Pareidolia łęgu i inne topolowe historie

Był to czas, gdy nasz kontynent budził się ze snu, niczym olbrzym przeciągający się po wiekach zlodowacenia. Ziemia, zrzucała białe brzemię w monumentalnym, lecz niespiesznym procesie. Kiedy jęzory lodowców, niby nieprzyjacielskie armie, wycofywały się – rzeki zyskiwały nowe koryta, a ich doliny stawały się korytarzami, którymi mogło podążyć życie. Gdy klimat ulegał ociepleniu, następowała powolna migracja roślinności. Jako jedne z pionierów, na podbój nowych terenów, ruszyły także nasiona topoli. Niesione przez wiatr i wodę, otoczone puchem drobiny – choć niepozorne – były skazane na sukces. Dzięki swej witalności oraz znakomitym zdolnościom adaptacyjnym, drzewa należące do rodzaju Populus, wraz z końcem epoki lodowcowej na dobre zadomowiły się w Europie i do dzisiaj ich sylwetki stanowią charakterystyczny element dolin naszych rzek. Tutaj też od niepamiętnych czasów stykali się z nimi nasi przodkowie.

Wisła i kilka topól (w środku kadru) rosnących u podnóża jednej z nadwiślańskich polodowcowych wysoczyzn; zdjęcie autorstwa ARTIDRON Photography.

Jedną z wrodzonych potrzeb człowieka jest pragnienie oswajania świata. Proces ten może odbywać się również poprzez tworzenie opowieści. Stojąc w obliczu potężnych i niezrozumiałych sił przyrody ludzie szukali wzorców, które nadawałyby rzeczywistości określony sens. Potężne topole – wyraziste z wyglądu, rosnące nad ciekami wodnymi (postrzeganymi jako linie graniczne między światem ludzi, a sferą nieznanego) z czasem wpisały się w kanon symboli związanych ze śmiercią, przemijaniem, czy różnego rodzaju przemianami. Finalnie, zakorzeniły się więc nie tylko w glebie realnego świata, ale też w sztafażu ludzkiej wyobraźni, stając się elementem mitów, wierzeń i przesądów.

Dzisiaj – poza echem dawnych podań, z niematerialnego dziedzictwa topól niewiele zostało. W stosunkowo krótkim czasie oblicze świata niewyobrażalnie zmieniło się, a one – odarte z tajemniczej aury – dla wielu osób stały się wręcz ledwie tolerowanymi chwastami. Osobiście, stoję po drugiej stronie barykady. Ten rodzaj drzew ogromnie mnie fascynuje (szczególną estymą darzę nasze nadwiślańskie sokory) i nie jestem w stanie pogodzić się z tym, jak niesprawiedliwie są one obecnie postrzegane. Jest dla mnie oczywiste, iż oprócz pełnienia funkcji ozdoby krajobrazu, stanowią też niezwykle ważną część środowiska naturalnego, ale im bardziej je poznaję, tym mocniej przekonuję się również, że to, jak postrzegali je nasi przodkowie mogło mieć określone podstawy. O drzewach często mówi się, że są one biernymi świadkami historii. Topole wydają mi się czymś więcej – widzę w nich żywy pomost między dawnymi wierzeniami a współczesnym rozumieniem otaczającego nas świata. Dzisiaj chciałbym pokazać Wam, że wciąż można dostrzec w nich coś interesującego. Poniżej znajdziecie zlepek kilku moich spostrzeżeń dotyczących tej kwestii.

Naśladowczynie błyskawic

Ludzkość od zawsze fascynowała się błyskawicami, przypisując im zarówno niszczycielską siłę, jak i życiodajną moc. W wielu kulturach pełniły one rolę oręża bogów, służącego do walki z siłami zła. Dla Słowian piorun był atrybutem Peruna – władcy nieba i błyskawic, a jego pierwsze wiosenne uderzenie w ziemię uznawano za akt zapładniający ją. Ktoś mógłby powiedzieć – „OK, ale co u licha błyskawice mają do topoli?” Otóż zaskakująco dużo. Zasadność tego twierdzenia znakomicie ilustrują efekty wypalania drewna tzw. metodą Lichtenberga. Ten nie do końca bezpieczny proces, stosowany przez niektórych artystów i rzemieślników, polega na poddawaniu wilgotnego (lub nasączonego roztworem elektrolitów) drewna działaniu prądu elektrycznego o wysokim napięciu. Prąd, przechodząc przez taki ośrodek, podąża drogą najmniejszego oporu, co finalnie prowadzi do powstania charakterystycznych, fraktalnych rysunków na powierzchni materiału poddawanego zdobieniu. Co istotne, owe czarne, kompleksowo rozgałęzione wzory, do złudzenia przypominają sylwetki sokor (ilustrują to zdjęcia zamieszczone poniżej). Gdy przyjrzysz się wiekowej, mocarnej topoli czarnej, której korony nie pokaleczono piłami, z łatwością zauważysz, że jej konary są rosochate, dynamicznie rozgałęzione, nierzadko tworzące nieregularny zygzakowaty wzór naśladujący właśnie kształt błyskawicy. Cecha ta może mieć zastosowanie praktyczne. Jeśli chodzi o mnie, to owo podobieństwo do błyskawic jest tym, co pomaga mi rozpoznawać „nigry” na zdjęciach satelitarnych oraz ortofotomapach (warunkiem jest, by fotografie były wykonywane w okresie, gdy drzewa są bezlistne). W taki sposób, zanim ruszyłem na rekonesans w terenie, udało mi się namierzyć Horpynę – najgrubszą przedstawicielkę swojego rodzaju w Polsce.

Rosochata sylwetka topoli czarnej (po lewej) [źródło]; deska do krojenia z wypalonymi wzorami Lichtenberga [źródło] (prawy górny róg) oraz kilka nadwiślańskich sokor na ortofotomapie wysokiej rozdzielczości (prawy dolny róg).

Zaskakująca cecha liścia sokory

Chyba każdy, kto spędza dużo czasu nad Wisłą przyzna, że bohaterki niniejszej notatki są niezwykle gadatliwymi drzewami. W okresie wegetacyjnym posiadają one tę właściwość, że w ich korony szumią nawet przy na pozór bezwietrznej pogodzie (celuje w tym zwłaszcza osika). Przyjemny dla ucha, srebrzysty dźwięk, który generują jest dynamiczny. Ma szeroki zakres częstotliwości (z dominującymi pasmami w okolicy 1000 Hz) i zmienny poziom głośności, co może potęgować skojarzenia ze swego rodzaju „mową”. Nietrudno zrozumieć, że mógł to być jeden z powodów, dla których dawni ludzie przypisywali topolom nadnaturalne moce. W szeleście ich liści, doszukiwano się bowiem przesłania z zaświatów. Dzisiaj rozumiemy prawdziwą przyczynę tego zjawiska. Chodzi o specyficzną budowę liści, które posiadają długie, spłaszczone ogonki, dzięki czemu szerokie blaszki liściowe mogą łopotać nawet przy najlżejszym ruchu powietrza. Powyższa cecha topolowego listowia jest znana, lecz chciałbym podzielić się z Wami inną, o której nigdzie indziej nie przeczytacie. Mam na myśli to, że kształt liścia topoli czarnej niemal każdy z nas może w prosty sposób ucieleśnić. W jaki sposób? Najlepiej będzie, jeśli spróbujesz zrobić to samodzielnie.

Wyciągnij przed siebie rozczapierzone dłonie, a następnie złącz je w taki sposób, aby oba palce wskazujące i oba kciuki stykały się ze sobą tak, jak zilustrowałem to na poniżej fotografii.

Dłonie ułożone w sposób odtwarzający romboidalny kształt liścia sokory.

I jak? Jestem pewien, że i Ty jesteś w stanie to dostrzec. Powyższe ćwiczenie wydaje się być pozbawioną głębszego sensu zabawą, mnie jednak składnia do refleksji, iż topole i związana z nimi symbolika mogą być nam bliższe, niż się wydaje.

Pareidolia nadwiślańskiego łęgu

Co ciekawe, okazuje się, że nawet w XXI wieku, gdy nasze związki ze światem przyrody są luźniejsze niż kiedykolwiek, istnieją okoliczności, w których wciąż można niemal namacalnie doświadczyć pewnego rodzaju topolowej mistyki. Jakiś czas temu przekonałem się o tym na własnej skórze. Naturalnym miejscem występowania bohaterek niniejszej notatki są nadrzeczne lasy łęgowe. Z uwagi na bujną roślinność i specyficzny mikroklimat, przyrównuje się je niekiedy do tropikalnych lasów deszczowych. W okresie wegetacyjnym zbiorowiska drzew, wchodzących w skład tego rodzaju ekosystemów (najczęściej są to wierzby i topole, ale też klony jesionolistne, wiązy, czy jesiony) wraz z towarzyszącymi im wiklinami, oglądane od strony rzeki, przypominają wyglądem formacje zielonych chmur o złożonej, wielowymiarowej strukturze.

Wielowymiarowa struktura nadwiślańskiego lasu łęgowego, gdzieś na Mazowszu.

W sierpniu ubiegłego roku miałem przedziwne doświadczenie. W trakcie samotnego spływu Wisłą z okolic Warszawy do Płocka nie oszczędzałem się. Dzień po dniu, od świtu prawie do zmierzchu, pracowicie „mąciłem” wodę pagajem. Dodatkowo, przez dwie noce z rzędu w zasadzie nie spałem. Przeszkadzały mi, między innymi, hałaśliwe skoki ryb, żerujących tuż przy brzegu, uderzenia o wodę bobrowych ogonów (bardzo nie podobała im się moja obecność), czy chrapliwe szczekanie kozłów saren, których kilka włóczyło się po okolicy. Dwukrotnie miałem też gości w obozowisku. Za pierwszym razem były to dwa młode lisy (na zmianę, bezczelnie próbowały podkradać mi rzeczy), a dzień później – w innym miejscu, odwiedziło mnie stadko jeleni. W efekcie, ostatniego dnia wyprawy byłem wypruty. Płynąłem przed siebie, chwilami mając naprawdę ciężkie powieki. Przesuwające się przed oczami monotonne widoki i powtarzalny rytm wiosłowania nie pomagały w utrzymaniu koncentracji. W pewnej chwili, gdzieś wśród wiślanych wysp za Wyszogrodem, z zaskoczeniem zorientowałem się, iż w ekranach nadrzecznej „zieleni” dostrzegam różne niesamowite kształty. Były to (m. in.) ogromne czaszki ziejące pustymi oczodołami, przeraźliwie wyglądające gargulce, głowy czarownic, goblinów lub trolli (często kilka, jedna przy drugiej, niczym głowy wykute w skale Mount Rashmore), a nawet złożone sceny z udziałem fantastycznych straszydeł. To nastąpiło nagle, jak gdyby w mojej głowie ktoś przełożył jakąś wajchę odpowiedzialną za percepcję. Wspomniane wyobrażenia były nad wyraz realistyczne i bez trudu byłem w stanie zobaczyć je niemal w każdym zgrupowaniu drzew. Efekt zapewne potęgowało to, iż świat oglądałem zza szkieł okularów polaryzacyjnych, mocno akcentujących grę światła i cienia. Ponadto, gałęzie poruszały się lekko na wietrze, co przydawało widziadłom pewnej dynamiki.

Czy zwariowałem? Oczywiście, że nie. Wytłumaczenie tego, co mnie spotkało, wbrew pozorom jest proste – dopadła mnie łęgowa pareidolia. Zasadniczo, pareidolia jest zjawiskiem psychologicznym, które polega na dostrzeganiu znanych kształtów w przypadkowych elementach otoczenia (m. in. chmury, skały, czy drzewa). Przyjmuje się, że jest to efekt ewolucyjnego mechanizmu ludzkiego mózgu, który w trosce o życie, preferuje błędnie identyfikować potencjalne zagrożenia (np. głowę drapieżnika w gęstwinie ulistnionych gałęzi) niż je przeoczyć.

Przykłady pareidolii ze świata roślin: słynne „myślące” drzewo oliwne z włoskiej Apulli [źródło], przywiędły kwiat róży [źródło], „drzewny demon” [źródło] oraz uschnięte kwiaty wyżlinu [źródło].

Szukając informacji o tym fenomenie, nie udało mi się natrafić na podobnie sugestywną, jak moja relację. Natknąłem się jednak na stwierdzenie, iż tendencja do interpretowania chaotycznych bodźców wzrokowych jako czegoś znajomego może nasilać się, gdy organizm jest zmęczony, a umysł działa na granicy percepcyjnej wydolności. Już wcześniej byłem świadomy, że „głowa” nie znosi pustki i może wypełniać ją własnymi projekcjami. Nie przypuszczałem jednak, iż zielona scenografia łęgu może wywoływać aż tak spektakularne efekty, oraz że osobiście będzie mi dane czegoś takiego doświadczyć. Współcześnie, lasy łęgowe – podobnie, jak cała dzika przyroda – przegrywają z nieustanną presją człowieka. Doszliśmy do momentu, że stanowią one tylko niewielki procent swojego pierwotnego areału. Niegdyś były jednak powszechne, prawdziwie dzikie i nieporównywalnie trudniej dostępne. Życie w dawnych czasach nie oszczędzało naszych poprzedników, ich przetrwanie wymagało bowiem wielokrotnie więcej wysiłku. W mniejszym stopniu niż my rozumieli, jak funkcjonuje świat i na pewno też nieporównanie częściej (w stosunku do nas) bywali wycieńczeni i głodni. Były to czynniki, które bez wątpienia mogły zwiększać podatność na różne pareidoliczne przeżycia. Po tym, czego doświadczyłem osobiście, jestem pewien, że mogły mieć one istotny wpływ na powstawanie mitów i wierzeń związanych z drzewami – szczególnie w kontekście symboliki związanej ze śmiercią i światem funkcjonującym poza przestrzenią dostępną zwyczajnemu postrzeganiu. Niestety, zagadnienie to wydaje się umykać ludziom zawodowo zajmującym się etnobotaniką, czy antropologią kulturową. Może warto byłoby zwrócić na podobne kwestie większą uwagę? Widzę tu ponadto potencjalne pole do badań z zakresu psychologii lub neurokogniwistyki nad wpływem naturalnej przestrzeni trójwymiarowej na ludzką percepcję.

Sokorowa menażeria

Latem, wałęsając się po nadwiślańskim łęgu wierzbowo-topolowym (Salici-populetum), nietrudno zrozumieć, dlaczego wielu określa go mianem „dżungli”. Oba ekosystemy charakteryzują się wszak wilgotnym mikroklimatem, bogactwem roślinności oraz złożonymi sieciami zależności, w których uczestniczą liczne gatunki roślin i zwierząt. Podobnie jak tropikalne lasy, łęgi pełnią ponadto istotną rolę w retencji wody, filtracji zanieczyszczeń, czy regulacji lokalnego klimatu, a cykliczne zalewanie ich sprzyja tworzeniu mozaiki różnych siedlisk przyrodniczych.

Typową cechą lasu, w którym w miarę niezakłócenie trwają naturalne procesy jest duża ilość martwego drewna. W zbiorowiskach leśnych nad Wisłą bezdyskusyjnie sprzyja temu obecność topoli. Jak wiadomo, są one mistrzyniami szybkiego wzrostu (mogą piąć się ku niebu nawet ponad dwa metry rocznie), ale zdolność ta ma swoją cenę. Ich drewno, mianowicie, ma niezbyt zwartą strukturę, co czyni je podatnym na różnego rodzaju uszkodzenia. Nie powinieneś być zatem zdziwiony, jeśli pod naprawdę wiekową nadrzeczną topolą zobaczysz swoisty krąg obłamanych konarów i gałęzi. Co ciekawe, fragmenty starych sokor (zwłaszcza, gdy są pozbawione kory) mogą mieć bardzo interesującą formę. Swym pokrojem nierzadko przypominają kości lub czaszki zwierząt. Dodatkowo, w odsłoniętych napływach korzeniowych, czy uszkodzonych fragmentach potężnych pni, nierzadko można dopatrzeć się też obecności różnych fantastycznych stworów (wracamy do tematu pareidolii).

Godne uwagi jest, że przebijając się przez gąszcz informacji o rodzaju Populus, nie natknąłem się dotychczas na podobne spostrzeżenia. Przyznaję – trochę mnie to dziwi, ponieważ studiując detale sylwetek protagonistek dzisiejszego wpisu, często miewam różne zoomorficzne skojarzenia i dla mnie są one czymś oczywistym (aby nie być gołosłownym, udostępniam garść fotografii obrazujących przedstawicieli owej topolowej menażerii).

Kilka pokazywanych już na tym blogu zoomorficznych fragmentów starych sokor.

Niewykluczone, że wspomniana luka informacyjna wynika stąd, iż ludzie na ogół obcują z miejskimi drzewami, które rzadko dożywają swych dni w spokoju i raczej nie osiągają rozmiarów maksymalnych dla swojego gatunku. W miastach obłamane konary zwykle są szybko usuwane, a uszkodzone, dziuplaste lub po prostu nietypowo wyglądające drzewa nierzadko wycina się pod pretekstem eliminowania potencjalnych zagrożeń. Ponadto, wielu z nas – w nieustannej pogoni za innymi sprawami – zwyczajnie nie poświęca przyrodzie zbyt wielkiej uwagi.

Kończąc powyższą dygresję – swoisty bestiariusz, zaklęty w topolowym drewnie naprawdę istnieje. Przypuszczam, że właśnie tego rodzaju widoki mogły być pierwotnym bodźcem, który doprowadził do powstania mitologicznych przekazów o istotach zamienionych w topole (Heliady opłakujące śmierć Faetona, czy też nimfa Leuke) lub do przekonania, że drzewa te mogą być siedzibami duchów, albo że w ich pobliżu łatwo o kontakt z takowymi. Jasne – może zbytnio się zapędzam (wysuwanych przeze mnie tez nie da się zweryfikować), ale faktem jest, że zwracanie uwagi na drzewa porastające łęgi może być siłą napędową dla wyobraźni czułego obserwatora. Mam nadzieję, że i Wy będziecie mogli się kiedyś o tym naocznie przekonać.

Od ptasiej czatowni do mitologii

Lubię samotne spływy środkową Wisłą. Oferują one nie tylko możliwość osobistego udziału w pasjonującej przygodzie, ale przede wszystkim umożliwiają nieskrępowane obcowanie z nieujarzmioną przyrodą. Naturalnym elementem takich „vistuliad” są obserwacje ptaków, dla których Rzeka stanowi niezwykle atrakcyjne siedlisko (zanotowano tu występowanie ponad 250 gatunków). Poruszam ten temat nie bez powodu. Mam mianowicie przypuszczenie, że do specyficznego sposobu, w jaki przez wieki postrzegano topole, pośrednio przyczynić się mogły także spotkania z niektórymi przedstawicielami tej pierzastej ferajny (oczywiście, nie tylko nad Wisłą, ale ogólnie nad rzekami).

Lustrując nadwiślański krajobraz z poziomu łodzi, bez trudu dostrzeżesz sokory i białodrzewy, które obumierają (lub już obumarły) stojąc. Ze względu na swoją strukturę oraz imponującą wysokość (nierzadko przekraczającą trzydzieści metrów), wystawiającą je ponad linię innych drzew, stanowią idealne czatownie dla bielików i kruków. Masywne, uschnięte konary, które straciły zdolność do fotosyntezy, zapewniają tym ptakom doskonały punkt obserwacyjny.

Martwa, nadwiślańska topola – wymarzona ptasia czatownia.

Podczas spływu, często widzę je właśnie w takich okolicznościach. Dla człowieka współczesnego, który zatracił potrzebę odczytywania sensu w gąszczu mitologicznych kontekstów, spotkanie z nimi nie wykroczy poza ramy atrakcyjnej obserwacji ornitologicznej. Warto jednak pamiętać, iż w wielu kulturach zarówno kruk, jak i bielik nie były zwyczajnymi ptakami. Orzeł – z racji swej siły i majestatu – przede wszystkim reprezentował potęgę bogów. Niekiedy był także strażnikiem, mającym baczenie na świat. Kruki, inteligentne i stroniące od ludzi, nad wyraz często kojarzone były z kolei ze śmiercią i wędrówką dusz między światami (podczas której niekiedy pełniły rolę przewodników). Biorąc to pod uwagę, wydaje się zrozumiałe, że ktoś wrażliwy i mocno zakorzeniony w dawnych wierzeniach, spotkanie z bielikiem lub krukiem mógł odczytywać jako moment mistyczny, niosący przesłanie od duchów przodków czy bogów. Jeżeli ptaki te będą szczególnie często obserwowane na wierzchołku topoli, to czy nie wydaje się logiczne, że również i ona z czasem stanie się elementem zbioru tych samych mitologicznych pojęć i znaczeń? Nie wiem, co o tym myślicie, ale do mnie przemawia taka koncepcja.

Podsumowując, mam nadzieję, że udało mi się na nowo zaczarować topole w Waszych oczach i pokazać, że nadal mogą kryć w sobie coś intrygującego. W dobie, gdy tempo życia zdaje się przytłaczać nasze zmysły, a ludzkość stoi na kolejnym rozdrożu, warto zatrzymać się na chwilę, by nawiązać bliższą więź z otaczającym nas światem. Pretekstem może być spotkanie z jakąś sędziwą topolą. Odkrywając ponownie piękno tego rodzaju drzew, mamy szansę na nowo (i po swojemu) odczytać w większości zapomniane konteksty. Obcowanie z nimi może budzić nie tylko echo głębokich skojarzeń z mitologicznymi opowieściami, które niegdyś kształtowały ludzką wyobraźnię, ale niewykluczone, że stanie się też karalizatorem, który pozwoli też lepiej zrozumieć siebie i odnaleźć równowagę wewnętrzną w harmonii z naturą. Kończąc ten wpis, właśnie tego sobie oraz wszystkim Wam życzę…

Jesienny lot nad „Marzanną” i kolejna lekcja przemijania

Jesień. Robi się ponuro i chłodno, a moje myśli niczym kruki, kołują wokół „Marzanny„. W tym roku bywałem w Grudziądzu wyjątkowo rzadko, stąd też nie miałem okazji jej zbyt często widywać. Szczęśliwie, od czasu do czasu, mogę pozwolić sobie na luksus spojrzenia na nią cudzymi oczami.

Nocą, szesnastego października, obejrzałem fotografie i niesamowity film, wykonane przy użyciu drona przez „ARTIDRON Photography”.

Wspomniane materiały pozwalają zobaczyć – niejako z orlej perspektywy – fenomenalny nadrzeczny krajobraz Basenu Grudziądzkiego, ale przede wszystkim stanowią cenny materiał dokumentujący postępujące zamieranie naszej wyjątkowej sokory. Staruszka wciąż stoi na straży wiślanego brzegu, ale nie da się ukryć, że jej sylwetka zmieniła się od czasu, kiedy byłem pod nią ostatnio. Tegoroczne wichury oraz gwałtowne burze przetaczające się przez okolicę dały jej się mocno we znaki. Z rozczapierzonej, pierwotnie dość nisko osadzonej korony ostał się tylko jeden przewodni konar (najgrubszy i najbardziej pionowy). Pozostałe – aktualnie wyłamane – leżą u podstawy drzewa, opierając się o jego masywną bryłę korzeniową. W okrytym szarawą korą pniu zieje przepastna, próchniejąca wyrwa, której dno – pełne wilgotnego murszu, zaczynają porastać ziołorośla.

Po obejrzeniu filmu, długo nie mogłem zasnąć. Wpadłem w krąg myśli o przemijaniu. Samolubnie pragnąłbym, żeby topola, którą znam od dzieciństwa trwała jak najdłużej, ale wiem, że czas i natura są nieubłagane. Obserwując, jak jej stan się sukcesywnie pogarsza, czuję smutek, podobny do tego, który towarzyszy byciu świadkiem starzenia się bliskiej osoby. Patrzenie na utratę sił i postępujące zniedołężnienie jest przygnębiające, ale jednocześnie odczuwa się ciche uznanie dla przeszłości i ciepło wspomnień.

Marzanna” zdaje się z godnością przyjmować swój los. Rozciągnięty w czasie proces jej umierania nie jest spektakularny. Przeciwnie – wydaje się, jakby świadomie wybrała, by odchodzić niespiesznie. W zgodzie z rytmem natury powoli tworzy przestrzeń dla nowego życia. Tracąc kolejne gałęzie i konary, niejako rozbiera się do snu. Rozmywa się w krajobrazie, który przez lata zdobiła, łagodnie osuwając się w ciszę. W jej uroczystym przemijaniu, sękatych, zniszczonych konarach i sponiewieranej sylwetce jest coś poruszającego. To mądrość czasu. Myślę, że można poczuć ją stając w jej cieniu, wsłuchując się w szum Wisły grającej na kamieniach u jej stóp i chrapliwe głosy wędrujących gęsi.

Odchodzenie sędziwej topoli jest dla mnie lekcją. W naturze nie ma wstydu w starości, ani rozpaczy w śmierci. Jest za to miejsce na godność i akceptację przemijania. Gdy grudziądzka sokora o wyjątkowym pokroju wreszcie upadnie, nie przepadnie bez śladu. Powróci do kręgu życia, dając szansę na życie innym istotom. Oglądanie jej na ostatniej prostej istnienia przypomina mi o cyklach natury – o odwiecznym rytmie narodzin i odchodzenia. W umieraniu drzewa jest bowiem coś więcej niż tylko smutny finał. Można dostrzec w nim także piękno – przypomnienie o nieustannym procesie odnowy…

Gaj wiekowych białodrzewów / „Biała Bogini” Roberta Gravesa

Zostawiłem łódkę na brzegu, by zapuścić się do enklawy nadrzecznej „zieleni” (zwabiony głosem starego kuglarza – kruka). Wkrótce, trzymając w dłoni czarne pióro, stałem pośród grupy potężnych drzew. Pobliska Rzeka płynęła bezgłośnie, ale ta część łęgu grała swoją własną muzykę. Wypełniał ją srebrzysty szmer liści, które poruszane wiatrem, naprzemiennie migotały – to zieloną, to białą stroną. Okazało się, że przypadkowo trafiłem do gaju wiekowych białodrzewów (Populus alba). Spoglądając na postawne, ale i wyjątkowo zgrabne sylwetki topoli, można było odnieść wrażenie, że są one nie tylko obserwatorami upływającego czasu, ale też stróżkami tajemnic, których zrozumienie wymaga czegoś więcej niż tylko wiedzy.

Stojąc pod nimi, kołowałem myślami wokół „Białej Bogini”, autorstwa Roberta Gravesa (1895-1985). Jeżeli ktoś z Was nie zetknął się dotychczas z tym dziełem, to jest ono zarówno erudycyjnym studium mitologii, jak i swoistym manifestem poetyckim, w którym autor próbuje uchwycić esencję dawnego, magicznego myślenia oraz jego wpływu na współczesną kulturę i sztukę. Według niego wszystkie prawdziwe inspiracje poetyckie oraz mitologiczne mają swoje źródło w czci dla archetypowej postaci kobiecej, związanej z cyklami natury, płodnością, śmiercią i odrodzeniem. Ze swoją zdolnością do wplatania mitologii w tkankę rzeczywistości, wywołuje on w czytelniku poczucie, że każdy element przyrody kryje w sobie pradawną mądrość. Dotyczy to również drzew, wśród których znajdziemy także topolę białą.

Graves opisuje ją w różnych kontekstach. Jest to przede wszystkim drzewo graniczne, które oddziela świat żywych od domeny umarłych, często pojawiające się w rytuałach i ceremoniach dotyczących przejścia między życiem a śmiercią. Z racji posiadania dwubarwnych liści (zielonych z wierzchu, od spodu natomiast pokrytych białym kutnerem) w starożytnych podaniach uosabiała ona dualizm i przemianę. Prawdopodobnie też z tego powodu białodrzew znajdował zastosowanie w dawnych tradycjach magicznych i rytualnych w obrzędach ochronnych, czy oczyszczających. Dodatkowo, autor „Białej Bogini” podaje również przykłady, że drzewa tego gatunku – na przestrzeni dziejów – inspirowały poetów. Nietrudno domyślić się, że nawiązania do topoli białej w tym konkretnym kontekście dotyczyły najczęściej wyrażania melancholii, symboliki przemijania lub refleksji nad losem człowieka.

Treść „Białej Bogini” była i nadal pozostaje kontrowersyjna. Krytycy zarzucali Gravesowi brak akademickiego rygoru i spekulatywne interpretacje, często pozbawione solidnych dowodów. Trudno się z tym nie zgodzić, jednak nie sposób również zaprzeczyć, że wiekowe topole białe mają w sobie pewien tajemniczy powab. Urok ten na pewno ma potencjał, by głęboko poruszyć czułego obserwatora. Zwłaszcza, gdy rosną one w grupie – nietknięte piłą – w kipiącym zielenią, bezludnym, nadrzecznym lesie.

Jestem jednym z tych, którzy mieli zaszczyt przebywać w gaju wiekowych białodrzewów. Byłem, widziałem, czułem i mam wrażenie, że wiem. W takich miejscach naprawdę mogły rodzić się poezja i mity…

Gdzie człowiek nie może, tam bóbr pomoże… (SPROSTOWANIE do „Ujście Rudawki – zły sen melioranta”)

Na początku 2021 roku opublikowałem krótki tekst dedykowany Rudawce – niepozornej warszawskiej rzeczce, stanowiącej lewobrzeżny dopływ Wisły (LINK). Informowałem w nim, że okolice jej ujścia zostały przekształcone przez bobry. Niestety, okazało się, że przy tej okazji nie ustrzegłem się wpadki. To, co wziąłem za końcowy odcinek wspomnianej rzeki w rzeczywistości było ciekiem wypływającym ze zbiornika, będącego częścią „Zakładu Farysa” (przepompownia ścieków). Prawdziwe ujście, znajduje się mniej więcej kilometr dalej w górę Wisły, i możecie zobaczyć je na poniższych fotografiach.

Artek i ujście Rudawki (5 marca tego roku). Na zdjęciu po prawej odcisk bobrowej łapy…

Rudawka u kresu swej drogi, przedstawia dość nieciekawy widok. Wylewa się z niedużego przepustu, biegnącego pod „Wisłostradą”, a następnie w postaci krótkiej, niezbyt szerokiej strugi zasila mętne wody Królowej naszych rzek. Nie widzę problemu, by przyznać się do błędu. Mam w sobie wiele pasji, która powoduje, że niekiedy działam zbyt raptownie. Nie cofnę czasu, ale pocieszam się, że tylko głupcy nie mylą się nigdy (przynajmniej tak twierdził Sokrates). Co ciekawe, okazuje się, że moje słowa w pewnym sensie wyprzedziły rzeczywistość, albowiem w międzyczasie miejscowy klan bobrów rzeczywiście zabrał się za Rudawkę. W dodatku stało się to w Lesie Bielańskim, czyli tam, gdzie renaturyzacja cieku była najbardziej potrzebna. Całkiem możliwe, że do „bobrowej” ekspansji przyczyniły się prace związane z budową nowego kolektora ścieków. Od dłuższego czasu w miejscu, które opisałem w feralnym wpisie dużo się dzieje. W pas nadrzecznych zadrzewień „wgryzł” się wielki nasyp, będący elementem placu budowy. Dokonano też rzezi drzew, ciężkie maszyny robią typowy dla siebie hałas, a do rozlewiska sączy się jakaś ropopochodna substancja…

Kadry z bobrowej enklawy, opisanej we wpisie „Ujście Rudawki – zły sen melioranta” (styczeń tego roku). Przykry widok…

Mimo wszystko, futrzaści maruderzy, którzy przeszli za wał przeciwpowodziowy, zawędrowawszy do Lasu Bielańskiego, mocno zmienili oblicze tamtejszej Rudawki. Tuż przed przepustem, w którym znika rzeczka – wiedzenone instynktem bobry – wybudowały tamę, która spiętrzyła wodę na tyle, że w Lesie powstało piekne rozlewisko. To wspaniała wiadomość, ponieważ jedną z największych bolączek tego niewielkiego, ale niezwykle cennego przyrodniczo miejsca, był właśnie niedobór wody. Przesuszenie gruntu szczególnie negatywnie odbijało się na kondycji łęgu jesionowo-wiązowego, rosnącego na dawnej terasie zalewowej Wisły. Od lat było wiadomo, że sytuacja jest niewesoła i że problem będzie się pogłębiał, jednak nie szły za tym zdecydowane działania. Dalsze zwlekanie z pewnością nie przyniosłoby niczego dobrego. Tymczasem, bobry przyszły z niespodziewaną odsieczą i, przynajmniej w tym momencie, wszystko wydaje się zmierzać w dobrym kierunku.

Dzieło bobrów w Lesie Bielańskim (styczeń tego roku).

Przyroda zostawiona sama sobie na ogół działa najlepiej. Są co prawda powody do optymizmu, ale dalsze losy Rudawki wcale nie są pewne. Podejście decydentów do tego cieku doskonale obrazuje niedawna wypowiedź prezesa Wód Polskich („Wody” to twór prawny obejmujący strukturę polskich organów administracji wodnej). Zgodnie z nią rzeka Rudawka na terenie Warszawy nie istnieje (!) [źródło]. Czy rzeczywiście jest ona jedynie (sprawiającym problemy) odbiornikiem wód opadowych i roztopowych z terenu miasta? Ludzie tacy, jak ja widzą to zgoła inaczej. Niepozorna Rudawka – mimo jej ujarzmienia – wciąż pozostaje ważnym elementem wodnej układanki Stolicy, ponieważ wokół niej nadal ogniskuje się życie. Jeżeli los naszych rzek ma się odmienić, urzędnicy powinni zmienić optykę. Przekonywanie ich może być żmudną pracą, ale trzeba to robić. Tymczasem, niech bobry „bobrują” dalej. Kto wie, być może jeszcze kiedyś usłyszymy śpiew kumaka w Lesie Bielańskim. Może wrócą strzeble potokowe. Ciekawe, jak to się skończy…

PS. Polecam świetny artykuł, autorstwa p. Agnieszki Gołębiowskiej o bobrach z Rudawki, który kilka miesięcy temu ukazał się na stronie Urzędu Dzielnicy Bielany m.st. Warszawy. Możecie przeczytać go TU.

Topola „Marzanna” pomnikiem przyrody

Niedługo początek kalendarzowej wiosny. Dni stają się dłuższe, co powinno nastrajać nas coraz bardziej pozytywnie, jednak świat działa na przekór i rzeczywistość, w której aktualnie się znajdujemy, wydaje się nabierać coraz mroczniejszych kolorów. W bezpośrednim sąsiedztwie naszego kraju rozgrywa się brutalny konflikt zbrojny, w wyniku którego cierpią miliony osób. Każdego dnia docierają do nas nowe informacje o tragedii, jakiej doświadczają mieszkańcy Ukrainy. Bezpardonowe bombardowania miast, ofiary wśród ludności cywilnej, exodus uchodźców. Dodatkowo, sytuacja międzynarodowa robi się coraz bardziej napięta i naprawdę nie wiadomo, jaki będzie dalszy rozwój wydarzeń. Wszystko to zasiewa w mym umyśle ziarno niepokoju i wprawia w tryb niespokojnego wyczekiwania.

Jednym z nielicznych jasnych akcentów ostatnich dni jest dla mnie pismo z Urzędu Miejskiego w Grudziądzu (otrzymałem je wczoraj) informujące, że topola „Marzanna” została oficjalnie uznana za pomnik przyrody (LINK do związanej z tym uchwały). Zaproponowana przeze mnie nazwa również została zaakceptowana i niniejszym stała się oficjalnym imieniem tego wspaniałego drzewa. Cieszę się niezmiernie, ale jednocześnie wciąż nie do końca dociera do mnie to, co właśnie się stało. Gdzieś w środku sam chyba nie do końca wierzyłem, że uda się doprowadzić tę sprawę do pomyślnego finału. Na szczęście urzędnicy z Wydziału Środowiska grudziądzkiego Urzędu Miejskiego, przedstawiciele Państwowego Gospodarstwa Wody Polskie (Zarząd Zlewni w Tczewie), a także grudziądzcy radni, którzy głosowali za przyjęciem uchwały, okazali się otwarci na głos obywatela i przychylili się do złożonego wniosku. W tym miejscu chciałbym serdecznie podziękować wszystkim osobom, które były zaangażowane w tę sprawę.

Topola czarna „Marzanna” (fotografia z 7 sierpnia ubiegłego roku).

Co ciekawe, „Marzanna” z dnia na dzień cieszy się coraz większym zainteresowaniem. Potwierdzają to statystyki dotyczące częstotliwości odwiedzin znacznika na mapach Google, który wskazuje jej położenie. Okazuje się, że od 27 marca 2021 roku „kliknięto” w niego ponad 54 000 razy (!), co – zważywszy na liczbę mieszkańców Grudziądza – jest naprawdę imponującym wynikiem. Myślę, że jest to najlepszy dowód na to, że to konkretne drzewo ma realny potencjał, by stać się przyrodniczą wizytówką okolicy, a decyzja o objęciu go prawną ochroną była w pełni uzasadniona.

Cieszę się, że mogłem dołożyć swoją skromną cegiełkę na rzecz ochrony nadwiślańskiej przyrody, ale to uczucie ma lekko gorzki posmak. Żałuję, że nie zająłem się sprawą już kilka lat temu, gdy „moja” sokora znajdowała się w znacznie lepszej kondycji. Na pewno wyciągnę z tego jednak naukę na przyszłość, ponieważ jest jeszcze wiele bezimiennych rodzimych topoli, o których ochronę warto zawalczyć…

Zachęta do topolowych „pielgrzymek”

W naszym kraju wiele osób odczuwa potrzebę pielgrzymowania do sanktuariów i miejsc kultu religijnego, słynących z relikwii świętych oraz cudownych obrazów (np. Częstochowa, Licheń, czy Łagiewniki). Ja z kolei, od czasu do czasu, lubię wcielić się w rolę kogoś w rodzaju topolowego pątnika. Nasze rodzime topole czarne (szczególnie te sędziwe) to drzewa, do których czuję szczególne powinowactwo. Osoby pokładające wiarę w horoskopach, mogłyby doszukiwać się źródła tego zjawiska w tym, że przyszedłem na świat czwartego lutego. Data ta według systemu astrologicznego, opracowanego przez niejakiego Edgara Blissa (Astrologie Gauloise„) oznacza bowiem, że znajduję się pod szczególną opieką topoli. Oczywiście takie nadnaturalne wyjaśnienie jest bardzo atrakcyjne, jednak moje umiłowanie tego gatunku drzew ma o wiele bardziej konwencjonalną przyczynę. Dorodna topola czarna to coś, wobec czego trudno jest pozostać obojętnym – zwłaszcza, gdy jest się wrażliwą duszą. W malarstwie i literaturze można znaleźć sporo przykładów dzieł, których twórcy inspirowali się obecnością topól włoskich (zwanych też lombardzkimi) w krajobrazie. Odczucia, jakie wywołują te drzewa o smukłym pokroju, będące męskimi kultywarami topoli czarnej, bledną jednak w zestawieniu z tym, co czuje się stojąc naprzeciw potężnej, nadwiślańskiej sokory.

Rodzime topole czarne – posępne boginie nadrzecznego lasu.

Olbrzymi pień tej ostatniej, obfitujący w malownicze bruzdy i zagłębienia, bulwiaste narośle oraz wiązki pędów odroślowych, a także wielka rosochata korona sprawiają, że śmiało można pokusić się o nadanie jej miana posępnej bogini nadrzecznego lasu. Drzewa te z racji niesamowitego tempa wzrostu oraz zdolności do masowego rozsiewania się, są dla mnie ponadto czymś w rodzaju symbolu nieujarzmionej wolności. Wydaje mi się, że nie tylko ja mam podobne skojarzenia. Niewykluczone, że wspomniane cechy tego gatunku drzew oraz to, iż ongiś stanowiły one powszechny element polskiego krajobrazu, były powodem, dla którego wybierano je do nasadzeń w tak zwanych ogrodach patriotycznych. Tego typu miejsca powstawały w okresie utraty niepodległości Polski, po trzecim rozbiorze i zawierały zaszyfrowane przesłanie. Obecnie sprawa przedstawia się jednak zupełnie inaczej, ponieważ w powszechnym odczuciu topole czarne są uważane za krótkowieczne chwasty – co absolutnie nie ma pokrycia w rzeczywistości. Póki co, można znaleźć jeszcze naprawdę imponujące egzemplarze sędziwych sokor, które niezłomnie trwają na swoich stanowiskach, ale przyszłość gatunku jest niestety niepewna. Jest tak między innymi dlatego, że z każdym kolejnym rokiem ubywa siedlisk, w których mogłyby się one naturalnie odnawiać i dokonywać swobodnej ekspansji. Na ich niekorzyść działa też fakt, że posiadają zdolność do łatwego krzyżowania się z uprawianymi topolami obcego pochodzenia, co mocno zagraża ich czystości genowej. Wziąwszy pod uwagę powyższe kwestie, jestem przekonany, że od czasu do czasu warto się ruszyć i, z otwartym sercem, odwiedzić jakąś sokorę. Spotykając się z drzewem, dobrze wsłuchać się w siebie, a gdy pojawi się nić emocjonalnej więzi z nim, można też (słowem, rysunkiem lub zdjęciem) dać później świadectwo jego nietrwałej wyjątkowości. Gorąco wszystkich do tego zachęcam.

Topolowy „totem”

Jakiś czas temu na terenie warszawskiego ogrodu zoologicznego wycięto kilkadziesiąt starych topoli. Pozbawiony korony pień jednej z nich (717 cm obwodu, mierząc na wysokości pierśnicy) pozostawiono na miejscu jako tak zwanego świadka. Stoję na stanowisku, że jeżeli nie ma innej możliwości i drzewo musi zostać ścięte, to – w przypadku braku przeszkód – warto zachować je choćby w takiej postaci. Tego rodzaju „totem” jest bowiem nie tylko świadectwem minionej wspaniałości drzewa, ale też inwestycją w różnorodność biologiczną okolicy.

Martwe drewno – ulegając procesom naturalnego rozkładu – zwraca otoczeniu gromadzone przez lata pierwiastki, jednocześnie stając się stołówką i przytuliskiem dla wielu różnych istot. Jak mogliśmy się przekonać, należą do nich nie tylko grzyby, glony, porosty, bezkręgowce i ptaki. Wypróchniała jama u podnóża topolowego „totemu”, zwróciła także uwagę ciekawskiego Artka (Homo sapiens var. Curiosus), który nie omieszkał wgramolić się do środka i wewnątrz spodobało mu się na tyle, że musieliśmy wyciągać go siłą :).

Jeżeli chcielibyście zobaczyć na własne oczy tę swoistą pamiątkę po topoli czarnej, zdobiącej niegdyś stołeczne ZOO, wówczas – zwiedzając to miejsce – kierujcie się ku skrzyżowaniu ścieżek między wybiegami zebr, wielbłąda dwugarbnego i osłów somalijskich.

Przemyślenia sprowokowane wierzbowym „M1”

Gwałtowny rozwój nauki i technologii, który nastąpił w ciągu ostatnich kilku dekad i związane z nim odkrycia sprawiły, że zaczęliśmy coraz lepiej rozumieć budowę składowych otaczającego nas świata oraz mechanizmy jego funkcjonowania. Mimo to, z jakiegoś niezrozumiałego powodu, coraz grubszą kreską odcinamy się od środowiska naturalnego i eksplorujemy je, jakby jutro miało nie nadejść. W efekcie doprowadziliśmy do katastrofy klimatyczno-ekologicznej, która realnie zagraża istnieniu życia na naszej planecie. Co ciekawe – biorąc pod uwagę systemy wierzeń rdzennych ludów plemiennych – można założyć, że takie antropocentryczne podejście stoi w sprzeczności z postrzeganiem natury, jakiemu ludzkość mogła hołdować przez większość swego istnienia. Gdy słowo pisane nie miało znaczenia, a opowieści krążyły z ust do ust, drzewa, góry, kamienie, czy cieki wodne były uważane za siedziby różnego rodzaju duchów (albo wręcz same były obdarzone duszami), z którymi należało się liczyć. Zbieracz-łowca wiedział doskonale, że nie jest panem wszelkiego stworzenia, lecz zwykłym członkiem szerszej, biotycznej wspólnoty.

Kilka dni temu wędrując błotnistymi ścieżkami wśród nadwiślańskich łąk, zabrnąłem do miejsca, w którym rosła potężna, ogłowiona wierzba. We wnęce powstałej przez wyłamanie sporej części jej pnia ktoś postawił nadgryzione zębem czasu dziecięce krzesełko. Patrząc na tę oryginalną „instalację” pomyślałem, że w zasadzie tak mogłaby wyglądać współczesna siedziba jakiejś wierzbowej driady. Po powrocie do domu zacząłem zastanawiać się, jak wyglądałby nasz świat, gdyby przetrwała wiara w to, że zwierzęta, wiekowe, dziuplaste drzewa o pomnikowych rozmiarach, meandrujące rzeki, bystre strumienie, czy górskie szczyty są obdarzone duszami, lub posiadają nadprzyrodzonych opiekunów. Czy wówczas również traktowalibyśmy przyrodę w tak podmiotowy sposób? Nie znalazłem odpowiedzi na to pytanie, ale wydaje mi się, że świat byłby bardziej harmonijnym miejscem, gdybyśmy przestali spoglądać na niego wyłącznie ze swojego punktu widzenia. Historia naszego gatunku to zaledwie jedna sekunda na dwudziestoczterogodzinnej tarczy zegara istnienia Ziemi. Podejmując działania, które mogą wywierać wpływ na środowisko, wypadałoby o tym fakcie pamiętać…

Nowe, niespodziewane wieści (SW „Siarzewo”)

Przedwczoraj wieczorem (18 sierpnia), jak grom z jasnego nieba gruchnęła pewna wiadomość. Minister Klimatu i Środowiska – p. Michał Kurtyka, wydał niespodziewaną decyzję o uchyleniu w całości i przekazaniu do ponownego rozpoznania Regionalnemu Dyrektorowi Ochrony Środowiska w Bydgoszczy postępowania w sprawie wydania decyzji o środowiskowych uwarunkowaniach dla budowy stopnia wodnego na Wiśle, w Siarzewie poniżej Włocławka. Z treścią tej decyzji możecie zapoznać się tu.

Uchylenie decyzji, uprzednio wydanej przez RDOŚ w Bydgoszczy, jest pokłosiem aktywnych działań kilku organizacji ekologicznych, zrzeszających ludzi, którym naprawdę zależy na losie Wisły (wielki szacunek dla nich). Mówiąc w skrócie – ta bardzo kosztowna, wzbudzająca kontrowersje inwestycja, była uzasadniana przez decydentów między innymi koniecznością zapewnienia bezpieczeństwa przeciwpowodziowego, ochroną przed suszą oraz zwiększeniem bezpieczeństwa energetycznego Polski (pisałem o tym jakiś czas temu, we wpisie zatytułowanym „W obronie Wisły (2)”). Tymczasem, wspomniane organizacje pozarządowe odwołując się od powyższej decyzji, przedstawiły wiarygodne, oparte na rzetelnych badaniach naukowych argumenty, że powyższe uzasadnienia można włożyć między bajki. Ponadto, w pismach, które zostały złożone na ręce Ministra zaakcentowano, że w procesie wydawania decyzji nie uzasadniono nadrzędnego interesu publicznego oraz złamano postanowienia ustawy o udostępnianiu informacji o środowisku i jego ochronie, udziale społeczeństwa w ochronie środowiska, jak również o ocenach oddziaływania na środowisko. Zwrócono także uwagę na możliwość zniszczenia niektórych obszarów sieci Natura 2000, siedlisk ryb oraz brak analizy alternatywnych rozwiązań.

Sprawa jest istotna, gdyż minister Kurtyka – wbrew dotychczasowej linii politycznej partii rządzącej – przyznał rację organizacjom pozarządowym i zgodził się z większością przedkładanych przez nie argumentów. A zatem, czy to koniec tematu budowy stopnia wodnego w Siarzewie i dążeń do kaskadyzacji Wisły? Naiwnością byłoby sądzić, że kwestia jest załatwiona. W świetle istniejących przepisów minister stojący na czele Ministerstwa Klimatu i Środowiska nie może zakończyć postępowania w tej sprawie. Wydana przez niego obiektywna i oparta na faktach naukowych decyzja daje, jednak pewną nadzieję. Sprawa wraca do punktu początkowego, lecz widać jasno, że projekt SW „Siarzewo” jest oczkiem w głowie „Wód Polskich”, a jego realizacja jest przepychana przysłowiowym kolanem przez Ministerstwo Infrastruktury z ministrem Gbórczykiem na czele. W świetle powyższych faktów każdy scenariusz wydaje się więc możliwy, ale jest szansa, że czas, który trzeba będzie poświęcić na przygotowanie nowej decyzji może działać na korzyść Wisły. W międzyczasie można nagłaśniać temat i próbować docierać z faktami do coraz szerszej grupy ludzi.

Na razie cieszę się z tego małego zwycięstwa. Nie wiem, czy podzielacie moją opinię, ale dla mnie sprawa poruszana w tym poście, to jedna z niewielu dobrych informacji, które ostatnio można było wyłowić z morza złych wieści, wciąż i wciąż napływających ze świata.

Myśląc o Rzece

Dorastałem w bliskim sąsiedztwie Wisły i jej obecność w moim życiu zawsze była czymś oczywistym, jednak dopiero jako osoba dorosła stałem się jej wiernym i świadomym wyznawcą. Moje postrzeganie Rzeki mocno pogłębiło się, gdy zacząłem samotnie spływać z jej nurtem. Wcielając się w rolę kogoś w rodzaju rzecznego włóczęgi przekonałem się, że jest ona także jednym z niewielu miejsc, które zapewniają pewien rodzaj pozytywnej osobności, pozwalającej strząsnąć z siebie codzienny kurz świata.

Rzeki od zawsze stanowiły granicę. Przede wszystkim geograficzną, ponieważ oddzielały od siebie przeciwległe brzegi, ale rozdział będący ich udziałem mógł dotyczyć także spraw metafizycznych. Przeprawa przez rzekę zawsze wiązała się z podejmowaniem ryzyka, jako że w jej trakcie zawsze można było pożegnać się z życiem. Możliwe, że jest to jeden z powodów, dlaczego w wielu kulturach powtarza się motyw cieku wodnego jako linii granicznej między światem realnym a domeną duchową. W minionych czasach żywiono przekonanie, że dusze zmarłych na drodze w zaświaty czekała przeprawa przez wodę, a później nie mogły one zza tej bariery tak łatwo powrócić. Obserwowanie wody w ruchu doprowadziło ludzi także do nadania jej rangi symbolu upływającego czasu i wiążącej się z nim nieuchronności.

Płynąc środkiem rzeki znajdujesz się więc niejako poza czasem, w stanie symbolicznego zawieszenia między dwoma rzeczywistościami. Samotne, kilkudniowe spływanie rzeką, taką jak Wisła, posługując się niepozorną, nadmuchiwaną łódeczką to unikalne i bardzo intymne doświadczenie. Składając swój los w ręce zmiennego żywiołu, jednocześnie prowokujesz spotkanie z samym sobą. Duża rzeka nizinna jest bowiem zwierciadłem, w którym masz szansę dokładnie przyjrzeć się sobie, ale na wiedzę, którą można zdobyć w ten sposób nie każdy będzie gotowy. Nad rzeką ważne są rzeczy proste. Pierwotne sytuacje wyciągają prawdę z człowieka, a zanurzenie się we własnych emocjach, słabościach i lękach oraz wzięcie pełnej odpowiedzialności za podejmowane działania jest tym, co zawsze wymaga odwagi. Pierwszego dnia twoje myśli będą zmącone, jak woda, która cię otacza, ale jeżeli będziesz otwarty na nadrzeczną harmonię oraz wystarczająco cierpliwy, jest szansa, że przebywając z Rzeką sam na sam odnajdziesz w sobie wewnętrzny spokój i zaczniesz cieszyć się chwilą. Razem z tym przychodzi także otwartość na dalszy rozwój wydarzeń, ale też na potencjalne spotkanie z drugim człowiekiem, który – choć obcy – nierzadko może okazać się osobą posiadającą zbliżone do twojego spojrzenie na świat. Podobnie jak poczucia wolności, tego nie da się kupić.

Niespieszna podróż łodzią to także rodzaj duchowego uniesienia. Płynąca woda wydaje się żywa i tak też postrzegali ją nasi przodkowie. Niegdyś wierzono, że rzeki mają osobowość. Były siostrami mórz i oceanów oraz życiodajnymi żyłami prababki Ziemi. Obcując z rzeką o naturalnym, lub zbliżonym do takowego charakterze, masz bezpośredni kontakt z czymś, co daleko wykracza poza ciebie. Czymś w zasadzie nieskończonym, nieokiełznanym oraz wymykającym się prostym do zdefiniowania schematom. Na przestrzeni dziejów ciekom wodnym ofiarowywano różnego rodzaju dary. Intencje oraz towarzyszące im rytuały były różne, jednak wszystkie łączyła pewność, że rzeka jest czymś więcej niż tylko jednym z wielu martwych tworów przyrody. Myśląc o Wiśle, Ty także możesz okazać należny jej szacunek. W jaki sposób? Przede wszystkim nie chciej jej sobie podporządkowywać. Niechaj pozostanie taką, jaką jest – także dla przyszłych pokoleń.