce. W zasadzie nic w tym dziwnego, wszak żeby przetrwać, trzeba chwytać się każdego sposobu…

Niechlubny rekord na wodowskazie „Warszawa Bulwary” i smutne znalezisko

Pierwsza połowa września upłynęła pod znakiem suszy. W niedzielę, ósmego września, Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej poinformował, iż wodowskaz na wysokości warszawskich bulwarów pokazał rekordowo niski stan Wisły (zanotowano zaledwie 25 centymetrów). W kolejnych dniach, z uwagi na wysokie temperatury oraz brak przyzwoitych opadów było jeszcze gorzej. Poziom wody spadał aż do 20 centymetrów, co stanowi najniższy wynik zarejestrowany w tym punkcie w całej historii pomiarów.

Wskazania wodowskazu „Warszawa Bulwary” w okresie od 5 do 11 września br.; czarna linia oznacza dolną granicę stanów średnich.

W związku z tą sytuacją, nad Panią Polskich Rzek można było zaobserwować dużo więcej osób niż zwykle. Niektórzy, zwabieni doniesieniami medialnymi, chcieli po prostu popatrzeć, ale trafiali się również tacy, którzy aktywnie penetrowali brzegi, a także wchodzili do wody w poszukiwaniu reliktów przeszłości. Będąc nad Wisłą w tak szczególnym czasie, warto rozglądać się wokół także z innego powodu. Szóstego września, Daniel Dymiński – ojciec zaginionego Krzysztofa (https://dyminski.pl/), zaapelował poprzez Facebooka [LINK], aby spędzając czas nad wysychającą rzeką, zwracać uwagę na obiekty, które mogłyby pomóc rozwiązać niejedną rodzinną tragedię. Państwo Dymińscy niestrudzenie szukają swojego nastoletniego syna, którego ostatni raz widziano pod koniec maja ubiegłego roku, na Moście Gdańskim. Wydają się nie tracić nadziei, lecz biorą też pod uwagę najgorszy scenariusz. Nie jest wszak tajemnicą, iż wiele osób przepada w Wiśle bez śladu, pozostawiając swych bliskich w stanie żalu, tęsknoty i zawieszenia. Rzeka, choć sprawia wrażenie spokojnej, jest bezlitosna. Wiślany nurt stanowi wyzwanie nawet dla najbardziej doświadczonych pływaków, a nieregularne dno sprawia, iż płytka, mętna woda potrafi gwałtownie przechodzić w przepastną głębinę. Zagrożeń tych nie powinno się lekceważyć.

Oczywiście, ostatnio także bywałem nad Wisłą. W sobotę, siódmego września (dzień przed pierwszym tegorocznym, wspomnianym na wstępie rekordem) odwiedziliśmy z Marcinem jedną z moich zwyczajowych „miejscówek”. Tym razem towarzyszyli nam synowie, dla których była to niezwykle ekscytująca wyprawa. Dobre kilka godzin spędziliśmy wędrując po wiślanym korycie, wśród polodowcowych głazów i poczerniałych pni wielkich drzew. W Warszawie celebrowano „Święto Wisły„, dzięki czemu mogliśmy być świadkami przepłynięcia „Wioślarskiej Masy Krytycznej” (flotylla kajaków, SUP-ów i kanadyjek). Na szczycie jednej z niewielkich, zadrzewionych wysp widziałem gołego faceta. Niedaleko krążyło „kormoranado” – wielkie stado kormoranów, które niczym czarny wir kołowały nad Rzeką. Pod naszym czujnym okiem, chłopcy taplali się w namułach i piasku, zbierając muszle, skalne okruchy oraz ogryzione przez bobry patyki. Z zainteresowaniem studiowali też wszechobecną mozaikę zwierzęcych tropów. Kolejne pokolenie wiślanych błotołazów dokonywało swoich małych odkryć, ja natomiast niespodziewanie stanąłem w obliczu tematu, o którym pisał Daniel Dymiński. U podnóża jednej z kamiennych raf wypatrzyłem ludzką czaszkę. Niezwłocznie powiadomiliśmy komisariat policji rzecznej. Patrol, który przypłynął na miejsce, potwierdził zgłoszenie. Szczątki zostały zabezpieczone przez „dochodzeniówkę” i przewiezione do zakładu medycyny sądowej, a my – spełniwszy obywatelski obowiązek – mogliśmy wracać do domu…